I
POPARZONE DZIECKO

Czerwono-biały wzór, typowy dla Vestland, na jednym ze złożonych na pół koców. Rozmazany stół operacyjny. Surowe spojrzenie lekarki w białej masce.

Nie był to zwykły stół operacyjny, lecz stół z jadalni w ich domu, a lekarką była jej matka.

Obrazy zlewały się ze sobą, tworzyły niezrozumiały chaos, rozpływały się w nicość, a niekiedy przeradzały się w sny z czymś w rodzaju fabuły, niczym kroniki filmowe, choć spokojniejsze, bez dudniącej muzyki.

Ciepło piasku przy pomoście, połyskujące słońce, białe żagle sunące wzdłuż Startkobben lub Telegrafholmen.

Achtung! Ausweise!

Niemieccy kontrolerzy jak zwykle gwałtownie otworzyli drzwi przedziału. Z Niemcami i tak było łatwiej niż z pospolitymi łobuzami z Nasjonal Samling w tych ich śmiesznych mundurach.

Esesmani niespodziewanie wsiedli do pociągu w Hønefoss. Z nimi było najprościej. Wystarczyło zwracać się do nich w ich ojczystym języku i rozpoznawać dystynkcje, a zazwyczaj łatwo udawało się ich ułagodzić.

W torbie na górnej siatce bagażowej, pod podszewką klapy, było co najmniej dwadzieścia tysięcy norweskich koron w nowych banknotach ciasno upakowanych w pliki.

Depeszę trzymała tuż przy ciele. Z dokumentami nigdy nie miała problemu, nie były nawet sfałszowane. Strach już jej nie towarzyszył, jej niemczyzna działała jak stalowa tarcza.

SS Obersturmführer był pięknym młodym mężczyzną, jakby żywcem wyjętym z jednego z ich plakatów. Powiedział, że najchętniej pojechałby z nią aż do Bergen, ale niestety musi wysiąść już w Geilo. Może jego sympatia wynikała stąd, że rozmawiali szybko po niemiecku. Kazał dokładnie sprawdzić bagaże trójki norweskich pasażerów, ale jej torbę pominął. Na pożegnanie, zamiast wykonać nazistowski salut, przytknął palce do daszka czapki.

Wybuch! To musiał być wybuch, bo czuła ból w kolanie, którym uderzyła o szynę. Ręka olbrzyma rzuciła nią na odległość kilku metrów. W nozdrzach czuła dym, w policzek wbijały się ostre kamyki z torowiska, nic nie widziała, słyszała tylko rozdzierający wysoki dźwięk i czuła woń.

„A pogrzeb minął jak czarny sen”.

Te słowa w pewnym sensie miały związek z Karin. Karin odebrała sobie życie. Virginia też, prawie w tym samym czasie. Astarte, cóż za kiepski tytuł. Powieść powinna się nazywać Manekin, tak jak zakładał pierwotny plan. Brzmiał bardziej rzeczowo – w tamtych czasach wszystko musiało być rzeczowe.

Ktoś przyszedł i opatrzył jej ranę. Rozcieńczony spirytus złagodził palący ból. Ktoś czule podłożył jej dłoń pod kark, wpakował do ust tabletki i podał szklankę wody. Wkrótce wszystko zrobiło się czarne i nie było żadnych snów. Czas nie istniał.

Organizm zwalczył gorączkę po trzech dniach, a przynajmniej tak jej powiedziano – dla niej równie dobrze mógł to być tydzień albo i cała wieczność. Myślała jasno, choć w pamięci tu i ówdzie miała luki.

Leżała sama w małej Chacie Żeglarza. Wyniesiono z niej wszystko poza jej łóżkiem, które stało pośrodku. W powietrzu unosił się ostry zapach mydła, okna były otwarte, białe firanki poruszały się w słońcu, na zewnątrz krzyczały mewy – wszystko jak w zwykły letni dzień na szkierach.

Koło łóżka stał prowizoryczny stojak z kroplówką. Przy oparzeniach traci się dużo płynów.

