– Jesteś gotowy?
Cecilie stała z przewieszoną przez ramię torbą sportową. Rzuciła pytanie w eter tak, by Dicte na pewno je usłyszała. Bo siedział na kanapie z nogami na stole i czytał gazetę. Konkurencja – zauważyła Dicte zza swoich papierów. Praktykantka z działu „Gospodarki”, Lone, siedziała w rogu i robiła notatki z telegramów Ritzau. Davidsena unieszkodliwiła grypa.
– Idziesz w końcu?
– Wyluzuj. – Bo ziewnął i spojrzał na zegarek. – Mamy dobry czas.
Powiedział to, nie podnosząc wzroku znad gazety. Ale potem złożył ją, zdjął nogi ze stołu i przeciągnął się.
– Zaszalało się wczoraj w nocy w mieście, co? – zauważyła Cecilie.
– Tobias jest chory – odparł cicho. – Nie dał się wyspać.
– Biedaczek, pozdrów go ode mnie. To fajny chłopak – stwierdziła Cecilie i znowu wypowiedziała swój komentarz w taki sposób, że zabrzmiał dwuznacznie.
Posłała Dicte spojrzenie palące jak laser. Fajny chłopak. Kiedy Cecilie poznała Tobiasa?
– OK, let’s go! – Cecilie ponownie zwróciła się do fotografa.
Bo podniósł swoją torbę.
– Nienawidzę sportu – powiedział cicho do Dicte, wlokąc się za Cecilie.
I na tym się właściwie skończyła nasza dzisiejsza rozmowa – pomyślała Dicte.
– Jedziemy twoim samochodem, tak? – Głos Cecilie dobiegł Dicte z korytarza, zanim dziennikarka sportowa zatrzasnęła za sobą drzwi.
Jechali na jakiś bardzo ważny mecz piłki nożnej. A może mieli inny cel? Próbowała odsunąć od siebie tę myśl. Zazdrość jej uwłaczała. Ale nie mogła zaprzeczyć, że jej nie czuła. Dlaczego? To powinno być jej obojętne. I tak nie chciała wiązać się z żonatym mężczyzną. Nie chciała i już, koniec kropka. A może to on nie chciał? Może był właśnie w trakcie manewru, który przewidywała, czyli wycofywał się, zostawiając wszystko w spokoju i jako takim porządku. Czy nie był dziwnie nieobecny, odkąd wyciągnął z niej tę starą historię o świadkach Jehowy? Może wydawało mu się, że cierpiała na podejrzaną chorobę, na dodatek zakaźną? Że mimo wszystko była zbyt dziwna. „Jedziemy twoim samochodem, tak?” Samochodem Bo…
Dicte dokończyła artykuł. Zastanawiała się, czy zadzwonić do Wagnera. Myślała o czymś, co powiedział jej w czasie któregoś z ich pierwszych spotkań. O tym, że rozwiązania sprawy małego Mojżesza należy być może szukać w czyjejś zapomnianej przeszłości. Coś zaczęło mieć nagle wpływ na teraźniejsze wydarzenia i skłoniło kogoś do pozostawienia swojego dziecka w rzece Århus. Jego słowa dotknęły ją, trafiły w czuły punkt. Czy przeszłość mogła mieć jednak znaczenie, jeśli chodziło o zniknięcie Martina? I co z napisem na czole? Czy to wszystko było ze sobą powiązane? A może były to trzy różne zbrodnie? Chociaż jej instynkt mówił coś innego.
Zdecydowała się nie dzwonić. Raczej nie mieli nic nowego, bo przecież obiecał, że da jej cynk, kiedy i jeśli coś drgnie. Wcisnęła klawisz „wyślij”. To był artykuł o sprawach innych zaginionych noworodków. Napisany na podstawie archiwalnych materiałów, ale naprawdę było co czytać. Większość historii pochodziła z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dzieci porywane z wózków, kiedy matki robiły zakupy. To ludzi czegoś nauczyło – pomyślała. Dzisiaj nie ma chyba nikogo, kto zostawiłby dziecko przed supermarketem. Co najwyżej przed oknem kawiarni, z której miał na nie oko, ale i to uchodziło niemalże za zbrodnię po pewnej sprawie z Nowego Jorku, kiedy to jakaś Dunka zostawiła w ten sposób dziecko. Czy ludzie wyciągną też naukę ze sprawy Martina? Czy to skłoni kobiety do rodzenia w domu? Może trzeba coś o tym napisać?
