Czasami myślała, że oszaleje z tęsknoty, że zacznie krzyczeć, wrzeszczeć, rzuci się na podłogę, będzie kopać i walić we wszystko dookoła. Czuła się tak, jakby świat przytłaczał ją, próbował zmiażdżyć. Wycisnąć z niej powietrze, żeby się udusiła. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Wręcz przeciwnie, zachowywała się w miarę normalnie, mimo że ruszała się jak robot. Budziła się, wstawiała wodę na kawę, kąpała się, odciągała mleko laktatorem, który dali jej w szpitalu, i wylewała je do zlewozmywaka, patrzyła, jak spływa do kanalizacji i się marnuje. Wkładała ubranie. Czuwała przy telefonie…
Oprócz mleka i tęsknoty za Martinem czekanie jest największą zmianą – pomyślała Ida Marie. No i to, że cały czas był przy niej Theis. Czekał razem z nią, ale starali się nie wchodzić sobie w drogę. Jego komórka ciągle dzwoniła, bo próbował wykonywać swoją pracę w domu.
Słyszała już wiele rozmów o programowaniu, instalowaniu, programach nadzorczych i temu podobnych. Teraz też chodził tam i z powrotem z komórką przy uchu i filiżanką kawy w ręce. W dodatku jej mama zaczęła się nagle o nią martwić i przypadkowo cały czas do niej wpadała. Będzie musiała się do tego przyzwyczaić.
– Zadzwoń do Larsa i powiedz mu, że ma przyjść i to zobaczyć – zarządzał Theis przez telefon. – A wtedy Kopenhaga będzie musiała się pospieszyć i wysłać tam kogoś. Przyjadę, jak tylko będę mógł.
Odstawił filiżankę i stanął, jak to miał w zwyczaju, przy oknie. Mimo że był do niej odwrócony plecami, poznała, że podniósł rękę do czoła i zaczął okręcać swój ulubiony kosmyk włosów wokół palca. Wiedziała, że oznacza to, iż jest zdenerwowany. Zupełnie jak Mike Tyson.
Kiedy rozmawiał, znowu pomyślała o Martinie. Próbowała przypomnieć sobie, jak wygląda, ale ku swojemu przerażeniu stwierdziła, że nie pamięta jego nosa. I uszu. Były małe czy duże? Odstające? Czy miał mały mocny podbródek, czy nie było w nim dziurki? Czy pachniał wanilią? A może była to mieszanka brzoskwiń i jabłek? Siedząc tak przy telefonie, odnosiła wrażenie, że zaraz się udusi. Nie pamiętała własnego dziecka. Jego zapach gdzieś przepadł. Jak to się mogło stać? Jak mogła zapomnieć?
Poczuła, że zaczęła się trząść. Nie mogła powstrzymać zduszonego krzyku. Przecież dopiero co była tu jej matka. Dopiero co jeszcze raz Ida Marie szczegółowo opowiedziała jej o Martinie. O tym, czego jego babcia nie zdążyła sama zobaczyć. A teraz to zginęło.
– Możesz być trochę ciszej? – Theis położył dłoń na komórce i patrzył na nią. Zatrzymała się w środku tego, co najprawdopodobniej było formą płaczu bez łez. – Mam ważną rozmowę – powiedział Theis. – Z Niemcami.
Przez kilka sekund siedziała po cichu zgięta wpół. Potem coś się w niej obudziło. Patrzyła na niego, kiedy rozmawiał. Czy to chłód od niego bił, czy może tylko niepewność, której nigdy wcześniej nie zauważyła? Niedojrzałość? Zawsze jej się wydawało, że Theis potrafi wybrnąć z każdej sytuacji. Typ światowca. Zatrudniony w dużej firmie, rozwiązujący problemy na całym świecie. Loty w klasie biznesowej i koszule od Armaniego. Nie potrafiła zrozumieć, skąd wziął się w jej głowie taki obraz. Przecież był dokładnie tym, na kogo patrzyła. Mężczyzną, który nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z czymkolwiek, co nie miało związku z komputerami.
Mrugnęła przestraszona swoimi myślami. Skończył rozmowę i spojrzał na nią.