Pociąg numer 4352, wagon NSB 40256, numer trzydzieści osiem, licząc od lokomotywy. Kolejne dwadzieścia jeden wagonów, od podłogi aż po sufit, wypełniała amunicja. Plan, na którym opierała się cała akcja, uwodził doskonałością. Podobnie jak papiery, które dostali od wywiadu. Nic nie mogło pójść źle.

Amunicja, proch i pociski artyleryjskie przypłynęły statkiem z Niemiec do Arendal. Tam wszystko zostało przeładowane do norweskich wagonów kolejowych. Celem podróży była Finlandia. W niemieckich dokumentach przewozowych ładunek figurował jako bliżej nieokreślone artykuły medyczne. Pierwotnym źródłem informacji był Milorg – odpowiedzialna za kwestie wojskowe część norweskiego Hjemmefronten – ale wiadomość przechwycili Anglicy i odpowiedzialność przejęła sekcja SOE.

Milorg miał informatora w Charlottenbergu po stronie szwedzkiej. Według sporządzonego raportu smar w norweskich pociągach był tak marnej jakości, że mogło to doprowadzić do przegrzania się łożysk w kołach wagonów, a to z kolei do pożaru. Dlatego Szwedzi w Charlottenbergu sprawdzali wszystkie zestawy kołowe w norweskich pociągach i nakładali nowy smar. Rząd postanowił, że pociągi mają przejechać przez Szwecję, więc to Szwedzi odpowiadali za to, żeby nie zajęły się ogniem. Przynajmniej na ich terytorium.

To właśnie ten pozornie trywialny raport z Charlottenbergu sprawił, że narodził się cały plan. O Malcolmie można było powiedzieć niejedno – pod wieloma względami w pełni odpowiadał wyobrażeniom Ojca i wuja Oscara na temat Anglików. Ale miał fantazję.

Pomysł, kiedy go przedstawił, wydawał się wprost genialny. Pociąg numer 4352 miał zostać sprawdzony w Charlottenbergu i w razie potrzeby dostać od Szwedów nowy smar na koła. W biały dzień, przy inspektorach kolejowych i wojskowych strażnikach.

Stamtąd ładunek jechał do Hallsbergu, gdzie planowano przyłączyć wagony do nowego pociągu, który odjeżdżał na północ o 1.45. Oznaczało to prawie dwie godziny postoju.

To znaczyło, że mają szansę – o tej porze roku tylko przez kilka godzin było ciemno. Zadanie członków grupy Alfa polegało na tym, aby pod osłoną nocy dostać się do wagonu NSB 40256 i przeprowadzić sabotaż – wytrzeć zespoły kołowe ze smaru i zastąpić go piaskiem. Następnie przez nadkola i dalej przez drewnianą podłogę wagonu wprowadzić lonty – w razie potrzeby wywiercić kilka otworów. Dzięki temu nie naruszyliby plomb na drzwiach wagonu.

Niekontrolowany wzrost temperatury w zespołach kołowych w zupełności wystarczył, żeby się zapaliły lonty i spowodowały wybuch prochu i amunicji.

Jedyną możliwą do wykrycia przyczyną katastrofy miało być przegrzanie się kół. Wybuch powinien nastąpić na odcinku pomiędzy Hallsbergiem a Krylbo, prawdopodobnie w szczerym polu, więc obyłoby się bez ofiar w ludziach.

Z pozoru plan idealny. Dwadzieścia jeden wagonów z amunicją nie dotrze do niemieckich oddziałów w Finlandii. Nic nie może pójść źle – zapewniał Malcolm, a wszyscy w grupie mu wierzyli.

Grupa Beta miała dołączyć w Krylbo, wykorzystując zwyczajową przykrywkę – ciężarówkę z oznaczeniami Niebieskiej Gwiazdy, może nawet z prawdziwymi końmi w odkrytej części towarowej. Wiedzieli, że najprawdopodobniej ich zadanie ograniczy się do stwierdzenia, że pociąg numer 4352 nie dojechał na miejsce, bo z niewyjaśnionych przyczyn eksplodował za Hallsbergiem. Na stację w Krylbo powinny zacząć docierać raporty telefoniczne, więc ich kolejne zadanie miało polegać na zainstalowaniu się w budynku dworca i dowiedzeniu się, co się stało, a najlepiej także kiedy i gdzie.

