50

Blade słońce świeciło nad rzeką, a powietrze wypełniały małe lekkie płatki śniegu, które wirowały, jakby goniły się w jakimś dziwnym tańcu. W kawiarni było ciepło. Ludzie jak zawsze wchodzili do środka w swoich mokrych płaszczach i kurtkach i rozwieszali je na wolnych krzesłach. Na butach wnosili szarą chlapę, przez co podłoga przy wejściu przypominała ślizgawkę. Była trzecia niedziela adwentu. Århus zostało przybrane girlandami z choinek i czerwonymi sercami, a w kwiaciarni przy Magasinie sprzedawano dekoracje świąteczne, hiacynty i jemiołę.

– Powinni tu położyć wycieraczkę – powiedziała Dicte i skinęła głową w stronę kałuży błota. – Wygląda jak mus bananowy.

– Racja – potwierdziła Ida Marie i zmarszczyła nos.

Martin, który właśnie leżał przytulony do mamy i jadł swój obiad, mlasnął z zadowoleniem.

– Martin uważa, że brzmi smakowicie – zauważyła Dicte.

– A więc na zdrowie!

Powiedziała to Anne. Ta, która była w piekle, ale właśnie wróciła do domu z dobrym poziomem limfocytów, wobec czego uniknęła chemioterapii. Anne, która tego dnia kończyła okrągłą czterdziestkę.

– Na zdrowie! – powiedziały uroczyście.

Dicte podniosła kieliszek z winem. Raczej tanim, ale co tam. Pozostałe piły grzańca.

– Dużo szczęścia – dodała Ida Marie.

Anne z radością dała się przytulić, kiedy objęły ją długie chude ramiona przyjaciółki.

– I jeszcze raz przepraszam – powiedziała szeptem Ida Marie.

Anne przybrała ton nauczyciela, co było dla niej dość naturalne. Dicte pomyślała, że Anders po raz pierwszy przejął na pewien czas dowodzenie, i wcale nie szło mu tak źle. Chociaż kiedy go ostatni raz widziała, przypominał ofiarę wypadku o dzikim spojrzeniu.

– Przestań w końcu z tymi przeprosinami – powiedziała Anne. – To już minimum dwudzieste siódme. Nigdy nie słyszałaś o inflacji?

– Przepraszanie jest teraz w modzie – broniła się Ida Marie. – Thorsen, Trads, Clinton, wszyscy przeprosili.

Dicte spostrzegła ze zdziwieniem, że Ida Marie pierwszy raz odrobiła lekcje. Jak człowiek może się zmienić, kiedy się spotyka z policjantem kryminalnym. Ida Marie w dalszym ciągu mieszkała na Samsøgade. Theis przeniósł się do Niemiec.

– Nie wolno niewolniczo podążać za modą – powiedziała Anne praktycznie.

Dicte pozwoliła im się trochę posprzeczać. Skupiła się na swojej prywatnej tęsknocie, chyba miała do tego prawo przed świętami. Rose miała spędzić Boże Narodzenie u swojego taty, a ona tęskniła za nią z wyprzedzeniem. Bo nie było już od sześciu tygodni. Ze wszystkich miejsc wybrał Pakistan. To było prawie nie do zniesienia, ale konieczne. Dla niego, z powodu rozstania z Evą. Dla niej, bo ciągle była świeżo po rozwodzie i czuła jeszcze rezerwę. I tyle rzeczy chciała uporządkować.

Nie zdobyła się jeszcze na to, żeby odwiedzić swoich rodziców, ale już podjęła decyzję. Może zamkną przed nią drzwi z obawy, co powie „Strażnica”, a może mają już więcej wątpliwości, są coraz starsi i niepewni życia, więc wpuszczą ją do środka. Porozmawiają z nią. Spojrzą jej w oczy, czego – jak pamiętała – nigdy właściwie nie robili.

No i praca. Kaiser nie wybaczył jej jeszcze, że stonowała artykuły o porwaniu Martina. Chciał mieć relację świadka prosto z frontu. Chciał krwi, ale powiedziała stop. Dostał swój artykuł, który był lepszy niż w innych gazetach, ale napisany na jej warunkach. Zastrzegła sobie nawet zatwierdzenie tytułu, umieszczenie zdjęć Bo i łamanie. Nie będzie z tego nagrody Cavlinga, ale nie szkodzi. I tak się cieszy.

– O Boże, zapomnimy o prezencie – powiedziała nagle Ida Marie i przerwała rozmyślania Dicte.

