49

Po niebie pędziły chmury. Wiało z zachodu i zacieniony świat co chwilę rozjaśniały promienie słońca – oczy ledwo mogły się przyzwyczaić. Pola uprawne, przez moment wyglądające jak czarne dywany, po chwili przypominały już gęstą czekoladę, na której ogromny widelec zostawił wspaniały, symetryczny wzór pełen bruzd.

Dicte otworzyła okno w czasie jazdy. Powietrze było ciężkie, pachniało ziemią i gnijącymi liśćmi. Chłód stał się odrobinę ostrzejszy.

Mogła się mylić. Może było to zupełnie bez sensu. Przeszłość mogła wpływać na nią tak bardzo, że w ogóle nie była w stanie wydawać sądów. Zwolniła na zakręcie. Było już jednak za późno na to, żeby zawrócić, i za późno, żeby mieć wątpliwości. Czuła, że jakaś niewidzialna ręka popycha ją w tamtym kierunku, jakby od dawna była w drodze i w końcu zobaczyła cel. Nie mogła się teraz zatrzymać.

Wagner kazał jej zostać tam, gdzie była.

– Pozwól zrobić to nam. W końcu jesteśmy profesjonalistami – poprosił Dicte, kiedy zadzwonił do niej i opowiedział o spotkaniu z Kimem Sørensenem.

– Dajcie mi pół godziny – prosiła. – Małą przewagę. – Nie lubiła niczego wymuszać, ale mimo to dodała: – Jesteś mi to winien.

Na znak protestu wydał z siebie odgłos przypominający kichnięcie.

– Ona może być niebezpieczna – powiedział w końcu. – Nie możemy zagwarantować ci bezpieczeństwa.

– W porządku. Dam sobie radę. – Przez chwilę sama zdziwiła się swoją pewnością. Czuła, że coś ją do tego popycha. Teraz nie mogła się już wycofać.

Nagle go oświeciło.

– Robisz to dla artykułu. Dla swojej kioskowej sławy.

W jego głosie słychać było lekką pogardę. Przez moment sama poczuła zgorszenie. Nagle zwątpiła w swoje pobudki. Jeszcze raz o nich pomyślała.

– To czysto osobiste – powiedziała w końcu. – Nie ma nic wspólnego z gazetą.

Widocznie brzmiało to przekonująco, a może ją okłamał, ale powiedział:

– Pół godziny i ani minuty dłużej!

Pierwsze, co rozpoznała, to smród. Ostry, palący zapach świń, ściśniętych razem na tak małej powierzchni, jak to tylko możliwe. Wrzuciła mniejszy bieg i zwolniła. Gruz trzeszczał pod oponami i jakiś kamień wpadł pod błotnik z głośnym stukotem.

Pomyślała o Svendsenie. To był oczywiście przypadek, że tamtego dnia bażant przyleciał tak blisko tego gospodarstwa. Przypadkiem było też, że gnojówka leżała tak blisko miejsca, w którym bażantowi wreszcie udało się wzbić na swoich ciężkich skrzydłach w powietrze i zniknąć w lesie. Odjechała trochę na bok i zaparkowała samochód w pobliżu sąsiedniej posiadłości. Ciągle jeszcze widziała okna oparte o ścianę głównego budynku. Przypomniało jej się, jak Svendsen zdenerwował się, kiedy z nim tędy wracała, i jak musiała go ciągnąć. To też był przypadek? Nigdy się tego nie dowie.

Próbowała zastanowić się przez chwilę, ale stwierdziła, że ma w głowie pustkę. Żadnej taktyki. Żadnej strategii, która mogłaby wyciągnąć z niej te słowa. Tylko ta ciągła presja jak ręka na jej plecach. Dicte wysiadła z samochodu i poszła w kierunku zabudowań. W całej posiadłości panowała dziwna cisza. Jakby przed chwilą było tam pełno ludzi, którzy pracowali i krzątali się wokół budynków, a później zostawili wszystko i zniknęli. Przerwa obiadowa – pomyślała. – A może czas się tu po prostu zatrzymał…

Kiedy przechodziła przez podwórze w stronę wybielonego wapnem domu z muru pruskiego, pod nogami chrzęścił jej żwir. Parę zwiędłych malw opierało się o ścianę i bujało lekko na wietrze. Przekwitły już i miały żółtawobrązowy kolor. Okna stały oparte o ścianę. Zauważyła szyld „Szklarz” wystający zza jednego z budynków gospodarstwa. Pod nim siedział czarny kot i mył się. Długi podjazd dla wózka inwalidzkiego prowadził do głównych drzwi. Zadzwoniła. Minęło trochę czasu, zanim usłyszała, jak jedzie po drewnianej podłodze. Potem drzwi się otworzyły.