W najgorszym wypadku, gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom coś poszło nie tak, choć nie było żadnych racjonalnych podstaw, by się tego spodziewać, grupa Beta miała przeprowadzić akcję sabotażową na stacji w Krylbo. W przeciwnym wypadku ktoś mógłby odkryć, że majstrowali przy kołach, i nie mogliby już dłużej stosować tej metody. Zachowanie całej akcji w tajemnicy było absolutnie kluczowe. Tą samą trasą miały przecież przejeżdżać kolejne pociągi z amunicją.

Do tego momentu pamiętała wszystko doskonale. Malcolm żartował, kiedy się żegnali tego słonecznego, gorącego popołudnia. Na koniec podali sobie ręce, wymienili kilka zwyczajowych formułek i obie grupy się rozdzieliły.

Dalsze wydarzenia zacierały się w pamięci. W każdym razie zaczęło świtać – ciężarówka dotarła do Krylbo wczesnym rankiem, a kiedy zaparkowali po drugiej stronie torów, naprzeciwko budynku dworca, było już zupełnie jasno. Żadne z nich nie było szczególnie zdenerwowane ani podekscytowane, zwłaszcza kiedy się okazało, że pociąg numer 4352 nie przyjechał zgodnie z rozkładem. Po kwadransie całkiem się uspokoili, ale zgodnie z rozkazem musieli odczekać godzinę przed wejściem do budynku w celu zasięgnięcia informacji.

W tym momencie wszystko się rozmywało, w pamięci pozostały tylko oderwane od siebie obrazy. Puste tory, lokomotywa manewrowa, która łączyła wagony, żeby doczepić je do zbliżającego się pociągu z Jämtlandii do Sztokholmu. Spokojny wczesny poranek. Powietrze nadal trochę chłodne mimo fali ocieplenia.

A potem nie było już nic. Może poza jednym. Strachem, który poczuli, kiedy pociąg numer 4352 wolno wtoczył się na stację, dwadzieścia trzy minuty po czasie. Wtedy jej pamięć jak gdyby zderzyła się ze ścianą. Pamiętała wszystko, a potem nie było już nic.

Zapewne zasnęła. Jakby celowo. Jakby mogła wyśnić wspomnienia wydarte jej z pamięci.

Na Høyefjell zalegał śnieg, choć był koniec czerwca. Po raz pierwszy poczuła strach, kiedy „Ole Bull” dobił do pomostu w Tyssebotn. Czterech umundurowanych NS-owców przez większą część podróży gapiło się na nią, szeptało i pokazywało ją palcami, a przecież nie pozbyła się torby z pieniędzmi. NS-owcy mogli w każdej chwili przeszukać każdego albo zaaresztować, kogo tylko chcieli, z dowolnego powodu – sami przyznali sobie takie prawo.

Człowiek, który podszedł do niej na Dworcu Głównym w Bergen, kiedy wysiadła z pociągu z Oslo, nie użył właściwych słów.

Powinien powiedzieć po norwesku: „Przekazuję pozdrowienia od Oli Nordmanna z Finse”.

Po jej odpowiedzi: „Tak, znam go bardzo dobrze”, miał postawić torbę koło jej torby, zapalić papierosa, dodać coś o pogodzie, wziąć jej torbę i odejść.

Ale nie powiedział całego zdania. Tylko: „Przekazuję pozdrowienia od Oli Nordmanna”.

Musiała wyglądać na szczerze zdziwioną – najmniejszy błąd w ustalonych hasłach to grzech śmiertelny.

– To naprawdę dziwne pozdrowienia – odpowiedziała.

– Tak, ale czy wolno mi zaprosić panią na papierosa? – spróbował.

– Nie ma mowy! – prychnęła i odeszła, stukając obcasami.

Przy zachodnim wyjściu z głównej hali zwolniła kroku i szybko spojrzała przez ramię. Gestapowiec, a może funkcjonariusz Policji Państwowej był już przy innej młodej kobiecie, która jak się wydawało, zareagowała podobnym zdziwieniem na osobliwą wiadomość.

