Telefon zadzwonił w środę rano i na szczęście sama odebrała. Nie spodziewała się go tak szybko. Tyle się słyszało o listach oczekujących i tak dalej. Ale mimo to mogli przyjąć ją teraz. W przyszłym tygodniu. Musiała się tylko przygotować. Przez resztę poranka chodziła otumaniona, jakby wzięła jakieś tabletki. To wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Guz, który był w niej, mimo że go nie widziała. Śmierć, która podeszła bliżej, mimo że czuła się zdrowa. Miała wrażenie, jakby nawet Jacob i Anders byli statystami w sztuce, w której ona gra główną rolę. Jakby wszyscy troje mieli zniknąć, kiedy kurtyna opadnie.
Anne odwiozła Jacoba do szkoły, zadzwoniła do szpitala i powiedziała, że jest chora. Potem wróciła do domu. Wstawiła samochód do garażu i poszła do pokoju ćwiczeń Andersa.
– Co się stało? – Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
Zastanawiała się przez moment nad tym, czy rzeczywiście patrzy na nią, czy może przygląda się czemuś innemu. Wzorkowi na jej bluzce albo kolorowi jej włosów.
– Anne?
Stała tam jak w transie. Weszła do środka. Usiadła na krześle do pianina, którego używało się tylko przy graniu muzyki kameralnej. Anders odłożył swój obój. Chociaż tyle – pomyślała. Instrument leżał w poprzek złotego aksamitu w pudełku. Widziała, że jej mąż zbladł. Uświadomiła sobie, że się boi.
Chciała to powiedzieć, ale słowa nie przychodziły. Zamiast tego nadeszły łzy. Wytarła je, ale nadchodziły następne i następne. Siedziała cicho, a one płynęły. Bez szlochu i bez żadnego dźwięku. Tak bardzo chciała to powiedzieć, ale nie mogła, i nagle uświadomiła sobie, że przecież kocha go, dlatego że jest właśnie taki, jaki jest, dlatego że jej potrzebuje.
– Kochanie, co się stało?
Podszedł do niej. Wziął niepewnie jej dłonie w swoje. Osunęła się na podłogę. Położyła głowę na jego kolanach, a on nie odepchnął jej, tylko przytrzymał jej podbródek i wyprostował ją, tak żeby spojrzała mu w oczy. I w tym momencie pomyślała, że nigdy tego nie robiła. Nigdy nie odkryła przed nim swoich słabości i nie prosiła go o pomoc.
– To przeze mnie? – zapytał w końcu. – To koniec? To dlatego? Jest jakiś inny?
Teraz i on płakał. Bał się, och, jak bardzo się bał. Chciała go przytulić i powiedzieć mu, że tak bardzo go kocha, nawet mimo tego, że czasami zamyka się w swoim świecie. Nawet mimo tego, że nie może znieść widoku porodu i że nie radzi sobie ze złymi wiadomościami. Mimo że zrzucił na nią rolę tego silnego i może dlatego nigdy właściwie nie wypróbował swojej siły. Teraz nadszedł czas, kiedy będzie musiał to zrobić.
– Będę miała operację. W następną środę – powiedziała w końcu. – Mam raka piersi.
Czego się spodziewała? Że ucieknie z krzykiem? Zamknie się w ubikacji i będzie rozpaczał? Nie zrobił tego, ale i nie podjął walki. Przycisnął ją tylko do siebie. Milczał przez dłuższy czas, aż wydawało jej się, że całkiem stracił mowę.
– Nie, to nie może być prawda – powiedział w końcu. Był kompletnie spanikowany. – To nie może być prawda – powtórzył. – Przecież nie jesteś chora.
Wyjaśniła mu, spokojnie i powoli, to, o czym on oczywiście dobrze wiedział, że można mieć guza bez widocznych objawów choroby.
– Ale mam spore szanse – powiedziała i poczuła napływające do oczu łzy. – Nie wiadomo, czy są przerzuty.
