Wczorajsza mżawka przemieniła się w coś na kształt tropikalnej ulewy. Oprócz temperatury, oczywiście. Było dwanaście stopni. Siedząc w gabinecie Wagnera, Dicte miała wrażenie, jakby wjechała samochodem do myjni. Była zmarznięta, bo przemokła do suchej nitki po pokonaniu zaledwie dziesięciu metrów z parkingu do wejścia na komendę.
Wagner pocierał swój podbródek, wystukiwał o kant stołu takt długopisem i przyglądał się jej badawczo. Zauważyła, że jego głęboko osadzone oczy były ciemne i zmartwione.
– Co o tym sądzisz? Jakie masz przeczucie?
Czy to był żart? Czy facet, który dzwonił, po prostu marzył o tym, żeby zobaczyć swoje nazwisko na pierwszej stronie tabloidu? Czy mówił prawdę?
Długopis stukał dalej.
– Wierzę mu – powiedziała w końcu. – Ale to tylko moje przeczucie. Mogę się mylić.
– Masz zamiar napisać o tym w gazecie?
O mało nie zakrztusiła się kawą. Właściwie napój nie był wart lepszego traktowania.
– O Boże, nie! Nie piszemy o czymś tylko dlatego, że zadzwonił do nas jakiś wariat. To przecież mogłaby być kaczka dziennikarska.
Dodała w myślach, że dopóki reszta o niczym nie wie, nikt nie może jej do tego zmusić, co w sumie mogłoby im przyjść do głowy. Dlatego też nic nikomu nie powiedziała. Nawet Bo. Gdy mężczyzna skończył mówić, odłożyła słuchawkę, wstała i od razu pojechała na komendę.
– Kaczki lądują czasami w gazecie – stwierdził Wagner.
– Wy, policjanci, w ogóle nie macie zaufania do dziennikarzy – powiedziała z przekorą.
Wagner odkaszlnął. Przewracał papiery, które leżały przed nim na biurku. Myślała, że zaraz się odgryzie, dlatego zdziwiła się jego następnym krokiem.
– Zanim przyjechałaś ze swoją wiadomością, myśleliśmy już, że mamy przełom.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Popatrzył na nią i zapobiegawczo pomachał kartką, którą trzymał w jednej ręce.
– To nie twoja wina, a teoria i tak spaliła na panewce jeszcze przed twoim przyjściem. Dokładnie pół godziny temu.
Zadzwonił telefon. Wagner odebrał. To była krótka rozmowa, po której wcisnął jakiś przycisk.
– Pójdzie do Ivara K. Niech też ma coś do roboty – powiedział cicho, bez słowa wyjaśnienia, kim jest ten Ivar K.
Znowu podniósł długopis. Tym razem wystukiwał rytm deszczu dudniącego o szybę. Pochylił się nad biurkiem i spojrzał na nią, aż poczuła ochotę, żeby poprawić sobie ubranie i wycisnąć z włosów wodę.
– To jest ta sama osoba – powiedział w końcu. – Sprawa małego Mojżesza i Martina. Dostaliśmy w końcu wyniki analizy porównawczej i okazało się, że odciski palców z kartki Koranu i łóżeczka zgadzają się. Miałem zadzwonić, ale byliśmy zajęci sprawdzaniem tej teorii.
Chciała podnieść ręce na znak zwycięstwa, ale coś ją powstrzymywało. Siedziała bez ruchu. Poczuła, jak woda z włosów kapie na jej czoło. Więc miała rację, i co z tego? Czy to pomoże im w znalezieniu Martina, czy mimo wszystko nadal mógł to zrobić jakiś szaleniec? Morderca, który po prostu chce zabijać noworodki.
– Opowiesz mi o tej teorii, która się nie zgadza? – zapytała w końcu.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta.
– Pójdziemy na stołówkę? Mam teraz dwadzieścia minut. Moja jedyna szansa na obiad – zaproponował.
Skinęła głową.
Nad kilkoma kanapkami i piwem bezalkoholowym opowiedział jej o Wydziale Daktyloskopii i koledze, Haraldsenie, który odkrył zbieżność pomiędzy odciskami palców na kartce z Koranu i tymi z komputerowego archiwum skazanych przestępców. Opowiedział jej o rozmowie w portowym sklepie rybnym z Kimem Sørensenem, o którego tu chodziło. Okazało się, że ma siostrę, Rikke, która chodziła do pierwszej klasy liceum w Tilst. Z nią też już rozmawiali. Mieli nadzieję, że jej odciski palców pasują do tych z Koranu i łóżeczka. Ale zanim w ogóle to zbadali, ich teoria zdążyła rozbić się o mur.
– Do jakiej klasy chodzi ta dziewczyna? – zapytała Dicte.
– A po co ci to? Czy to ważne? – zapytał znad kanapki z jajkiem.
Zawahała się.
– Pewnie nie, ale moja córka chodzi do pierwszej klasy liceum w Tilst.
Wstał, podszedł do bufetowej i pożyczył jej telefon. Widziała, jak wystukiwał jakiś numer. Po krótkiej rozmowie wrócił do ich stolika.
– Z moich informacji wynika, że do „c”.
Czyli do klasy Rose, o ile Dicte wiadomo.
– To oczywiście nic nie znaczy – powiedziała. – Jeśli chcesz, mogę trochę popytać, ale to raczej mało prawdopodobne, że to ona, tak?
Wagner skinął głową.
– Najpierw myśleliśmy, że to strzał w dziesiątkę. Ma szesnaście lat i okazało się, że jest raczej przy kości. Mogła ukryć ciążę, mówiąc, że przytyła. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco.
– Za bardzo?
– Oczywiście, że tak. – Wagner spojrzał na nią wymownie, po czym wbił wzrok w resztki kanapki. – Okazało się, że jej nieobecności w szkole zaczęły się dopiero tydzień temu. Była na lekcjach we wszystkie dni przed sprawą małego Mojżesza. Zatem nie może być matką dziecka z rzeki. A skoro wiemy teraz, że te dwie sprawy są ze sobą powiązane, jest mało prawdopodobne, że ma z nimi cokolwiek wspólnego. – Ze złością odsunął talerz. – Rozmawialiśmy z nią i była strasznie zdenerwowana, ale to chyba oczywiste. Nie co dzień do szkoły wpada dwóch policjantów z odznakami i tym wszystkim.
– A jej rodzice? Rozmawialiście z nimi?
Skinął głową. Wyglądał na przygnębionego.
– Tam też wysłaliśmy ludzi. I nic. Ojciec jeździ na wózku, a matka jest nauczycielką. Syn przejął po ojcu jego szklarnię. Nic podejrzanego – westchnął. Wypił resztę piwa bezalkoholowego. – A teraz przychodzisz ty i mówisz o jakimś cudzoziemcu, który dzwonił. Wygląda na to, że jesteśmy w punkcie wyjścia.
– Teoria obcokrajowca? – zapytała ostrożnie.
Skinął głową i widać było, że nie do końca mu się to podoba.
– Nie nagrałaś tego przypadkiem na taśmę?
Nie. A mężczyzna nie zadzwonił oczywiście do rodziców dziecka, gdzie założono policyjny podsłuch.
– Przynajmniej wygląda na to, że Martin żyje – powiedziała. – Jeśli można brać słowa tego człowieka na poważnie.
– I to jest dobra wiadomość. – Uśmiechnął się, mimo widocznego zmęczenia.