– Słucham?

Mężczyzna na wózku wyglądał na biznesmena.

– Umówiłam się z Esther Sørensen.

Wskazał głową stajnię, w której oknach wisiały jasne zasłonki i która najwyraźniej została przerobiona na budynek mieszkalny. Może dla gości. Może dla dorosłych dzieci, które chciały mieć trochę wolności.

– Chyba jest tam. Pewnie sprząta.

– Zobaczę.

On o niczym nie wie – pomyślała. Tkwi pośrodku wszystkich wydarzeń i nie ma o tym bladego pojęcia. Zwróciła uwagę, że przed wejściem do drugiego budynku nie było podjazdu. Do drzwi z grubych desek, które rzeczywiście wyglądały jak stajenne, prowadziły schody. Zapukała ostrożnie, ale nikt nie odpowiedział. Wyciągnęła więc rękę i pociągnęła za żelazne kółko zastępujące klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. W tej samej chwili usłyszała ten dźwięk. Ciche kwilenie. Dźwięk, jaki wydawały noworodki.

Przez moment stała bez ruchu, znowu coś pchało ją w tamtym kierunku. Zmusiło, żeby otworzyła drugie drzwi.

Kobieta siedziała i kołysała dziecko na swoim mocnym ramieniu. W prawej ręce trzymała wypełnioną do połowy butelkę. Dziecko ssało. Kobieta podniosła wzrok i spotkała spojrzenie Dicte. W tym momencie zrozumiała, że Esther Sørensen się jej spodziewała. Może niekoniecznie jej, ale na pewno na kogoś czekała. Kim Sørensen zadzwonił do domu.

– Wiedziałam, że to się w końcu wyda – powiedziała jego matka z westchnięciem.

Martin znowu załkał. Podniosła go ostrożnie i trzymała na ramieniu. Miał na sobie jasnoniebieskie ubranko.

Dicte poczuła, że przenosi się w czasie. Widok kobiety z dzieckiem w dziwny sposób utorował drogę przez wszystkie lata, które minęły.

– Nie można się powstrzymać, prawda? Jeśli się urodziło i widziało swoje dziecko. Trzymało je na rękach. Jest bardzo trudno – powiedziała.

Esther Sørensen wstała. Zaczęła powoli chodzić po pomieszczeniu z Martinem na rękach. Dicte zauważyła, że były w mieszkaniu nastolatki. Na ścianach wisiały plakaty z gwiazdami pop i sportowcami. Podeszła kilka kroków. Na sekretarzyku stało zdjęcie oprawione w ramki. Rozpoznała na nim klasę Rose.

– Co ty możesz o tym wiedzieć?

Słowa nadeszły szybko. Jasne i ostre jak szkło. A jednak coś wiedziała. Właściwie więcej, niż można znieść.

Znowu cofnęła się o wiele lat. Była w nowym mieście, w nowym życiu. Czuła się tak, jakby to stare zostało przejechane przez ciężarówkę. Zmasakrowane nie do poznania. Teraz musiała sama o siebie zadbać. Nauczyć się wszystkiego od początku. Zakupy. Gotowanie. Sprzątanie. Musiała robić to sama. Kupiła więc książkę kucharską i poszła do centrum na Strøget zrobić zakupy w markecie Brugsen. Przez całą drogę myślała o tym, że za pieniądze z zasiłku socjalnego musi kupić sobie rower. Oczywiście używany.

Kobieta z wózkiem zatrzymała się. Zablokowała koła i zrobiła gest, jakby chciała podnieść dziecko. Słowa wyleciały same, zanim Dicte zdążyła je zatrzymać.

– Nie szkoda go budzić? Może go popilnuję?

Nigdy nie zapomni wdzięczności w zmęczonych oczach. Zaufania.

– To bardzo miło z twojej strony. Na pewno ci się odwdzięczę.

Dziecku na ramieniu Esther Sørensen głośno się odbiło.

– Dobry chłopczyk – chwaliła go cicho i lekko go kołysała. – Grzeczny.

– Zabrałam kiedyś dziecko z wózka – zaczęła Dicte.

Po omacku sięgnęła po krzesło i usiadła, przez cały czas obserwując kobietę i dziecko. Teraz Esther Sørensen odwróciła się do niej plecami i patrzyła przez okno, ale Dicte widziała, że nasłuchuje, że słucha całym ciałem.