Dziwiła się własnym słowom. Nigdy w życiu nie przypuszczała, że będzie musiała mówić takie rzeczy. Tak to jest – pomyślała przez chwilę – każdemu wydaje się, że jest niezniszczalny, nieśmiertelny, zanim życie go nie dopędzi.
– Nie wiadomo, czy są przerzuty?! O Boże… – powiedział zdławionym głosem.
Pochylił się w jej stronę i płakał. Szlochał, jakby ktoś go pobił. Pomyślała, że są różne reakcje w obliczu katastrofy. Była też rozpacz, w której trzeba podtrzymywać na duchu tę drugą osobę i koncentrować się tylko na tym. Właśnie tak to rozumiała.
– Poradzimy sobie – zaszlochał nagle, a ona o mały włos nie roześmiała się przez łzy. Pomyślała, że jednak był odważny. Anders miał wrażliwą duszę, ale wykazał się dużą odwagą, próbując ją pocieszać. – Nie zawiodę cię. Obiecuję – łkał i tulił się do niej. – Nie ucieknę. Będę przy tobie.
Poczuła, jak łzy wysychają. Jak zwycięża jej wola walki. Pomyślała, że może takie właśnie ma być jej życie. Na pewno takie. To ona ma pocieszać i dzięki temu znajdować pocieszenie dla siebie. Martwić się o innych i w ten sposób zapominać o sobie. Pomyślała o swojej mamie, która nigdy nie pozwoliła jej zwątpić w swoją miłość. O ojcu, który wątpił i dlatego był pełen rozpaczy. O genach, które przywiozła ze sobą z tak daleka, i o swojej rodzinie skazanej na biedę. Nie wiedziała, skąd przyszła siła. Czy miała ją we krwi, czy może to miłość urosła do czegoś nieprzezwyciężonego. Ale wiedziała, że ma tę moc.
Później, gdy już wszystko było zaplanowane, poczuła ulgę. Jakby pierwszy raz w swoim życiu uporządkowała sprawy i gruntownie przygotowała się do egzaminu. Dzień i godzina były ustalone. Wiedziała, co i w jakiej kolejności ma się wydarzyć. Anders, opanowany, ale blady jak ściana, wytłumaczył Jacobowi, że mama będzie miała operację, ale odwiedzą ją i przyniosą kwiaty, a potem wróci do domu i wtedy będą musieli dobrze się nią opiekować, oni dwaj.
Później, po południu, zdecydowała, że powinna jeszcze odwiedzić Idę Marie i Theisa i pogodzić się również z nimi. Czuła, że musi wszystko uporządkować. Chciała zacząć od początku.
Jechała Silkeborgvej i już miała skręcić w lewo w Ringgaden, kiedy nagle coś ją powstrzymało i sprawiło, że pojechała dalej prosto. Wiedziała, dokąd jedzie, ale nie chciała dopuścić do siebie tej myśli. Przynajmniej nie przed tym, zanim stanęła na dużym skrzyżowaniu przy Banegårdsplads. Zaparkowała przy dworcu i znalazła parkometr. Wysiadła. Wiał popołudniowy rześki wiatr. Stała przez chwilę i głęboko wdychała miasto. Żółte autobusy, które wypełniały ulice, dworzec kolejowy, który świecił nowo wyremontowanymi żółtymi ścianami, ludzi, którzy szli po pasach w kierunku czekającego na nich autobusu na lotnisko. Tłok w tym mieście, które tak bardzo lubiła. Zapach, dźwięk i świeżość Århus. Prowincjonalizm i wielkomiejskość pomieszane ze sobą. Studiowała tu. Znała każdą uliczkę i każdą kawiarnię. Zamawiała wycieczki w biurze podróży DSB, kupowała gazety w kiosku na rogu i ciastka w piekarni przy ratuszu. Skoro muszę – pomyślała, nie czując strachu – to chcę umrzeć tutaj, gdzie było wszystko, czego potrzebowałam. I mimo wszystko musiała uśmiechnąć się na myśl, że adoptowana przez pastora Koreanka zapuściła swoje korzenie w miejscu tak egzotycznym jak jutlandzka ziemia.