Mogła zrobić tylko jedno. Spokojnie opuścić dworzec, w żadnym wypadku nie biec, w żadnym wypadku się nie rozglądać. I wsiąść na prom do Tyssebotn.

Tortury. Właściwie nikt nie jest w stanie znieść ich dłużej niż przez czterdzieści osiem godzin. Ale tak długo trzeba wytrzymać, żeby dać kolegom czas na ucieczkę. To była podstawowa wiedza. Tak samo jak zasada, że należy wzbogacić hasło o jakiś fałszywy szczegół, aby zadziałało jak ostrzeżenie. Ktoś był torturowany, więc podał niedorzeczne nazwisko Ole Nordmann, ale opuścił fragment o Finse i zmienił element z papierosem.

Tak to musiało się odbyć. Nawet jeśli się myliła, ściśle trzymała się instrukcji, tego ją nauczono. Torba ciążyła jak ołów, kiedy szła Niemieckim Nabrzeżem. O ile nadal tak się nazywało. Władze okupacyjne nie miały chyba powodu zmieniać tej nazwy. Ale potem, na pokładzie parowca „Ole Bull”, zobaczyła tych okropnych bydlaków w mundurach NS – „hirdowców” czy „pomocniczą policję” z bożej łaski. Statek powoli pustoszał na kolejnych przystaniach, a oni wciąż byli na pokładzie. Kiedy dotarli do Tyssebotn, została tylko ona i czterej inni pasażerowie – członkowie Hirdu.

Zastanawiała się, czy nie zrezygnować z wysiadania, nie przeczekać ich, nawet przez całą drogę powrotną do Bergen, jeśli będzie taka potrzeba. Nie, to byłoby głupie. W Tyssebotn przynajmniej mogła usprawiedliwić swój pobyt. Zesztywniała ze strachu, kiedy ci czterej wstali i się do niej zbliżyli. Po zejściu na ląd jeden z nich wysyczał coś o tym, czego tak naprawdę potrzebują takie młode damy jak ona, a jego koledzy wyszczerzyli zęby. Poczuła ulgę, nie traktowali jej jak podejrzaną, tylko jak towar. Idioci.

Przy przystani mieli małą „stacyjkę” z chorągiewką, na której widniał krzyż słoneczny. Najwyraźniej byli jedynymi przedstawicielami okupantów na Osterøy i zmieniali czterech czekających niecierpliwie kolegów.

Włosy Babuni w dalszym ciągu były przepiękne, choć oczywiście siwe – miała ponad osiemdziesiąt lat. Z miedzianej barwy nic już nie zostało, ale włosy były grube i ciemnoszare, napięte na skroniach i zaplecione w mocny długi warkocz, który wisiał swobodnie i sięgał do pośladków. Nie nosiła nakrycia głowy, co było nietypowe dla kobiet z tej wyspy. Może był to jej własny styl. Włożyła jeden ze swoich swetrów w odcieniach niebieskiego, stanowiący świetne dopełnienie jej włosów i bystrych oczu o barwie lodowego błękitu.

W gospodarstwie Frøynes należało dygnąć przed Babunią. Potem był uścisk. Mocny, bez słów.

Nadal mieszkała w długim domu, który Ojciec kazał zbudować oczywiście w stylu wikińskim. Głowa smoka na kalenicy po zachodniej stronie wyglądała na zniszczoną przez pogodę i wiatr.

Musiała powiedzieć, jak było. Jadły w ciszy, jak zwykle. Potem siedziały przy ogniu, a ona pilnie relacjonowała ostatnie nowiny od krewnych z Saltsjöbaden. Nie było tego dużo, bo ostatnio widziały się czternaście dni wcześniej. Przekazała pozdrowienia od wszystkich, pochwaliła sztokfisza i wędzone udźce baranie. Ogień trzaskał – we Frøynes najczęściej palono drewnem świerkowym – a Babunia Maren Kristine jak zwykle milczała. Żadne niepotrzebne słowo nigdy nie padło z jej ust, a mówiła, jakby opowiadała sagę. Czasami Ojciec, świadomie lub nie, próbował naśladować ten styl.

