Czuła, że żyje. Pamiętała to uczucie. Pewnego dnia obudziła się i po prostu wiedziała. Wiedziała również, że nic już nie będzie takie samo.
Dicte dolała wina do szklanki. Południowoafrykańskie. W Føtex kupiła dwie butelki za dziewięćdziesiąt koron. Na tym trzeba było się skupić. Czasem musiała naprostowywać swoje myśli, naprowadzić je na odpowiedni tor, żeby nie przedostawały się przez mur, który powstał, by ją chronić. Zupełnie jak potężny płot, który wznieśli kiedyś wokół działki wcześniejsi właściciele domu, harleyowcy.
Przez okno w pokoju obserwowała ciemność. Słyszała wiatr szumiący w kominie i deszcz dudniący o szybę. Podciągnęła nogi. Słuchała płyty zespołu Queen. Wyłapywała dźwięki gitary Briana Maya, który rozrzucał je po pokoju, dokładnie tak, jak niebo zrzucało na ziemię deszcz. Mieszały się tam radość i ból. Jakby gitarzysta odrywał kawałek siebie.
Czuła się identycznie, kiedy to odkryła. Radość i ból zmieszały się ze sobą, gdy już wiedziała na pewno, że w wieku szesnastu lat będzie miała dziecko.
Odsunęła od siebie kieliszek. Wino przynosiło odwrotny skutek niż zwykle. Sprawiało, że sobie przypominała. Może to była jej wina, a może po prostu dotarła do miejsca, w którym mur ochronny był zniszczony?
Wiedziała, że nie może zostać u swoich rodziców. Wiedziała też, że nie chce. Myślała o tym, że nie pozwoli „Strażnicy” wychowywać swego dziecka, a była pewna, że właśnie tak by się stało. To było dla nich najważniejsze, w pewnym stopniu ważniejsze niż grzech, bo przecież nie została jeszcze nawet ochrzczona. Zabraliby jej dziecko, wiedziała to z pewnością. Stałoby się ich. Może nie dosłownie, ale duchowo. Zabraliby mu duszę. Zadbaliby, żeby wychowało się w tym, co nazywali prawdziwą wiarą.
Ale poza tym nie wiedziała nic. Nie miała pojęcia, dokąd powinna pójść i kto mógłby jej pomóc. Nie wyobrażała sobie, jaki ból sprawia odcięcie pępowiny. Tej łączącej ją z rodzicami, z domem i tym, co mimo wszystko było znane i bezpieczne. W ogóle nie potrafiła pojąć ogromu rewolucji, przed którą stała.
Sięgnęła po wino, które jednak trochę ją uspokajało. Ogrzewało w środku i upewniało, że żyje. Odstawiła kieliszek i przyszło jej do głowy, może pierwszy raz w życiu, że nigdy by tego nie zrobiła, gdyby znała konsekwencje. Jeśli wiedziałaby, jaką zapłaci cenę, zostałaby na zawsze z nimi. Ale wtedy tego nie wiedziała. Miała może jakieś bladziutkie pojęcie i w pewnym sensie okazało się to jej szczęściem.
Zmieniła pozycję na kanapie. Bardzo chciała to odłożyć. Wymyślić coś, żeby uniknąć tej konfrontacji. Uciekała już jednak bardzo długo. I przyznała sama przed sobą, że jest strasznie zmęczona. Nadaremnie walczyła, gdy to wszystko się na nią zwaliło. Niepotrzebnie. Ponieważ w końcu doszła do wniosku, że o to właśnie chodzi: musi sobie wszystko przypomnieć i przeżyć jeszcze raz. Chociaż nie ma pojęcia, czemu to ma służyć.