– Miałam szesnaście lat – kontynuowała. – Dopiero urodziłam malutkiego chłopczyka. Namówili mnie, żebym oddała go do adopcji. – Coś ściskało jej gardło. – Miałam go przez dobę – dodała i przypomniała sobie. Podniosła dziecko z wózka i po prostu sobie poszła. Przez zatłoczone miasto. Do internatu. Niczego nie planowała. Nad niczym się nie zastanawiała. Nie miała jedzenia, picia, butelek ani pieluch. Nie miała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Zupełnie jak Esther Sørensen. – W końcu przyszli po mnie.

Chciałaby zapomnieć twardą pryczę w celi i brak zrozumienia wśród policjantów. Ich okrutne komentarze i sposób, w jaki ją prowadzili. Jakby była niebezpiecznym przestępcą. Wyrok był łagodny. Została skazana na obowiązkowe rozmowy z psychiatrą w Szpitalu Psychiatrycznym w Risskov. Zaniechała analizy psychiatrycznej i próby zmierzenia się z przeszłością, ale i tak każdy dzień był odtąd karą.

Esther Sørensen stała przy oknie. Dicte słyszała jej oddech. Ciężki i zrezygnowany, ale mimo wszystko pełen wahania. Długo tak tkwiła. Ze wzrokiem wbitym w malwy opierające się o ścianę domu. Jakby jej myśli były tam, za tym murem. Przy mężczyźnie, którego kiedyś kochała. Potem jej ciałem wstrząsnął dreszcz i ramiona się skuliły. Gdy w końcu się odezwała, miała zachrypnięty głos.

– Mój mąż jeździ na wózku – zaczęła. – Przed wypadkiem nasze małżeństwo było bardzo dobre. Nigdy nie chciałam… – zamilkła. Nie odwróciła się.

Dicte wstała i zrobiła kilka kroków w jej stronę.

– Piętnaście lat to bardzo dużo – powiedziała cicho do stojącej do niej tyłem kobiety. – Uczucie przychodzi nawet wtedy, kiedy się go nie chce. Każdy spotyka przecież innych ludzi. Mężczyzn.

Esther Sørensen odwróciła się. Dicte zobaczyła łzy, które płynęły po jej opuchniętej twarzy.

– Ja przecież też mam prawo żyć – wyszeptała i przycisnęła do siebie dziecko. – Wszystko miało odbywać się w tajemnicy. Spotkałam go przez przypadek. W pracy.

– W szkole językowej? – spytała Dicte.

Esther Sørensen zaszlochała.

– Uczę duńskiego w różnych przedsiębiorstwach. Mustafa był moim uczniem – mówiła i kołysała Martina. Wydawało się, że ten rytmiczny ruch trochę ją uspokaja.

– Myślałam, że nie mogę już zajść w ciążę – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Mam czterdzieści dziewięć lat. Kiedy nie dostałam miesiączki, sądziłam, że przekwitam. – Pokręciła głową. – To było oczywiście głupie. Ale chyba nie miałam odwagi dopuścić do głowy innej myśli.

Spojrzała na Dicte. Potem odwróciła wzrok i pochyliła się nad chłopcem. Delikatnie gładziła go palcem po policzku.

– Gdzie pani urodziła?

Esther Sørensen nie odrywała wzroku od Martina.

– W hotelu, w mieście. Tanim. Przyszedł Mustafa. Tam się właśnie spotykaliśmy. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Był zły, zmęczony i jednocześnie chciał dla dziecka tego, co najlepsze.

Ich spojrzenia się spotkały. Dicte zobaczyła w jej oczach niepokój.

– Myśleliśmy, że tak będzie najlepiej – powiedziała błagalnym tonem. – Nie było najmniejszej możliwości, żebym zatrzymała to dziecko, a Mustafa jest żonaty. – Pokręciła głową. – To było straszne.

– Więc postanowiliście włożyć dziecko do balii i puścić na rzece – pomogła Dicte.

– Co mieliśmy zrobić? Wszystko by się wydało. Ale przecież nie chcieliśmy, żeby umarło. Kiedy o tym usłyszałam, wpadłam w rozpacz. Miałam wrażenie, że moje życie się skończyło. Tak bardzo za nim tęskniłam.

Dicte wyciągnęła ręce. Ostrożnie pogłaskała rączkę Martina. Pogładziła jego policzek.

– Mogę?

W oczach Esther Sørensen błysnęła panika. Zrobiła krok do tyłu. Dicte została w miejscu, ale w końcu kobieta podała jej dziecko. Dicte ostrożnie wzięła je na ręce i poczuła ciężar małego zawiniątka.