Kiedy przechodziła na drugą stronę, spoglądając na różne wystawy, a potem kupiła w kiosku jakieś kobiece pismo, ciągle o tym myślała. Przemknęła obok Burger Kinga i stanęła przed wejściem do hotelu Ritz, który kojarzył się bardziej z jedwabnymi prześcieradłami i Paryżem niż z duńską prowincją. Nie dając sobie zbyt dużo czasu na zastanowienie, zapytała w recepcji o Torstena. Pomyślała, że pewnie go nie ma. Kurs już się skończył, a jeśli nie, to był w Szkole Dziennikarstwa.
– Anne!
Głos był łagodny. Dochodził z tyłu. Odwróciła się i zobaczyła, jak idzie w jej stronę z jakimiś torbami pod pachą.
– Zakupy. – Uśmiechnął się i pocałował ją w policzek, tak jakby była po prostu dobrą przyjaciółką, co właściwie nie odbiegało od prawdy. – Zawsze przywożę coś do domu.
Nie powiedział komu.
– Zajdziesz do mnie?
Stała niepewnie. Czuła, że nie odważy się powiedzieć tak. Skinęła głową w stronę okna i ulicy, gdzie przez chmury prześwitywało słońce.
– Masz czas na kawę w jakiejś kawiarni?
Mogła zaproponować hotelową restaurację, ale to brzmiało zbyt intymnie. Ukradkiem mu się przyglądała. Był przystojnym mężczyzną, ale sprawiał wrażenie zmęczonego. Z szarymi refleksami w zaroście, który potrzebował strzyżenia. Z ciężkimi powiekami. I ramionami, które, jakby zrezygnowane, opadały ukośną linią w dół.
– Możemy pójść tam, na drugą stronę ulicy – zaproponował.
Zauważyła, że jego oczy ciągle lśniły niezwykłym blaskiem. Przestaną pewnie dopiero tego dnia, kiedy nałoży na nogi papcie – pomyślała, gdy opuszczali hotel, a on zostawił swoje torby na ladzie recepcji. Uważne spojrzenie. Poczuła jego lekką dłoń na krzyżu, kiedy przechodzili do Plazy. Znaleźli stolik trochę odsunięty od okna.
– Cappuccino?
Przytaknęła. Obserwowała, jak nachyla się nad barem i prawie szeptem składa zamówienie. A może wyszeptał do ucha barmanki coś innego? Była blondynką, miała dołeczki w policzkach i biust, który odstawał jak mała półka. Może świat potrzebował takich jak Torsten. Może Stwórca, jeżeli istniał, przewidział, że niektóre kobiety potrzebują takiego wentyla. Kogoś, czyją rolą na tym świecie jest poświęcanie im uwagi i przekonywanie ich, że są najpiękniejsze. Kogoś, kto potrafi przełamać lody i kto bez zająknięcia odbębni wszystkie grzecznościowe zwroty. Kto z otwartym spojrzeniem i pełną dyskrecją wypełni swoją misję podnoszenia poczucia wartości u kobiet, a potem zniknie za kulisami.
– Jak poszło?
Przyniósł jedno cappuccino i espresso i usiadł naprzeciwko niej. Opowiedziała mu. Nie rozmawiali o drugiej sprawie. Nie w szczegółach. Siedząc tam, wiedziała, że mogła to powtórzyć, gdyby tylko chciała. Może ta wiedza jej wystarczała. Uważał ją za atrakcyjną, a ona mogłaby zapomnieć się na chwilę. Mogłaby, gdyby chciała, zostać jego kochanką i, o zgrozo, wiedziała, że nie miałaby wyrzutów sumienia. Bo z Torstenem to było coś innego. Coś całkowicie odmiennego niż z Andersem. Nie tak skomplikowanego, ale też – musiała przyznać – nie tak głębokiego. Bez wszystkich powiązań, które ciągnęły i rwały, raniły serce do krwi, a potem łączyły się na nowo w przemyślny wzór, którego nikt nie potrafił rozszyfrować.