– Najukochańsza Babuniu, mam do Babuni bardzo poważną prośbę – zaczęła, ale straciła wątek i nie wiedziała, co mówić dalej.

Zapadła długa cisza.

– Teraz czasy są ciężkie. Zły czas dla kraju, zły czas dla Norwegów – powiedziała w końcu Babunia z właściwą sobie oszczędnością.

Znów zapadła długa cisza. Teraz pozostawało tylko wykrztusić, w czym rzecz.

– Tak, muszę wyznać… nie, muszę poprosić najukochańszą Babunię o przysługę. Nie byle jaką, bo wiąże się z nią śmiertelne niebezpieczeństwo.

Znów straciła wątek, zgubiła się, zaczęła żałować, że nie wyraziła tego w bardziej zawoalowany sposób. Z surowym bogiem Babuni nigdy nic nie było wiadomo, kiedy w grę wchodziły kwestie moralne. Jej surowy bóg mógł należeć do Nasjonal Samling albo do Hjemmefronten – w obu wypadkach byłby równie niezrozumiały dla niewierzących.

Panowała cisza, ogień trzaskał, Babunia patrzyła z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Ktoś, kto jej nie znał, mógł uznać to milczenie za wyraz wahania albo dezaprobaty. Ale pewnie po prostu szukała krótkiego, precyzyjnego sformułowania.

– Ja już wędruję doliną cienia śmierci. Ale wiem, że twoje towarzystwo nie przysporzy mi bólu, bo działasz w słusznej sprawie.

Dała sobie czas do namysłu. Babuni to nie przeszkadzało. Czekała tylko na dobrze przemyślane wytłumaczenie, podane bez pośpiechu.

– Przy drzwiach, najukochańsza Babuniu – zaczęła i wzięła głęboki wdech, żeby powiedzieć wszystko za jednym razem i się nie zawahać – jest spojenie belek. Pod nim chciałabym schować pieniądze i dokumenty. Ktoś z Hjemmefronten, mężczyzna lub kobieta, stary lub młody, zjawi się we Frøynes za tydzień lub dwa. Wypowie słowa: „Mam pozdrowienia od kogoś, kto nigdy nie pływał na «Ranie», ale pływał na «Beduinie»”. Dokładnie te słowa, żadne inne. I dokładnie w takim porządku. Wtedy Babunia powie: „Ja pływałam na «Ranie», ale nigdy na «Beduinie»”, a mężczyzna lub kobieta odpowie: „Dobrze jest pływać wśród przyjaciół Norwegii”. To wszystko. Ten ktoś przyjdzie odebrać to, co będzie ukryte pod spojeniem belek. Jeśli Babunia chce, mogę zapisać te słowa na kartce – papier tak łatwo ginie w ogniu, kiedy do drzwi zapuka niewłaściwy człowiek.

Po tych słowach poczuła zawroty głowy. Wciągnęła własną babkę od strony ojca, ponadosiemdziesięcioletnią kobietę, w najbardziej nielegalną robotę Hjemmefronten. Czy to było szaleństwo, czy bezwzględność, a może jedno i drugie?

Babunia zwlekała z odpowiedzią, ale nie należało się tym niepokoić. Utkwiła wzrok w dogasającym ogniu, a wyraz jej twarzy jak zawsze był nieprzenikniony.

Kiedy w końcu odpowiedziała, uśmiechała się. To było nietypowe.

– Twoje zaufanie mnie rozgrzewa. Dumna jestem z ciebie. Dla słów o życiu i śmierci pamięć nie potrzebuje papieru.

Zawsze mówiła w ten sposób. Wiele lat temu, w słonecznych czasach, kiedy była dzieckiem i wszyscy chcieli, żeby usiadła Babuni na kolanach do wspólnego zdjęcia, najlepiej z rozpuszczonymi włosami – szkoda, że wtedy nie było barwnych fotografii – Babunia mówiła tak, nawet kiedy żartowała, co jednak zdarzało się rzadko.

Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że się ku niej nachyliła i bez słów zaczęła ją głaskać. Przesuwała chudą kościstą dłoń w górę i w dół po jej nagim przedramieniu. Niewątpliwie było to zbliżenie erotyczne, kompletna niedorzeczność – to musiał być koszmarny sen.

To ciotka – Tante Christa – głaskała ją, żeby się obudziła. Ale obudził ją jej własny krzyk.

– Cii, cii, Johanne, nie bój się, to tylko ja, jesteś u nas w Sandhamn – uspokajała ją Tante Christa. – Ingeborg mówi, że już czas, żebyś powoli zaczęła siadać na zewnątrz. Jeśli dasz radę. Mogę przy okazji przystrzyc ci włosy.

– Przepraszam, miałam taki wyrazisty sen.

– Tak? Gdzie byłaś? Nie, chwileczkę! Nie myśl o tym, zapomnij, że pytałam!

– To nic przerażającego, byłam u Babuni na Osterøy. No tak, kiedy Babunia przysunęła się bliżej i zaczęła mnie głaskać po ramieniu, trochę się przestraszyłam, ale to byłaś ty, Tante Christo. Śniłam po norwesku, aber nur ist noch Ordnung!

Roześmiały się z ulgą. Tante Christa nigdy się nie nauczyła szwedzkiego ani norweskiego.

Kroplówka zniknęła. Na nocnym stoliku stała karafka z wodą. Johanne ostrożnie przełożyła nogi nad krawędzią łóżka i wstała. Zachwiała się, ale zawroty głowy szybko ustąpiły.

Tante Christa posadziła ją na ogrodowej ławie za domem. Na stoliku przed nimi położyła grzebienie i dwie pary nożyczek. Powiedziała, że z przyjemnością jeszcze raz zrobi porządną fryzurę z radosnych lat dwudziestych.

Johanne zaczęła nieśmiało protestować – widziała zdjęcia z tego okresu – kobiety wyglądały wtedy jak płaski niczym deska garçon z włosami, które przypominały mały kokieteryjny hełm.

Ale nie było dyskusji. Większość włosów po lewej stronie głowy została spalona, spomiędzy strupów sterczały tylko małe kosmyki. Wiedziała, że zanim rany się zagoją, minie co najmniej pięć tygodni, a włosy wyrosną dopiero po kilku miesiącach. Chodziło po prostu o to, żeby rosły od początku, z jednej i z drugiej strony. Zresztą takie było surowe zalecenie pani doktor. Poza tym w najbliższym czasie musiała brać dużo kąpieli w słonej wodzie, bez czepka.

– Gdzie jest Mutti? Nie widziałam jej od przyjazdu. I jak w ogóle się tu znalazłam?

Tante Christa opuściła nożyczki. Wyglądała na szczerze zdziwioną.

– Nie pamiętasz?

– Nie. Z moją pamięcią dzieje się coś dziwnego, ze słuchem też. Słyszę tylko na jedno ucho.

– Masz pękniętą błonę bębenkową. Musi minąć kilka tygodni, żeby to też wróciło do normy. Naprawdę nic a nic nie pamiętasz?

– Tylko fragmenty. Na przykład dzień przed. A przynajmniej wydaje mi się, że to było w przededniu… Kiedy tu przyjechałam?

– Dwudziestego lipca.

– No dobrze, czyli pamiętam dzień przed, do pewnego momentu. Ale jak się tu znalazłam?

Tante Christa wróciła do strzyżenia i przez chwilę pracowała w milczeniu. Potem odpowiedziała.

– Chwiejąc się na nogach, szłaś półprzytomna brzegiem morza w Skärkarlshamn. Hans Olaf i Carl Lauritz podbiegli do ciebie i pomogli ci przejść ostatni kawałek.

– Szłam na piechotę? Całkiem sama?

– Tak. Miałaś ciemne okulary, dziwny beret malarza i coś w rodzaju szala.

– A potem?

– Mutti błyskawicznie się przebrała i zamieniła w zaczarowanego chirurga. Operowaliśmy cię na stole w jadalni przez kilka godzin.

– Tak! Koce z czerwono-białym wzorem z Vestland.

– Zgadza się, zrobiliśmy posłanie ze złożonych koców.

