Dicte nie mogła zasnąć. Drzewo trzeszczało bardziej niż zwykle. Czuła się, jakby siedem słoni zamieszkało na poddaszu. Może to jakaś kuna – pomyślała – a może Rose też nie może spać i postanowiła zatańczyć w swoim pokoju na poddaszu.
Gdzieś na podwórku huczała sowa. Wiatr przegonił deszcz. Obudził się Svendsen. Słyszała, jak dla porządku zaszczekał kilka razy w korytarzu, a później z pewnością położył łeb na łapach i zapadł w sen. Najprawdopodobniej to kot sąsiadów, chcąc podokuczać szczeniakowi, zapalił światło, przechodząc pod fotokomórką, stanął przed przeszklonymi drzwiami i gapił się na niego, tak jak to miał w zwyczaju.
Odwróciła się i przekręciła w łóżku, poprawiła poduszkę. Zastanawiała się, czy nie wziąć jakichś proszków na sen. Słyszała głos, który odezwał się wtedy w słuchawce – ten z trochę niepoprawnym akcentem. „Dziecko… ono żyje”. Gdzie był Martin? Jeśli żył, o ile mogła wierzyć anonimowemu rozmówcy, to gdzie jest teraz? Kto się nim opiekuje? Kto tuli go, kiedy płacze?
Myśli pędziły dalej. Czas ciągnął się w nieskończoność. Kołdra była za gruba. Poduszki za duże. Ciało zaczęło się jednak robić ciężkie, jakby już miało się poddać. Teraz to Bo odwiedzał ją w nocy. A może był to ktoś inny? Ktoś z dawnych czasów. Dłonie, które odkrywały jej ciało. Objęcia. Miłość. Mamrotała w półśnie, wspominała mężczyznę. „Kto był tym szczęściarzem?” Czy to Bo o to pytał? Siedzieli w jej salonie i zwierzali się sobie. Wypili trochę wina. Trochę się przytulali. „Kto był tym szczęściarzem?”
Była tylko młodą dziewczyną. Ciągle dzieckiem. Kiedy chodziła do szkoły, wszystkiego jej zabraniano. Nie mogła odwiedzać koleżanek w ich domach. Nie mogła bywać na imprezach. Miała tylko szesnaście lat, gdy pojawił się w jej życiu. Szesnaście lat, kiedy na zastępstwo przyszedł nowy nauczyciel. Był rok 1976. Chodziła do dziesiątej klasy. Pozwolili jej. Studia nie wchodziły w grę. Nie mogła mieć wyższego wykształcenia, bo przecież w przyszłości miała być na utrzymaniu męża i zajmować się rodziną. Miała spędzać wolny czas na nawracaniu innych i pracować tak mało, jak to tylko możliwe.
Nowy nauczyciel jednak miał co do niej zupełnie inne plany, bo przecież umiała coś, czego nie umieli inni. Potrafiła pisać. Długie barwne wypracowania na przeróżne tematy, w których dawała upust swoim marzeniom i tęsknotom. Powstawały pod kołdrą przy świetle latarki, kiedy jej rodzice nie patrzyli. Wmawiała sobie, że to dozwolone, że może przelewać słowa na papier, jeśli tylko nie wypowie ich głośno. Odkryła, że to było jak latanie. Przenosiła się do innego świata, w którym wszystko było możliwe.
Nauczyciel o imieniu Morten chciał, żeby poszła na studia. Ona też bardzo tego pragnęła, ale nie mogła. Zaczął prowadzić z nią rozmowy po lekcjach. Dawał jej książki, które potajemnie czytała. Mówił jej, że jest zdolna i piękna. Miał 30 lat, długie włosy i mieszkał w komunie. Któregoś dnia poszła do niego.
Morten. Torsten. Bo.
Obracała się w półśnie. Mamrotała. Ciało pulsowało. Czuła się, jakby tuzin rąk delikatnie jak motyle dotykał jej skóry. Ciepło rozchodziło się z przepony w dół. Zatopiła się w nim. Poczuła, jak jej ciało tęskni za dłońmi, pocałunkami. Za mężczyzną.
Bo. Gdzie on jest? Zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo go pragnęła. Chciała, żeby tu był. Natychmiast, właśnie w tym momencie. Powinien przyjść i być z nią, i zabrać ją ze sobą. Leżeć obok niej, głaskać jej plecy, w dół, aż do bioder, i wodzić po niej ustami. Obrócić ją i patrzeć. Położyć się na niej. Bawić się językiem wokół jej piersi, pępka i wzdłuż linii poniżej niego. Ale w tej krainie między snem a jawą wizerunek mężczyzny bez przerwy się zmieniał. Morten. Torsten. Bo.
Zrzuciła z siebie kołdrę. Obrazy wirowały jej w głowie. Ramiona, nogi, ciała, pulsujące ciepło. Poczuła, że zrobiła się wilgotna. Ostrożnie spróbowała palcem. Zła. Wściekła. Gdzie on był? Dlaczego nie przyszedł? Rzuciła się na poduszki. Znowu spróbowała. Ale denerwował ją paznokieć. Nagle wiedziała, że sen był nieosiągalny. Będzie tak leżeć i gapić się w sufit, aż wzejdzie słońce.
