Czy to możliwe? Czy to jest łącznik pomiędzy teorią o imigrantach a odciskami palców? Może to trochę grubymi nićmi szyte, przyznała sama przed sobą, gdy odłożyła słuchawkę po rozmowie z Bo. Zbyt grubymi? Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, pozwalając myślom krążyć. Od czasu do czasu jakiś pojedynczy promień słońca dosięgał Davidsena, który siedział z nosem w notatniku spacyfikowany resztką grypy. Cecilie musiała skończyć artykuł przed jakimś ważnym meczem piłki ręcznej, a praktykantka z „Gospodarki” jak zwykle robiła notatki z telegramów.
Innymi słowy: w redakcji panował jako taki spokój i nie było żadnego zagrożenia. Dicte aż trzeszczało w głowie, gdy próbowała zrozumieć nową informację. Esther Sørensen. Ile kobiet o tym nazwisku mogło pracować jako nauczycielka w rejonie Århus?
Duński Związek Nauczycieli musiał mieć jakąś ogólnodostępną listę. Zamiast wykorzystywać Internet, zadzwoniła. To było mimo wszystko szybsze. Uzyskała odpowiedź prędzej, niż gdyby musiała wyszukać listę w sieci. Poinformowano ją, że była tylko jedna Esther Sørensen pisana przez „h” i jedna bez „h”. Esther Sørensen z „h” miała kod pocztowy 8381 Tilst. Ester Sørensen bez „h” miała kod 8000 Århus C.
Pytanie teraz, jak to wszystko ze sobą połączyć. Czy telefon mężczyzny z obcym akcentem może mieć jakiś związek z faktem, że odciski palców ze strony Koranu i łóżeczka Martina w pewien sposób pasują do odcisków byłego złodzieja samochodów?
Zaczęła się pocić. Można zwariować od tego myślenia. Pojawiło się też pytanie, czy coś z tych wiadomości nadawało się do artykułu na następny dzień, czy powinna raczej poczekać. Poczekać i zobaczyć, czy to wszystko, wszystkie urywki informacji, można w jakiś sposób połączyć, żeby miały sens. W tym momencie zadzwonił telefon.
– Svendsen! – Głos Kaisera brzmiał niepokojąco wesoło. Bez ogródek przeszedł do sedna sprawy. – Co masz na jutro?
Była tylko jedna rzecz gorsza od sfrustrowanego naczelnego gazety ze spadającym nakładem: rozpieszczony naczelny, który sunął na fali rosnącego nakładu i śmiertelnie bał się spadku. Złapała za notes i zaczęła malować kółka.
– Jeszcze nic – powiedziała zgodnie z prawdą, a twarz Kaisera na rysunku zaczęła nabierać kształtu. – W każdym razie nic, co mogłoby cię porwać.
– Co nowego w sprawie Martina? Co mówi policja?
Gdy powiedziała mu – co było prawie zgodne z prawdą – że jeszcze nie mają przełomu, o którym warto by napisać, Kaiser trochę złagodniał. Łaskawie domalowała mu minimalny uśmiech pod wąsami i lekkiego zeza.
– Mam tu jedną sprawę, którą możesz wypełnić sobie czas – powiedział, jakby bał się, żeby nie umarła z nudów. – Zapchajdziura na ostatnią stronę. Na pewno dostaliście komunikat prasowy.
Na pewno, ale najprawdopodobniej zginął razem ze starymi gazetami w trakcie cotygodniowego sprzątania. Nie pierwszy raz.
– Dobrze. Prześlą ci go faksem z sekretariatu. Otwarcie nowej kawiarni przy rzece. W sam raz dla ciebie – powiedział i dodał: – Uważaj tylko, żebyś znowu nie wpadła do wody.
Może sprzątaczka wzięła zaproszenie i poszła do kawiarni? Dicte dorysowała Kaiserowi noworoczną czapeczkę, serpentyny dookoła szyi i kieliszek w dłoni.
– Na zdrowie – wymamrotała.
– Co, przepraszam?
– Zajrzę tam.
Przed wyjazdem zadzwoniła do Wagnera i podrzuciła mu wiadomość o Esther Sørensen. Niech on się z tym wszystkim męczy. Ona już nie chce. Nie chce za dużo spekulować. Może kiedy napięcie opadnie, zostanie redaktorką rubryki towarzyskiej. Skoncentruje swoje życie wokół przyjęć, premier, nowych restauracji i kawiarni. Ta myśl ją pociągała. Bezproblemowy obszar. Kto by nie chciał?
Zadzwoniła do drugiego fotografa, który z nimi współpracował, ponieważ Bo miał jechać na mecz z Cecilie. Opuszczając redakcję, rzuciła po raz ostatni okiem na dziennikarkę sportową, która stukała w klawiaturę. Zazdrosna? Kto? Ja? Nigdy! Takie rzeczy są mi obce! – Dicte powiedziała sobie w myślach.