– A potem? Byłam nieprzytomna, miałam gorączkę, śniły mi się dziwne rzeczy. Ale gdzie jest Mutti? Dlaczego jej nie widziałam?

– Przychodziłyśmy do ciebie co cztery godziny, raz ona, raz ja. Pewnie wiesz co nieco o oparzeniach dzięki tym wszystkim kursom.

– Gdzie jest Mutti?

– Teraz śpi. Dużo sypia, kiedy jest taki upał.

Przerwały na chwilę. Tante Christa skoncentrowała się na strzyżeniu. Przynajmniej wyglądało na to, że wie, co robi.

Johanne zaczęła mieć wątpliwości, czy kontynuować rozmowę.

– Majaczyłam? – zapytała w końcu. – Mówiłam coś, co wydawało się dziwne?

– Tak. Ale po angielsku.

Tonu głosu Tante Christy nie dało się opacznie zrozumieć. Zaakcentowała ostatnie słowo tak jak jej mąż, wuj Oscar, który nienawidził Anglików i wszystkiego co angielskie.

Przez chwilę się nie odzywały. Tante Christa cięła i czesała włosy. Oczywiście w powietrzu wisiało mnóstwo pytań. Nie były to łatwe pytania.

Dźwięk nożyczek i rude włosy w stosach na żwirze. Nic więcej.

– Oto raport – powiedziała w końcu Tante Christa. Lubiła parodiować sposób mówienia swojego męża, czasem przesadnie wojskowy.

Raport był zwięzły, a jego właściwego sensu należało się domyślać. Przez ostatnie dni gazety pisały wiele o tak zwanym wybuchu w Krylbo, ale uznawano go za zwykły wypadek. Nie było ani słowa o sabotażu. Krążyła teoria, że pożar wybuchł, ponieważ w jakiś sposób doszło do przegrzania się kół pociągu. Pisano o tarciu w zespołach kół, cokolwiek to znaczyło.

Ale przecież było wiadomo, co wolno pisać, a czego nie, ze względu na cenzurę. Oscar z typową dla siebie absolutną pewnością wyjaśnił sytuację. Dzień po wybuchu w Krylbo, z ciężkimi oparzeniami i półprzytomna, szła plażą od strony Skärkarlshamn – czyli wolała zaryzykować życie, niż trafić do zwykłego szpitala. Ergo, kochana bratanica odniosła obrażenia w wypadku, któremu władze bacznie się przyglądały. Dzień po Krylbo – podkreślił. W tym czasie nie doszło do żadnej innej eksplozji, o której byłoby głośno. Ergo, kochanej Johanne groziła kara śmierci, a pozostałym członkom rodziny długie więzienie za ukrywanie sprawcy. Rodzina będzie się oczywiście trzymać razem. Donosicieli zostawili za sobą w trzydziestym piątym. Tak wyglądała sytuacja.

– A Papi? – zapytała Johanne. – Co on o tym sądzi?

– To co zawsze. Nie mówmy o tym więcej.

Nieuniknione pytanie wisiało w powietrzu.

Czy powinna odpowiedzieć na nie sama, czy poczekać, aż Tante Christa zada je wprost, bez owijania w bawełnę?

Słychać było tylko odgłos nożyczek. Zaczynała jej marznąć głowa.

Nad trawiastym dachem długiego domu nisko przeleciała skrzecząca mewa.

– Tak – powiedziała w końcu. – W Krylbo doszło do sabotażu. Byłam tam, należę do jednej z sekcji Hjemmefronten, która pracuje razem z SOE, czyli Special Operations Executive. Po dziewiątym kwietnia pracowałam jako kurier w Norwegii, ale kilka miesięcy temu zostałam zdemaskowana i skierowano mnie na nowe szkolenie. No a potem nastąpiły wydarzenia w Krylbo. Ale w zasadzie nie powinnam ci nic mówić, to wbrew wszelkim zasadom. Ten, kto wie, jest współwinny.