– Co się znowu stało?
Była pewna, że nie chciał, żeby jego głos brzmiał tak obojętnie. Mimo wszystko poczuła do niego niechęć. Zmusiła się, żeby wzruszyć ramionami.
– Nic. Nieważne.
Westchnął. Znowu nawijał na palce kosmyk włosów. Wiedziała, że duchem jest już w drodze do Niemiec.
– Ido Marie, życie toczy się dalej.
Minął tydzień, a teraz życie ma toczyć się dalej. Wytrzymał siedem dni – pomyślała – ale dłużej już nie potrafi. Usiadł na krześle daleko od niej. Widziała, że ma już tego wszystkiego dość, że chce wyjechać jak najdalej stąd, ale jednocześnie uważa, że nieuprzejmie będzie zostawiać ją tu samą.
– Dlaczego nie zadzwonisz do swojego policjanta? Może ma coś nowego.
Od tamtej nocy, kiedy nie wróciła do domu, był to zawsze „jej policjant”.
Pokręciła głową.
– No to może wieczorem do niego pojedziesz? – zaproponował Theis sucho. – Na pewno pozwoli ci spać na kanapie.
Wiedziała, że Theis był zmęczony i zdenerwowany. Nie chodziło tu raczej o zazdrość, tylko o uczucie bycia wykluczonym. Czuła, że powinna być wyrozumiała, ale coś w niej nagle pękło.
– Ja przynajmniej byłam szczera – powiedziała i usłyszała, jak jej własny głos aż trzeszczy od pogardy. – A nie tak jak inni, którzy jadą do Niemiec, nie mówiąc o tym ani słowa.
Jego reakcja była tak gwałtowna, że od razu go zdradziła. Wstał i wyglądał, jakby chciał ją uderzyć. Zatrzymało go jednak w miarę dobre wychowanie, więc opadł z powrotem na siedzenie.
– Co masz na myśli? O co ci, do cholery, chodzi?!
Zaczął kręcić kolejnym kosmykiem. O Boże. Popełniła straszny błąd. Mężczyzna, który siedzi naprzeciwko niej, nie może przecież być kimś, z kim chciała dzielić swoje życie. Wydawało jej się, że będą zawsze stali razem, ramię w ramię. Nie mówiła nic o Niemczech, bo bała się rozstania. Nie miała na to siły. Teraz jednak coś się zmieniło. Jakby odnalazła w sobie prawdę. Taką moc, jak wtedy, kiedy przestała mówić.
Wstała. Poszła do sypialni i znalazła torebkę. Wyciągnęła z portfela rachunek i przeczytała na głos:
– Hamburg, piąty września dwa tysiące pierwszy, bar w hotelu Sheraton. Dwa razy gin i dwa razy – teraz uwaga – Creme de Menthe. – Podniosła wzrok i spojrzała na niego. – Abstrahując od tego, że w tych dniach pracowałeś w Kopenhadze, to od kiedy przerzuciłeś się na kobiece drinki?
– Pokaż to! Skąd to masz? – Wyglądał, jakby krew naprawdę odpłynęła z jego twarzy. Wstał i wyrwał rachunek z jej dłoni. Przeczytał go, a potem porwał na drobne kawałki. Rzucił białe konfetti w powietrze. Nie mogła powstrzymać gorzkiego uśmiechu.
– Teraz nie będzie go można użyć jako dowodu rzeczowego na sali sądowej. Ale to i tak nie pomoże – powiedziała.
Odwrócił wzrok. Podszedł do okna i zachowywał się tak, jakby był bardzo zainteresowany ruchem na ulicy.
– Jesteś taki zły za noc na kanapie u policjanta czy może jest coś, o czym chcesz mi powiedzieć? Chyba że dalej będziesz kłamał?
Przez kilka sekund stał w milczeniu, jakby właśnie uderzyła go w twarz. Zdziwiła ją własna odwaga. Skąd się wzięła? Co chciała osiągnąć? Wiedziała, że to porównanie nie było sprawiedliwe, ale pomyślała o Johnie Wagnerze. I gdy Theis szukał słów, wróciło wspomnienie. Troska. Ramiona, które ją niosły. Dłoń, która głaskała jej policzek, gdy leżała tam na kanapie. Poczuła, że się wstydzi i próbuje powstrzymać swoje myśli. W jaki sposób pojawiały się takie uczucia? Jak mogły w ogóle powstać w całym tym zamieszaniu?