Wtedy przyszedł jej do głowy pomysł. Wstydziła się i cieszyła. Będzie mogła rozkoszować się swoim ciałem, poczuje jego drżenie i odrzuci wszystko, co je krępuje. Ciągle nosiła swój wewnętrzny pas cnoty, albo przynajmniej jego resztki.
Leżał w szufladzie. Na wyciągnięcie ręki. Zrobiła to trochę z przekory, trochę z gorliwości. To było lepsze niż nic. Podniosła go. W ciemności nie widziała różowego koloru i czerwonych kropek. Na szczęście – pomyślała. Ale za to go czuła. Włączyła, aż zaburczało. Pozwoliła wypełnić się i wysłać do miejsca, które jej matka nazywała piekłem. Nie wiedziała, co to było, i nie ubolewała nad tym. W każdym razie było ciepłe i miłe. Ani objawienie, ani trzęsienie ziemi. Po prostu delikatne drżenie, ale wystarczyło, żeby potem odpłynęła w krainę snu.
Obudziła ją Rose, która pobrzękiwała w kuchni filiżankami, i pies, który szczekał.
– Cholera – wymamrotała i poczłapała pod prysznic. Pomyślała o minionej nocy we własnym towarzystwie. Kolejny raz doszła do wniosku, że zbyt długo jest sama. Jeżeli z Bo nic nie wyjdzie, będzie musiała rozejrzeć się za kimś innym. Tego kwiatu jest pół światu, jak to mawiał Torsten, kiedy siedział w dobrym towarzystwie. Oczywiście o kobietach, ale w drugą stronę też się liczyło, mimo że nie miała pojęcia, gdzie powinna szukać. Zmusi się do tego, zbada teren. Dlaczego w końcu została dziennikarką? Przede wszystkim po to, żeby uciec z uniwersytetu – powiedział jakiś głos w jej głowie – by dać ujście potrzebie pisania. Uciec do tych światów, które leżały tak daleko od niej. Badaniu terenu nigdy nie poświęcała zbyt dużo uwagi.
– Kawa? – To było pierwsze słowo Rose tego ranka i Dicte poczuła, jak bardzo chce jej się pić.
– Super. Wcześnie wstałaś?
– Yhm.
Rose podała jej dymiący kubek. Cudowne dziecko – pomyślała Dicte. Znowu ten listonosz.
– Tost? Z margaryną light?
Ostatnie słowo wypowiedziane zostało z pogardą. Margaryna light była nowym zakupem. Zamierzenie było takie, żeby schudnąć kilka kilo, najlepiej pięć.
Skinęła głową. Rose posmarowała zapieczony chleb i podała Dicte talerz.
– Co słychać u tego tam, Bo?
Pytanie zadane przez Rose, która stała odwrócona do niej bokiem i smarowała masłem kawałek chleba dla siebie, brzmiało zupełnie niewinnie. Dicte poczuła, jak ogarnia ją współczucie dla samej siebie.
– Przecież on jest żonaty – powiedziała i od razu pożałowała, bo zgodnie ze swoim staroświeckim podejściem nie powinna angażować swojej córki w takie rzeczy.
– Tylko nieumiejętna maciora nie potrafi odepchnąć innej od koryta. – Rose spojrzała na nią surowym wzrokiem.
Dicte ugryzła swój tost trochę szybciej, niż planowała, i małe okruszki spadły na podłogę, gdzie leżał Svendsen.
– Jak niesolidarnie – odparła Dicte, wspominając ze złością Evę. – Gdzieś ty się nauczyła takich bzdur?
– Od koleżanki z klasy. Jej ojciec hoduje świnie. – Rose prychnęła.
Dicte ukucnęła i odłamała kawałek tosta Svendsenowi. Pies żuł go z zadowoleniem.
– Sorry – kontynuowała Rose, a Dicte widziała, jak jej delikatny nos zmarszczył się trochę – ale często śmierdzi prosiakami.
– A co u tej drugiej dziewczyny? Tej, o której niedawno opowiadałaś?
Rose spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Rikke? Miała wczoraj gości. Dwóch mężczyzn przyszło po nią w środku lekcji. Mówiła później, że byli z policji.
Miała takie przeczucie. Podejrzenie, które się wkradło, teraz zostało przynajmniej potwierdzone.
Rose wyprostowała się. Usiadła na krześle.
– Coś jest z nią nie tak, mamo.
Dicte odstawiła talerz i filiżankę do zlewu. Poczuła na karku mrowienie. Próbowała stłumić uczucie niepokoju.
– Nie wydaje ci się, że po prostu zdenerwowała się, bo przyszła do niej policja?
Rose siedziała przez chwilę i zastanawiała się. Pokręciła głową.
– Nie wiem, o co chodzi, ale coś jest nie w porządku.
Dicte nie odpowiedziała, ale pomyślała, że oczywiście córka ma rację. I to pod wieloma względami. Dziennikarka czuła się tak, jakby miał się zagotować jej mózg. Wszystkie historie zlewały się ze sobą, tak jak przed zaledwie kilkoma godzinami tych trzech mężczyzn mieszało się w jej fantazji. Historie, które może miały ze sobą coś wspólnego, a może nie. Nie chciała ich. Nie chciała, żeby były jej, ale im bardziej próbowała je powstrzymać, tym głośniejsze słyszała pytania i tym słabszy stawał się jej opór.