Przełączyła komputer w stan oczekiwania, wstała i zebrała swoje rzeczy. Potrzebowała powietrza, więc postanowiła pójść na spacer. Przewietrzyć umysł, uwolnić się od myśli o Bo i Cecilie, którzy byli teraz razem na meczu. Domowe porody… Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak niektóre wydarzenia mogą zmienić zwyczaje ludzi.
Dopiero gdy wyszła na Frederiksgade, zastanowiła się, dokąd idzie. Czuła, jakby nogi, nie kontaktując się z mózgiem, same niosły ją w tamtą stronę. W dół, do skrzyżowania przy Åboulevarden. Na drugą stronę do Immervad. I w dół, do kawiarni przy rzece Århus. Jeszcze przed kilkoma laty jeździły tędy samochody. Sama tędy jeździła, nie myśląc o tym, że pod asfaltem płynie rzeka. Przez ostatnie lata, podczas każdej wizyty u Anne i Andersa, odnajdywała coś nowego. Najpierw odkryli rzekę – znowu płynęła przez miasto, od Głównej Biblioteki, obok Magasinu i dalej, mijając budynki Midtbanku. Potem doszły schody z szerokimi stopniami, które prowadziły nad samą wodę. Mieszkańcy Århus przeprawiali się tutaj na drugi brzeg. I dlatego to miejsce w języku tutejszych nazywało się teraz Vadestedet, czyli bród. Na końcu zjawiły się lokale gastronomiczne. Jeden po drugim restauratorzy zaczęli ustawiać na szerokim chodniku stoły, krzesła i parasole. Później wstawili piecyki gazowe, dzięki którym w mieście pachniało paryską wiosną. Århus zyskało nowe miejsce i nowe ceny piwa.
Dzisiaj było tam prawie pusto. Odnalazła stolik, przy którym siedziały z Anne i Idą Marie, ten blisko brzegu. Usiadła, mimo że trochę mżyło, a niebo było ciężkie i szare. Owinęła się płaszczem, zamknęła oczy i poczuła na twarzy małe krople. Znów usłyszała odgłos chrobotania, ale tym razem tylko w swojej wyobraźni. Pomyślała, że to właśnie tego dnia wszystko się zaczęło. Nie zdawała sobie z tego wcześniej sprawy, ale teraz wyraźnie to widziała. Co się przez ten czas zmieniło? Policzyła, że od dnia, kiedy znalazła niebieską balię, minęło szesnaście dni. Dwa tygodnie i dwa dni, odkąd wbrew woli została w to wplątana i zmuszona do zabrania głosu w sprawie. Do pisania o czymś, czego najchętniej chciałaby uniknąć. Szesnaście dni temu zaczęła swoją podróż do przeszłości.
Siedziała tak, dopóki całkiem nie przemokła. Zmusiła się, żeby przypomnieć sobie coś jeszcze. Więcej, niż powiedziała Bo. Odkrywała to wszystko jak stary obraz. I na koniec pomyślała, że to jeszcze nie wszystko, że pozostał najtrudniejszy kawałek.
Z kawiarni wyszedł kelner, żeby przyjąć od niej zamówienie. Wstała i przeprosiła, tłumacząc, że nic nie chce. Poszła w stronę bocznego wejścia do Magasinu i kwiaciarni, która z pewnością nie sprzedała w taki deszczowy dzień wielu kwiatów. Pod wpływem nagłego impulsu weszła do środka. Pachniało tam egzotycznymi roślinami jak w tropikalnym lesie deszczowym. Kobieta za ladą była duża i gruba i od razu dostała ataku kaszlu.
– Przeklęta astma – narzekała i zapakowała Dicte bukiet słoneczników.
Jeśli nie może nic zrobić, to kupi sobie przynajmniej trochę dobrego humoru.
– Jesień daje się we znaki – powiedziała niepytana kobieta, wdychając powietrze z odgłosem papieru ściernego. – To przez tę wilgoć. Dostaje się prosto do płuc.
Dopiero gdy Dicte wróciła do redakcji i włożyła kwiaty do wody, przypomniała sobie o Idzie Marie i o tym, co przyjaciółka zapamiętała z tego dnia, kiedy Martin zniknął. Opowiedział jej o tym Wagner. Coś o dźwiękach, które wydawała osoba, oddychająca jak przez maskę tlenową. Pomyślała o kobiecie z kwiaciarni, ale pokręciła głową, logując się do komputera. Nie można przesadzać.