– Kategoria… rzecz, która wyśle cię do raju – powiedziała Ida Marie i wyciągnęła z głębi swojej torebki podłużną paczkę zawiniętą w czarną bibułę, owiniętą ciemnozieloną wstążką.

– Jak rakieta – dodała Dicte niewinnie.

Anne popatrzyła na nie. Wyraz głębokiego zdziwienia odmalował się na jej twarzy. Pokręciła głową.

– Nie mogłyście tego zrobić – zaprotestowała. – To zemsta.

Ida Marie uśmiechnęła się przyjaźnie.

– W każdym gospodarstwie domowym powinien znaleźć się taki jeden. Minimum – dodała.

– Będziesz później innym człowiekiem – obiecywała Dicte. – Ujrzysz świat z nowej perspektywy.

Anne podniosła paczkę i zdjęła wstążkę. Dicte wyraźnie widziała, jak przemykają jej przez głowę różne obrazy.

– Powinnyście robić prezentację w Magasinie z tą swoją gadką.

Papier został ostrożnie ściągnięty, a pudełko otwarte. Anne zajrzała ze zdziwieniem do środka i zaczęła wyjmować zgniecione kawałki gazet.

– Co to, do licha, jest?

Na końcu została tylko koperta. Otworzyła ją ostrożnie. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, a skośne oczy zrobiły się jeszcze bardziej skośne.

– Wycieczka – powiedziała ochrypłym głosem. – Do Grecji.

– Dwuosobowa – zwróciła uwagę Ida Marie. – Dwuosobowa wycieczka do Grecji.

– Pomyślałyśmy, że ci się przyda – dodała Dicte. – No i możesz zabrać ze sobą Andersa albo mamę, albo sąsiada, albo kogoś, kto na to zasłużył.

Anne wachlowała bezradnie prezentem.

– Ale, to o wiele za…

– Mało – dokończyła Ida Marie. I przytuliła Martina, aż zakwilił. – O wiele, wiele za mało.

Anne odwróciła się nagle do Dicte.

– Jedź ze mną – powiedziała. – To może nie Pakistan, ale lepsze niż nic.

– Zawsze będziesz bliżej niego – zgodziła się Ida Marie.

Dochodziła czwarta, kiedy Dicte w końcu oderwała się od towarzystwa i pojechała do domu Paludan Müllersvej. Tu, na granicy między miastem a wsią, płatki śniegu stworzyły w ciemności zdradliwe białe kupki. Jechała ostrożnie. Opony samochodu słabo trzymały się nawierzchni, a śnieg padał, tańcząc na przedniej szybie.

Po radosnych urodzinach podstępnie ogarniało Dicte nowe uczucie. Godziny spędzone w kawiarni były jak światełko w ciemnościach zimy. W cieniu ukrywały się przyszłość i niepewność. Życie w pojedynkę, kiedy Rose wyfrunie kiedyś z gniazda. Życie z tym wszystkim, co się za nią ciągnęło. Zgromadzone wydarzenia nie wypełniały już chaotycznie półek wewnętrznej biblioteki, a jednak były obecne. Porządnie skatalogowane. Mimo wszystko miała jeszcze dom. Pełen niespodzianek, które cały czas odkrywała. Chyba już się do niego przyzwyczaiła. Stał się jej częścią, dokładnie tak jak przeszłość. Dom i Svendsen, który zaraz powita ją radośnie, merdając z zachwytu ogonem.

Myślała o tym, skręcając z Revelhøjvej w Topkærvej. Zauważyła zapalone przed garażem światło. Przeklęte koty. Znowu drażniły szczeniaka, paradując pod fotokomórką tak, żeby widział je przez szklane drzwi. Ale potem wjechała na podwórze i zobaczyła, że światło paliło się też w przedpokoju, a Svendsen nie stał przy drzwiach i nie czekał na nią. Włamanie – pomyślała, ostrożnie otwierając drzwi. Dostrzegła opartą o ścianę torbę podróżną. I wiedziała, że zaraz zobaczy kolejne światełko. Ono też zniknie szybciej, niż zdąży się obejrzeć. Tak właśnie minie całe moje życie, w mgnieniu oka – zamyśliła się. Raz będzie pędzić bez wytchnienia, a raz odpoczywać. Nie miała pewności, czy to wytrzyma ani jak długo. Wiedziała jednak, że nie może powiedzieć nie.

Weszła do pokoju i znalazła go pod stołem, przy kaloryferze. Uderzał kluczem francuskim o metal.

– Nie będziemy przecież marznąć całą zimę – powiedział Bo.