Prawda była taka, że nie potrzebowała już Torstena. Niech teraz inne mają z niego pożytek – pomyślała, jakby chodziło o jakiś nowy lek. Cynicznie? Może, ale w tym momencie nie stać jej było na nic innego.
– Udało ci się spotkać z Rose? – zapytała.
Przytaknął. Wyglądał na zamyślonego.
– Zrobiła się ostatnio strasznie rozsądna. Chłopak i nauka. Jeśli dobrze zrozumiałem, to z tego składa się teraz jej życie. – Pokręcił głową, ale właściwie wyglądał na całkiem zadowolonego. – Skończy się pewnie całkiem małomiasteczkowo. Mężem, domem i dziećmi.
– Tak jak u ciebie? – Uśmiechnęła się.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– U mnie? Wydawało mi się, że robię wszystko, co mogę, żeby zmącić stabilizację.
– A Dicte?
Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Przechylił filiżankę i napił się swojej mocnej kawy. Jego spojrzenie się rozjaśniło.
– Dicte. Ona nigdy nie będzie całkiem normalna. Na szczęście.
Pochylił się nad stołem. Pomyślała o blondynce. O jej dołeczkach i biuście. Zauważyła, że był czymś zmartwiony.
– Rose trochę się o nią martwi – powiedział, wyglądając nagle na niepewnego. – Przez tę historię z małym Mojżeszem i zaginionym dzieckiem Idy Marie. Mówi, że jej mama stała się pracoholiczką, że nie może przestać o tym myśleć… A prawda jest taka, że Rose nie wie nawet połowy.
– Jakiej połowy?
Znowu zbliżali się do tego miejsca. Do tego, które tak bardzo ją gryzło. Myślała, że zna Dicte na wylot. Może nawet lepiej niż Andersa. Teraz zaskoczyło ją dziwne przeczucie. Wrażenie, że jednak coś trzyma przed nią w tajemnicy.
Westchnął cicho i przyglądał się jej. Bawił się przez chwilę kawałkiem papieru z torebki po cukrze.
– To nie dlatego, że ci nie ufa – zaczął. – Ona już po prostu taka jest. Nie chce do siebie nikogo dopuścić. To może jedna z przyczyn, dla których… – Machnął ręką, tak że resztki cukru rozsypały się na stole. – Widzisz, to w niej siedzi. Siedziało przez wszystkie te lata. Próbowałem pomóc jej to wydobyć, żeby się z tym zmierzyła i przestała dusić w sobie. Do cholery, jestem przecież psychologiem.
– Dicte prawie też – zaznaczyła Anne.
– Prawie – powtórzył. – Tylko prawie, bo kiedy przyszło co do czego, okazało się, że brakuje jej odwagi. Dziennikarstwo było o wiele pewniejsze. Redakcja „Gospodarki”. W bezpiecznej odległości od wszystkiego! – Znowu machnął ręką. Cukier wypadł. – Nie zamierzam teraz oczywiście zrzucać na nią całej winy. Też miałem w tym swój udział, nawet całkiem spory. Czasami czułem się tak, jakbym żył z duchem. Z kimś, kto lawiruje między przeszłością a teraźniejszością.
Anne westchnęła cicho. Czekała. Widziała, że był bardzo bliski złamania obietnicy. Opadł na oparcie krzesła, kręcił głową i wyglądał na nieszczęśliwego.
– Była przecież tylko dzieckiem. Opowiedziała mi o tym jeden jedyny raz. Później nie mogłem o to pytać. Musiałem przysiąc, że nigdy już o tym nie wspomnę.
– O czym?
– Że była w ciąży, oczywiście – powiedział, zgniatając w popielniczce papierek po cukrze, aż trzeszczał. – Wtedy, kiedy uciekła z domu. – Znów machnął ręką. – Wtedy, kiedy została wykluczona – poprawił się.