– A co z ręcznikami i kartką z Koranu?

Esther Sørensen pokręciła głową.

– Ręczniki należały do mnie. Wzięłam je z domu, bo te w hotelu zawsze były takie cienkie i tanie. Nie stać nas było na nic drogiego.

– A Koran?

Esther Sørensen westchnęła lekko, a na czole, gładkim podobnie jak policzki z powodu tuszy, pojawiła się zmarszczka. Dicte znowu usłyszała jej ciężki oddech.

– Nalegał. Skoro już musieliśmy to zrobić, to chciał zostawić znak. – Machnęła dłonią zdenerwowana.

Dicte widziała, że Esther Sørensen jest pulchna.

– Mieliśmy oczywiście nadzieję, że ktoś znajdzie dziecko, że zostanie wychowane na muzułmanina. Próbowałam mu wytłumaczyć, że to na nic, że tylko nas zdradzi, ale nie dał się przekonać.

– Więc włożyłaś kartkę z Koranu do plastikowej torebki i przyszyłaś do ręcznika – dokończyła Dicte.

– To z powodu wody – powiedziała Esther Sørensen – żeby strona się nie zamoczyła.

Usiadła ciężko na czymś, co przypominało kanapę do spania. W zdenerwowaniu podnosiła na zmianę dłonie do szyi, a potem pocierała je o siebie. Dicte usłyszała silnik samochodu. Żwir pod oponami. Ich czas dobiegał końca.

– Co stało się później?

Esther Sørensen przymknęła oczy.

– Wstałam dziesięć godzin po porodzie. Powiedziałam mężowi, że wyjeżdżam do siostry w Vejle. Był środek nocy. Pojechaliśmy do siedziby Głównej Biblioteki przy rzece. Znaleźliście tam mój szal… – Oczywiście śledziła wszystko w gazetach. – Włożyliśmy chłopca do balii, którą znaleźliśmy w hotelowym schowku. Dobrze go otuliliśmy i każde z nas odmówiło swoją modlitwę, zanim odepchnęliśmy balię od brzegu. – Jej głos był bezdźwięczny, bez wyrazu, a oczy błyszczące jak w gorączce.

– A potem i tak nie mogłaś wytrzymać bez dziecka. – Dicte po raz ostatni poczuła ukłucie w sercu. Przypomniała sobie uczucie pustki. Braku sensu.

Oddech Esther Sørensen był coraz cięższy. Jakby całe jej ciało drżało.

– Nie zaplanowałam tego. Odwiedzałam moją siostrzenicę, która właśnie urodziła. W drodze na parking coś jakby popchnęło mnie na salę, gdzie stały dwa dziecięce łóżeczka. Oczywiście czytałam o tym kimś, kto popisał czoła dzieci, zrobiłam więc to samo. Dla zmyłki – mówiła teraz bardzo szybko, aż traciła oddech. – Odjechałam łóżeczkiem z dzieckiem i zawiozłam je do domu. To było łatwe. Ale później… – Pokręciła głową. – Nie przewidziałam konsekwencji.

Dicte powiedziała łagodnie:

– Wtajemniczyłaś w to swoją córkę. Namówiłaś ją do milczenia i zmusiłaś do pomocy.

Esther Sørensen kiwnęła głową. Dicte zobaczyła przez okienne ramy dwa samochody na podwórzu. Wysiadło z nich czterech mężczyzn w cywilu i rozdzieliło się na dwie grupy. Widziała, jak mówili coś do radia. Jedna grupa poszła w stronę głównych drzwi, a druga do tylnego wyjścia. Jednym z nich był John Wagner.

– Wstydzę się za to z Rikke – powiedziała Esther Sørensen.

Dicte widziała, że się poddała. Że całe jej ciało zapadło się i skurczyło.

– Mustafa zadzwonił do mnie – powiedziała Dicte. – Powiedział, że Martin żyje.

Esther Sørensen mrugnęła zaskoczona. Potem chyba pogodziła się z tym. Jakby wszystko trafiło na swoje miejsce. Spojrzała na Dicte swoimi przejrzystymi, rozgorączkowanymi oczami.

– Czy po czymś takim można kiedyś znów być człowiekiem? – zapytała.

Mężczyźni podeszli do drzwi stajni. Dicte słyszała, jak uprzejmie zapukali, otworzyli i weszli do środka. Słyszała ich głosy w sieni.

– Nie do końca – powiedziała – ale prawie.