Wspominając, słuchała muzyki, która odsłaniała jej duszę. Gitary, która wibrowała dziko i na pozór chaotycznie. Razem z innymi instrumentami, a jednak oddzielnie. Samotnie – pomyślała solidarnie, ponieważ ona też miała tylko Svendsena, bo Rose była w mieście ze swoim, pożal się Boże, Janem. Może zawsze tak było? Svendsen podniósł łeb w swoim koszyku, jakby wymówiła jego imię. Usłyszała, że warczy. Wyszedł z legowiska, stanął na środku pokoju i zaczął szczekać. Zjeżył sierść na karku, zanim ona usłyszała jakikolwiek dźwięk. Potem doszedł ją odgłos kroków na podjeździe. To może być ratunek – pomyślała, ale właściwie wcale go nie chciała. Zignorowała go. Zignorowała dźwięk dzwonka. Pogłośniła muzykę, nalała sobie więcej wina i pozwoliła, żeby Svendsen szczekał jak wariat. To oczywiście nie pomogło, ponieważ ten ktoś znał dom i wpadł na to, żeby go okrążyć i podejść do tylnych drzwi. Wtedy pies zaczął merdać ogonem, więc mimo wszystko musiała wstać, ściszyć muzykę i zapalić światło na tonącym w deszczu podwórku. Zobaczyła Bo przemoczonego do suchej nitki. Z włosów i brody kapała mu woda. Wyglądał jak zmokła kura. Wpuściła go do środka.
– Co się stało?
Jeszcze jedno porwanie? Morderstwo? Zła wiadomość już w drzwiach, tak jak ostatnio?
– To się stało, że czuję się tak, jakbym wskoczył do wody z dziesięciometrowej trampoliny. I na pewno wstanę jutro z zapaleniem płuc.
Potrząsnął głową jak pies, a z włosów poleciały mu krople deszczu. Przyniosła ręcznik i podała mu. Wytarł twarz, szyję i kark.
– No i to, że odszedłem od żony – dodał.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Dlaczego on jej to mówi? I dlaczego w ogóle do niej przyszedł? Jakby w odpowiedzi na jej pytania uśmiechnął się i wskazał palcem w stronę kuchni i jadalni.
– Pomyślałem, że spojrzę na twoje okna.
Usiadł na stołku i przywitał się ze Svendsenem. Nic z tego nie rozumiała. Może dlatego, że nie chciała. Nie miała odwagi.
– Na dworze jest ciemno – stwierdziła i postanowiła przynieść mu kieliszek z barku. Powiedziała to przez ramię, odwrócona do niego tyłem, postukując szkłem i wyciągając kieliszek. – A ty chcesz oglądać okna?
Teraz się uśmiechnął, wyprostował nogi i pozwolił psu gryźć swojego buta, który już i tak wyglądał na przeżutego.
– A co byś, do cholery, chciała, żebym powiedział?
Spojrzał na nią. Nalała wina do jego kieliszka. Przyglądała się jego chudej sylwetce. Wygląda na chłopca, osądziła, ale ona przecież wiedziała, że jest inaczej.
– Na przykład prawdę – odparła z roztargnieniem i podniosła butelkę, żeby zobaczyć, ile ubyło. Zawsze można otworzyć następną. Drugą połowę dziewięćdziesięciu koron.
– Zakochałem się w tobie.
Pies warknął gotowy do zabawy z zębami zaciśniętymi na bucie. Dicte o mało nie upuściła butelki z winem.
– Chyba nie wiesz, co mówisz.
Nie zastanawiała się nad tymi słowami. Przyszły same, niemal automatycznie. Dobrze wiedziała dlaczego. Lepiej było trzymać go na dystans. Przez kilka sekund siedział w milczeniu. Potem pokręcił wolno głową.
– To niesamowite – odezwał się. Wyraźnie słyszała w jego głosie irytację. – Poświęciłem kilka dni, żeby sobie to wszystko przemyśleć i wyobrazić, zastanowić się, w jaki sposób najlepiej ci to powiedzieć. A ty stoisz sobie tam i myślisz, że możesz opanować sytuację i cały wszechświat, mówiąc takie pieprzone bzdury. – Spojrzał na nią. W całej jego postaci, napiętym ciele kipiała złość. – Myślisz, że naprawdę zdobędziesz nad wszystkim kontrolę, jeśli będziesz rzucać wkoło takimi frazesami? Popatrz na siebie. Spójrz w lustro. I tam poszukaj prawdy. Chyba właśnie o nią ci chodzi?
Nie wiedziała, co ma powiedzieć ani zrobić. Posłuchała więc go. Jak w transie przeszła przedpokój i stanęła przed ogromnym lustrem, które kiedyś, ku przerażeniu Torstena, kupiła na pchlim targu. Spotkała swój wzrok i odkryła, że nie potrafi spojrzeć sobie w oczy, ponieważ wewnątrz niej pojawiły się obrazy. Widziała, jak czas się cofa, i znowu była w domu na gospodarstwie. Znowu miała tylko szesnaście lat, właśnie podjęła decyzję i wiedziała, że to był koniec bezpieczeństwa, dzieciństwa i wszystkiego, co jednak do niej należało. Wiedziała, że ta decyzja będzie ją prześladować. Utkwi w niej na resztę życia jak dziwny, ciemny strumień.
