41

Wczorajsza mżawka przemieniła się w coś na kształt tropikalnej ulewy. Oprócz temperatury, oczywiście. Było dwanaście stopni. Siedząc w gabinecie Wagnera, Dicte miała wrażenie, jakby wjechała samochodem do myjni. Była zmarznięta, bo przemokła do suchej nitki po pokonaniu zaledwie dziesięciu metrów z parkingu do wejścia na komendę.

Wagner pocierał swój podbródek, wystukiwał o kant stołu takt długopisem i przyglądał się jej badawczo. Zauważyła, że jego głęboko osadzone oczy były ciemne i zmartwione.

– Co o tym sądzisz? Jakie masz przeczucie?

Czy to był żart? Czy facet, który dzwonił, po prostu marzył o tym, żeby zobaczyć swoje nazwisko na pierwszej stronie tabloidu? Czy mówił prawdę?

Długopis stukał dalej.

– Wierzę mu – powiedziała w końcu. – Ale to tylko moje przeczucie. Mogę się mylić.

– Masz zamiar napisać o tym w gazecie?

O mało nie zakrztusiła się kawą. Właściwie napój nie był wart lepszego traktowania.

– O Boże, nie! Nie piszemy o czymś tylko dlatego, że zadzwonił do nas jakiś wariat. To przecież mogłaby być kaczka dziennikarska.

Dodała w myślach, że dopóki reszta o niczym nie wie, nikt nie może jej do tego zmusić, co w sumie mogłoby im przyjść do głowy. Dlatego też nic nikomu nie powiedziała. Nawet Bo. Gdy mężczyzna skończył mówić, odłożyła słuchawkę, wstała i od razu pojechała na komendę.

– Kaczki lądują czasami w gazecie – stwierdził Wagner.

– Wy, policjanci, w ogóle nie macie zaufania do dziennikarzy – powiedziała z przekorą.

Wagner odkaszlnął. Przewracał papiery, które leżały przed nim na biurku. Myślała, że zaraz się odgryzie, dlatego zdziwiła się jego następnym krokiem.

– Zanim przyjechałaś ze swoją wiadomością, myśleliśmy już, że mamy przełom.

Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Popatrzył na nią i zapobiegawczo pomachał kartką, którą trzymał w jednej ręce.

– To nie twoja wina, a teoria i tak spaliła na panewce jeszcze przed twoim przyjściem. Dokładnie pół godziny temu.

Zadzwonił telefon. Wagner odebrał. To była krótka rozmowa, po której wcisnął jakiś przycisk.

– Pójdzie do Ivara K. Niech też ma coś do roboty – powiedział cicho, bez słowa wyjaśnienia, kim jest ten Ivar K.

Znowu podniósł długopis. Tym razem wystukiwał rytm deszczu dudniącego o szybę. Pochylił się nad biurkiem i spojrzał na nią, aż poczuła ochotę, żeby poprawić sobie ubranie i wycisnąć z włosów wodę.

– To jest ta sama osoba – powiedział w końcu. – Sprawa małego Mojżesza i Martina. Dostaliśmy w końcu wyniki analizy porównawczej i okazało się, że odciski palców z kartki Koranu i łóżeczka zgadzają się. Miałem zadzwonić, ale byliśmy zajęci sprawdzaniem tej teorii.

Chciała podnieść ręce na znak zwycięstwa, ale coś ją powstrzymywało. Siedziała bez ruchu. Poczuła, jak woda z włosów kapie na jej czoło. Więc miała rację, i co z tego? Czy to pomoże im w znalezieniu Martina, czy mimo wszystko nadal mógł to zrobić jakiś szaleniec? Morderca, który po prostu chce zabijać noworodki.

– Opowiesz mi o tej teorii, która się nie zgadza? – zapytała w końcu.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta.

– Pójdziemy na stołówkę? Mam teraz dwadzieścia minut. Moja jedyna szansa na obiad – zaproponował.

Skinęła głową.

Nad kilkoma kanapkami i piwem bezalkoholowym opowiedział jej o Wydziale Daktyloskopii i koledze, Haraldsenie, który odkrył zbieżność pomiędzy odciskami palców na kartce z Koranu i tymi z komputerowego archiwum skazanych przestępców. Opowiedział jej o rozmowie w portowym sklepie rybnym z Kimem Sørensenem, o którego tu chodziło. Okazało się, że ma siostrę, Rikke, która chodziła do pierwszej klasy liceum w Tilst. Z nią też już rozmawiali. Mieli nadzieję, że jej odciski palców pasują do tych z Koranu i łóżeczka. Ale zanim w ogóle to zbadali, ich teoria zdążyła rozbić się o mur.

– Do jakiej klasy chodzi ta dziewczyna? – zapytała Dicte.

– A po co ci to? Czy to ważne? – zapytał znad kanapki z jajkiem.

Zawahała się.

– Pewnie nie, ale moja córka chodzi do pierwszej klasy liceum w Tilst.

Wstał, podszedł do bufetowej i pożyczył jej telefon. Widziała, jak wystukiwał jakiś numer. Po krótkiej rozmowie wrócił do ich stolika.

– Z moich informacji wynika, że do „c”.

Czyli do klasy Rose, o ile Dicte wiadomo.

– To oczywiście nic nie znaczy – powiedziała. – Jeśli chcesz, mogę trochę popytać, ale to raczej mało prawdopodobne, że to ona, tak?

Wagner skinął głową.

– Najpierw myśleliśmy, że to strzał w dziesiątkę. Ma szesnaście lat i okazało się, że jest raczej przy kości. Mogła ukryć ciążę, mówiąc, że przytyła. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco.

– Za bardzo?

– Oczywiście, że tak. – Wagner spojrzał na nią wymownie, po czym wbił wzrok w resztki kanapki. – Okazało się, że jej nieobecności w szkole zaczęły się dopiero tydzień temu. Była na lekcjach we wszystkie dni przed sprawą małego Mojżesza. Zatem nie może być matką dziecka z rzeki. A skoro wiemy teraz, że te dwie sprawy są ze sobą powiązane, jest mało prawdopodobne, że ma z nimi cokolwiek wspólnego. – Ze złością odsunął talerz. – Rozmawialiśmy z nią i była strasznie zdenerwowana, ale to chyba oczywiste. Nie co dzień do szkoły wpada dwóch policjantów z odznakami i tym wszystkim.

– A jej rodzice? Rozmawialiście z nimi?

Skinął głową. Wyglądał na przygnębionego.

– Tam też wysłaliśmy ludzi. I nic. Ojciec jeździ na wózku, a matka jest nauczycielką. Syn przejął po ojcu jego szklarnię. Nic podejrzanego – westchnął. Wypił resztę piwa bezalkoholowego. – A teraz przychodzisz ty i mówisz o jakimś cudzoziemcu, który dzwonił. Wygląda na to, że jesteśmy w punkcie wyjścia.

– Teoria obcokrajowca? – zapytała ostrożnie.

Skinął głową i widać było, że nie do końca mu się to podoba.

– Nie nagrałaś tego przypadkiem na taśmę?

Nie. A mężczyzna nie zadzwonił oczywiście do rodziców dziecka, gdzie założono policyjny podsłuch.

– Przynajmniej wygląda na to, że Martin żyje – powiedziała. – Jeśli można brać słowa tego człowieka na poważnie.

– I to jest dobra wiadomość. – Uśmiechnął się, mimo widocznego zmęczenia.