Poza tym Cecilie była tylko gruchoczącym szkieletem, płaskim jak deska. Triumfując w duchu, Dicte przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła na ulicę, gdzie słońce sprawiło, że w ludzi w końcu wstąpiło życie, a sklepy wystawiły szyldy z promocjami, próbki kolekcji, stojaki z butami i białe metalowe kosze z prążkowanymi ciuchami od Matasa.
Nowa kawiarnia nie oszczędzała. Było jedzenie, napoje, orkiestra dęta i tłum, który cisnął się w zadymionym lokalu. Dicte porozmawiała z właścicielem i kilkoma sławami, a fotograf robił zdjęcia. Ogólnie rzecz biorąc, uwinęła się bardzo szybko. Wypiła kieliszek białego wina w nadziei, że w odgrywanej roli dziennikarki od spraw towarzyskich wypadnie bardziej przekonująco.
Myśli nie opuszczały jej jednak ani na moment, więc w końcu poddała się i wyszła na ulicę. Dała się pociągnąć nad brzeg, gdzie rzeka przepływała spokojnym nurtem. Jak zwykle czuła się tak, jakby woda niczym magnes przyciągała ją do siebie. To wszystko uderzyło w nią jak fala. Wciąż jeszcze czuła ramię Bo, kiedy stali przed lustrem. Właśnie to teraz miała przed oczami. Nie czas spędzony w łóżku. Nie jego pocałunki i zagłębianie się w jej terytorium. Tylko jego upór, kiedy przeglądali się wtedy w lustrze. Jego niezłomną wiarę w to, że warto ją kochać.
Woda była ciemna. Prawie całkiem czarna. Dicte miała wrażenie, że słońce przemyka po niej jak po wypolerowanym bazalcie. Znów cofnęła się o wiele lat. Było wczesne lato. Stała na pomoście i patrzyła na jezioro. Czuła dziecko, które poruszało się u niej w brzuchu. Chciała wrócić do domu, ale tam jej nie chcieli, dopóki nie okaże skruchy, nie poprosi o przebaczenie. Miała żyć jak cień w swojej społeczności i myśleć jak ona. Chciała znowu odwiedzić Mortena, ale ten wystraszył się i zatrzasnął drzwi, kiedy wcześniej do niego poszła. „Mam przecież dziewczynę” – zdążył wyszeptać z paniką w spojrzeniu. Właśnie wprowadziła się do komuny. „Nic z tego nie będzie, Benedicte. Uciekaj lepiej do domu”.
W sumie nie powiedziała mu nawet o ciąży. Po prostu chciała, żeby ktoś ją przytulił. Przygarnął do siebie, zanim nie obmyśli, co ma robić. Została sama. Miała szesnaście lat i w każdej chwili mogła urodzić. Ciemna woda kusiła. Co miała do stracenia? Rozważała wszystkie za i przeciw. Całkowicie spokojnie. Co było najgorsze? I czy było to trudniejsze od samotności? Zamknęła oczy. Chciała skoczyć. Nie umiem pływać, więc pójdzie szybko – tak wówczas myślała.
Ale wtedy oczyma wyobraźni zobaczyła krwawą bitwę. Armagedon. Przypomniała sobie, że ten, kto sam skończy swoje życie, będzie przeklęty. Odsunęła się. Poczuła nadchodzący strach jak nadciągającą falę na tym do tej pory spokojnym jeziorze. Stwierdziła, że nawet jeśli będzie walczyć, nigdy nie uwolni się od tego, co ją ukształtowało. To tkwiło w niej. Zamocowane na stałe. Może nigdy od tego nie ucieknie? Może będzie ją to prześladowało do końca życia, pojawiało się wtedy, kiedy najbardziej zapragnie się uwolnić? To była jej ostatnia myśl. Potem poczuła ukłucie palącego bólu, który przeszył jej ciało. Upadła na kolana, na twarde deski.
Tak ją znaleźli. Opowieść właściwie na tym się kończy – wyznała Bo. Ojciec kolegi z jej klasy przechodził obok z wędką. Potem pamięta tylko, że obudziła się w szpitalu bez swojego dziecka. Zostało adoptowane. Powiedzieli, że sama podpisała dokumenty. Jej rodzice przyszli, ale ona odwróciła głowę. Nie chciała ich widzieć. Dopiero później przypomniała sobie, że w szpitalu mieli rację. Pozwoliła im. Trzymała swojego syna w ramionach i wiedziała, że nie da mu tego, co dla niego najlepsze. Zastrzegła tylko, żeby nie trafił do religijnej rodziny. Potem go oddała.