Chciała uciec, ale Bo stanął za nią. Zanim zdążyła go odepchnąć, objął ją ramieniem i mocno trzymał. Poczuła dreszcze. Trzęsła się, jakby było jej zimno. Wzmocnił uścisk. Przycisnął do niej swoją twarz, tak że stykali się policzkami.
– Naprawdę jest tak źle? – wyszeptał bardzo łagodnie. – Czy to naprawdę takie okropne być Dicte?
Poddała się. Usłyszała napięcie w głosie wydobywającym się z jej krtani. Pomyślała, że teraz go straci, ale przecież i tak nie należał do niej.
– Urodziłam dziecko – odezwała się. – Miałam szesnaście lat i nie mogłam sobie z tym poradzić.
Nie uciekł, stał przy niej, tulił ją i patrzył na nią w lustrze.
– Co było dalej? – zapytał.
Wtedy mu opowiedziała.
Później. Dużo później, kiedy już się kochali i przenikali nawzajem, przyznali przed sobą, że przyszłość ich przeraża.
– Oczywiście, nie miałem zamiaru stanąć z walizką w twoich drzwiach – powiedział i wziął do ręki kosmyk jej włosów. – Znajdę jakieś mieszkanie.
Leżeli w łóżku. Ubranie poniewierało się po podłodze. Na dworze padało i wiał wiatr, sceneria jak z komiksu Snoopy. Była ciemna burzliwa noc 1.
Domyślała się tego. Nie należał do mężczyzn, którzy pakują się z jednych tarapatów w drugie. On, który nigdzie nie mógł zagrzać miejsca.
– Wyjedziesz w świat – zmusiła się, żeby to powiedzieć. – Do Somalii.
O matko, jak trudno było jej powiedzieć to słowo. Słychać w nim było tyle tęsknoty, że ściskało się jej gardło.
– Nie jestem pewien. Mam przecież jeszcze dzieci – westchnął i pocałował jej ramiona.
Przez chwilę leżeli w ciszy. Dzieci. Nie mogła wyobrazić sobie ich twarzy. Za to przyszedł jej do głowy Martin. I to, jak Ida Marie musiała się czuć.
– Myśleli, że mają przełom.
– Kto? – zapytał zdezorientowany.
– Policja, Wagner. – Opowiedziała mu o teorii z odciskami palców, mężczyźnie ze sklepu rybnego i Rikke, dziewczynie, która chodzi do klasy z Rose. – Ale pomylili się – dodała. – Okazało się, że to jakaś całkiem normalna rodzina, a poza tym ta dziewczyna nie mogła urodzić małego Mojżeszka. Była w szkole przez wszystkie te dni.
– Hm.
Obróciła się w jego stronę. Leżał i uśmiechał się z półprzymkniętymi oczami. Czy on w ogóle słuchał, co mówiła?
– Ojciec dziewczynki jest inwalidą po wypadku w pracy. Był szklarzem. Pewnie wstawiał okno gdzieś wysoko.
– Powiedziałaś szklarzem? – Bo otworzył oczy.
Skinęła. Powtórzyła.
– Dziwne – odezwał się cicho, przyciskając usta do jej ramienia. – To musi być ten sam. Ilu szklarzy na wózkach inwalidzkich może żyć w objęciach Århus? Mówiłaś, że gdzie mieszka?
Wzruszyła ramionami.
– W True. Leży przy Tilst. Mała mieścina. Znasz ich?
Położył się na plecach, wpatrywał w sufit i drapał po piersi.
– Wygrał w lotto. Przed trzema tygodniami robiłem zdjęcie jemu i jego żonie. Artykuł jeszcze nie został opublikowany. Ich sąsiad zadzwonił z tą historią do „Familie Bladet”.
Uśmiechnęła się.
– No i widzisz. Całkiem normalna rodzina. A poza tym to chyba jednak jakiś obcokrajowiec – dodała.
Spojrzał na nią pytającym wzrokiem, więc opowiedziała mu o telefonie. Zagwizdał cicho.
– Ta historia robi się coraz bardziej zagmatwana. Dobrze, że jestem tylko fotografem.