– Mówisz tak, jakbym cię kiedyś oszukał – okłamał ją w końcu Theis, ale przerwa w mówieniu odebrała jego słowom siłę. Widziała to po jego ramionach, które niepostrzeżenie opadły. Po całej jego postawie, która nie wyrażała już takiej pewności siebie. Po dłoniach, które trzymał nieruchomo w kieszeniach i które odciskały się teraz pod materiałem jak dwa pagórki. – To dla mnie nic nie znaczy – powiedział cicho, stojąc do niej bokiem i patrząc z ukosa. – To było głupie, ale…
– Ale co?
Znowu spojrzenie z ukosa, zanim nie skupił wzroku na czarnym ekranie stojącego w rogu telewizora. Podświadomie pomyślała, że trzeba by było zetrzeć z niego kurz. Powinna doprowadzić mieszkanie do porządku. Poukładać wszystko i na zewnątrz, i w środku…
– Zmieniłaś się.
– Aha, zmieniłam się. Takie rzeczy mogą się zdarzyć, jeśli się jest w ciąży. Wewnętrznie, ale i zewnętrznie, prawda? Fuj, woda w ciele i hemoroidy. Obrzydliwe, tak?
Nie podobał jej się własny głos, który przeszedł w kpinę, ale widziała, że Theis się zaczerwienił. Pogarda rosła jak balon. Żywiła ją dla niego, ale też dla siebie samej, za brak samodzielności i zły wybór. Bo właśnie to zrobiła. Wybrała niewłaściwego mężczyznę.
– To nie do końca było tak, jak to przedstawiasz – zaprotestował. – To jest moja koleżanka… była koleżanka – poprawił się.
Wstała.
– Nie chcę wiedzieć, kim ona jest. Nie interesuje mnie to.
Wiedziała, że mówi prawdę. Poczuła, że właściwie to chce po prostu być jak najdalej od niego. Gdzieś głęboko w środku, pod zranioną dumą, pod tęsknotą za Martinem i potrzebą bezpieczeństwa Ida Marie czuła, że ten rachunek był jej ratunkiem.
Jechała. Nie do końca zdawała sobie sprawę z tego dokąd, ale musiała wyjść. Jednocześnie dziwiła się sobie. Gdzie podziało się wszystko to, co ich łączyło? Jednak dobrze wiedziała, że to nie znikło w ciągu kilku dni i że nie miało nic wspólnego z porwaniem Martina. Wyparowywało powoli przez kilka ostatnich lat. Jego dodatkowa praca w Niemczech, jej zaangażowanie w biuro podróży, ich wspólne marzenie, którego tak kurczowo się trzymali. Powiedział, że się zmieniła. Ona nie mogła powiedzieć o nim tego samego. Nigdy nie miała odwagi dostrzec w nim osoby, którą był naprawdę.
Myślała o tym, skręcając i wjeżdżając w Langelandsgade, gdzie przy skraju drogi leżały stosy liści. Przez te wszystkie lata stworzyła obraz Theisa, który nie był zgodny z rzeczywistością. Wizerunek mężczyzny, który kiedy było trzeba, potrafił przejąć inicjatywę i był silny. Który wiedział, czego chce. Czego oni oboje chcą. Kupić mieszkanie, zmienić pracę, zaryzykować. Pomógł jej w banku, gdy kupowali biuro podróży, załatwił najlepszego adwokata, najlepszego rewidenta. No i oczywiście zajął się instalacją nowych komputerów i nowego programu, napisanego specjalnie dla biura – inwestycja za kilkaset tysięcy koron. Wszystko poszło bardzo dobrze. Jeśli tylko chodziło o pieniądze albo komputery, nie było żadnych problemów.