Później był ból. Tęsknota, która paliła jak nic innego. Tylko to. Przez całe życie.
Położyli ją na inny oddział. Naszprycowali lekami. Mówili do niej uspokajającym tonem i w końcu zrozumiała, że musi zachowywać się normalnie. W innym wypadku nie będzie mogła dalej żyć. Wytłumaczyła im, że chciałaby iść do liceum albo na kurs przysposabiający do studiów, że pragnie zdobyć wykształcenie. Daleko od domu. Zorganizowano to tak, że wyjechała do internatu w Århus i poszła do liceum do klasy przygotowującej na egzaminy na studia. Rozpoczęła się jej podróż ku normalności, ale w środku zastygła w jednym czasie. Każdego dnia wracała myśl o bitwie i widziała ich wszystkich przed sobą: wszystkich kolegów i nauczycieli, także Mortena. Na schodach przed szkołą.
Rzeka przepływająca obok niej wiła się jak wąż. Dicte słyszała za sobą głosy ludzi. Spotkanie prasowe się skończyło i fotograf opowiedział jej, jakie jeszcze zrobił zdjęcia. Stała tak przez moment. Próbowała zapanować nad swoimi myślami.
Było się zdolnym do desperackich czynów, kiedy wewnętrzne uczucia i potrzeby zaprzeczały temu, co na zewnątrz. Kiedy otoczenie myślało, że jest się normalnym, podczas gdy w środku panował chaos. Pomyślała o Rikke z klasy Rose. Czy ta dziewczynka przeżywała coś podobnego? Ale przecież była w szkole w ciągu tych dni, kiedy dziecko się urodziło. Więc kto? Ktoś z jej rodziny?
Nagle Dicte poczuła, jakby porwał ją prąd. Czarna woda pędziła obok niej i zabierała ze sobą jej myśli. Czy to było możliwe? Teoretycznie tak. Czy to mogło się tak potoczyć? Zobaczyła wydarzenia ułożone w logiczny ciąg, ze zmodyfikowaną tylko jedną zmienną. Była ślepa. Krążyła w kółko po omacku. Najprawdopodobniej tak jak wszyscy. Uwierzyli w historię o nastolatce, która urodziła dziecko, być może nawet nie zdając sobie wcześniej sprawy, że była w ciąży. Bo to typowe wytłumaczenie, jeśli coś tego rodzaju w ogóle można nazwać zwykłym. Zgadzało się ze stereotypami, z myślą o młodej muzułmance, która postąpiła w ten sposób, bo była w trudnej sytuacji. Ale nie zgadzało się z rzeczywistością.
Dicte ruszyła z miejsca, wracała do redakcji piechotą. Prawie biegnąc. Minęła kwiaciarnię na rogu przy Magasinie, spieszyła Frederiksgade i o mały włos nie przewróciła wieszaka z ubraniami, kiedy skręcała w bramę i wbiegała po schodach do redakcji. Tam chory na grypę Davidsen sarkastycznie uniósł brew i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył. Wskazała palcem na jego chudą pierś, podczas gdy myśli wirowały jak szalone.
– Ani słowa – zakomenderowała.
Z kłapnięciem zamknął usta. Widocznie tak trzeba z nim postępować – pomyślała. Na pewno jego żona tak go traktuje. Złapała za telefon i wystukała bezpośredni numer. Słyszała, jak krew pulsuje jej w głowie. Wydawało jej się, że telefon żyje.
– No dalej, do cholery! – Stukała długopisem o blat stołu. Davidsen schował się za monitorem. W końcu ktoś podniósł słuchawkę.
– Wagner.
– Ile lat ma Esther Sørensen?
– Kto?
– Matka Rikke Sørensen. Ile ma lat?
Krótka przerwa. Słyszała, jak przewraca papiery na biurku. Zgadywała, że jakieś raporty.
– Nie wiem – powiedział w końcu. – Czy to ważne?
Nabrała powietrza i zmusiła swój głos, żeby brzmiał normalnie, a nie jak maszyna do żelaza w trakcie przecinania sztangi.
– Bardzo – powiedziała. – To zapewne najważniejsze pytanie, jakie usłyszałeś w związku z tą sprawą. – Już miała odłożyć słuchawkę, kiedy w myślach znowu pojawiła się kwiaciarnia i skrzyżowanie przy Frederiksgade. – I jeszcze jedno – dodała. Tak, to musiało być… Ależ była ślepa! – Może uda ci się dowiedzieć jeszcze innej rzeczy – rzekła, nie zastanawiając się nad tym, że właśnie wydaje rozkazy policjantowi. – Złap Kima Sørensena i zapytaj, czy jego matka ma astmę.