Chmury przesuwały się po niebie. Na moment pokazało się słońce. Droga wyglądała tak, jakby niedawno padał deszcz. Idzie Marie wydawało się, że jedzie bezpośrednio w ciemność, gdzie wessie ją noc. Zostanie tam całkiem sama ze swoją tęsknotą. Bo wiedziała, że Theisa już nie będzie. Fizycznie może tak, jeszcze przez jakiś czas, ale wkrótce ulotni się do Niemiec. Zniknie z jej życia. Jej i Martina.
Gdy o tym myślała, zdawała sobie sprawę, że to nieprawda. Jeśli znajdą Martina… kiedy go znajdą, powinien oczywiście poznać swojego ojca. Kiedy. Dojechała do Ringgaden i pod wpływem impulsu skręciła z Silkeborgvej. Zanim to sobie uświadomiła, była już w Brabrand i City Vest.
Hanne Guldberg otworzyła drzwi, trzymając na ręku córeczkę. Tym razem to mała miała katar.
– Pierwszy dzień choroby dziecka – wyjaśniła. – Wejdź.
Usiadły w pokoju.
– Chciałam się tylko dowiedzieć, czy nie masz niczego nowego – powiedziała Ida Marie i poczuła się głupio. – Czy nie przyszło ci do głowy coś więcej.
Hanne Guldberg wyglądała na niezbyt szczęśliwą. Dziecko popłakiwało przytulone do jej ramienia, leciało mu z nosa.
– Przykro mi – powiedziała – ale chodzą za mną tylko te dwie rzeczy: zapach i lustra. Co się stało?
Ida Marie spojrzała przez okno. Wychodziło prosto na kolejny blok. Szary beton i okna z dziwacznymi firankami. Plac zabaw był pusty. Jest jak instytucja – pomyślała.
– Theis i ja chyba się rozstajemy – odparła po chwili.
Hanne Guldberg przytaknęła.
– Przez całe życie myślałam, że nie jestem nic warta – kontynuowała Ida Marie i do końca nie wiedziała, czy mówi do siebie, czy do wróżki – więc wydawało mi się, że potrzebuję kogoś, kto jest coś wart. Wtedy mogłabym się do niego przyłączyć. – To brzmiało tak bezradnie, tak bezsensownie. Spojrzała ukradkiem na Hanne Guldberg, która potakiwała. – W rzeczywistości to nie Theis, tylko ja się zmieniłam.
– W jaki sposób? – zapytała Hanne Guldberg.
Ida Marie szukała słów.
– Dam sobie radę sama – odezwała się w końcu. – Nie potrzebuję mężczyzny, który zna na pamięć paragrafy. – Machnęła ręką. – Wszystko: pieniądze, prestiż, odpowiedni samochód, odpowiednia rodzina. Nie potrzebuję tego. Potrafię się sama sobą zająć – mówiła coraz głośniej i wydawało jej się, że siedzi naprzeciwko Theisa. – Poradziłam sobie sama, nosząc Martina przez dziewięć miesięcy i czując, jak moje ciało staje się grube i wypełnione wodą. Poradziłam sobie sama z porodem. I poradzę sobie teraz. – Patrzyła na Hanne Guldberg. – A już na pewno nie potrzebuję Theisa.
– Skoro poradzisz sobie z tym wszystkim sama, to czego potrzebujesz?
– Miłości – słowo wyfrunęło, zanim zdążyła się zastanowić. – Potrzebuję miłości – powtórzyła.
Przejechała obok Åbyhøj. Była już w drodze do miasta, kiedy zatrzymała się na czerwonym świetle i zwróciła uwagę na nowy prestiżowy budynek na rogu naprzeciwko Browaru Ceres. Nazywał się Prismen. Wysoki biurowiec o kształcie graniastosłupa, którego fasada krzywo odbijała chmury na niebie i komin Ceres. Nie za bardzo wiedziała, co mieściło się w środku. Pewnie gabinety lekarzy. Jeśli dobrze pamiętała, to lekarze specjaliści przenieśli się tu z Alei Mortena Borupa. Przez moment zawahała się, jakby było coś, o czym powinna pamiętać. Coś, co powinno przyjść jej do głowy, ale wtedy zmieniły się światła i skoncentrowała się na jeździe.