Nożyczki zrobiły jeszcze trzy cięcia, po czym Tante Christa spokojnie i z opanowaniem odłożyła je na stolik, a w następnej sekundzie całkowicie straciła panowanie nad sobą – rzuciła się jej na szyję, wybuchnęła płaczem i zaczęła zapewniać, że nic nie napełniłoby jej większą dumą, że nic na świecie nie jest ważniejsze niż pokonanie Niemiec. Nie jej Niemiec, tylko nazistowskiej Rzeszy.

– Na pewno rozumiesz dlaczego – mówiła. – Prawda?

Mogło się to wydawać przesadną reakcją, zwłaszcza ze strony zawsze tak opanowanej i chłodno analitycznej Tante Christy, „starego zatwardziałego bolszewika”, jak nazywała ją Mutti. Ich kłótnie o socjaldemokrację albo bolszewizm trwały nieprzerwanie od ponad trzydziestu lat. Johanne nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała, jak Tante Christa płacze, może poza przypadkami sentymentalnego wzruszenia. A teraz ten dziwny wybuch. Jak należało się zachować?

– No już, no już, Tante. „Jeszcze Polska nie zginęła” – próbowała uspokoić chlipiącą ciotkę, gładząc ją po plecach, tak jak się gładzi dziecko, i zdała sobie sprawę, jak niewłaściwie w tym miejscu i czasie brzmi to stare niemieckie powiedzenie. Jeżeli cokolwiek naprawdę zginęło w tym czasie, to właśnie Polska.

– Chodziło mi o to – spróbowała wyjaśnić – że nie wolno nam porzucić nadziei, zrezygnować ze stawiania oporu.

Tante Christa delikatnie oswobodziła się z uścisku, wzięła koronkową chusteczkę do nosa, otarła łzy i uśmiechnęła się zawstydzona.

– Wygląda na to, że nie wiesz tego i owego – powiedziała. Zebrała nożyczki i grzebienie. – Ale jutro pójdziemy na długi spacer i wszystko ci opowiem.

Wstała, przeciągnęła się, jakby chciała odzyskać godność, i ruszyła w stronę domku, w którym razem z wujem Oscarem jak zwykle urządziła sobie letnią kwaterę i podróżną bibliotekę. Po chwili jednak zmieniła zdanie i zawróciła.

– Marsz do wody, młoda damo. To surowe zalecenie lekarki. I żadnego czepka! – rozkazała żartobliwie i znowu zawróciła.

Johanne siedziała dalej na swoim miejscu, skonsternowana i zamyślona. O co, do ciężkiego licha, mogło chodzić? Co to za „to i owo”, o którym nie wie? Nie mogły to być tajemnice związane z wojną. Znała je lepiej niż ktokolwiek w rodzinie. No, może z wyjątkiem młodszej siostry, która pracowała w nieznanym miejscu i piastowała nieznaną funkcję w szwedzkim wywiadzie. Ale Rosa nigdy nie puściła pary z ust.

Porzuciła te rozważania, kiedy poczuła, że po plecach spływa jej pot, a koszula nocna klei się do ciała. To nie była już gorączka, tylko najgorętsze lato od stu lat, czy jakoś tak. W zeszłym tygodniu w cieniu po zawietrznej stronie długiego domu było trzydzieści osiem stopni.

Kiedy już weszła na pomost, zrzuciła szlafrok i szybko zanurkowała, bo pod spodem nic na sobie nie miała. Plażowicze z Skärkarlshamn byli niecałe sto metrów dalej.

Płynęła powoli, najgłębiej jak potrafiła, w cieniu kadłuba „Beduina”. Kiedy już go minęła i wypłynęła na słońce, zobaczyła małe flądry. Uciekały na wszystkie strony przed groźnym cieniem białego wieloryba. Może Moby Dick, na którego tak się zawziął kapitan Ahab, był kobietą, pomyślała, kiedy wypłynęła na powierzchnię i łapczywie zaczerpnęła powietrza.

Bez długich włosów czuła się, jakby była łysa, i pewnie przypominała fokę. To dlatego Strindberg niechętnie odsłaniał swoją nienaturalnie małą głowę, kiedy pływał tutaj w Sandhamn z Zornem i Albertem Engströmem. Twierdził, że kiedy ją zmoczy, wygląda właśnie jak mała foka. A może droczył się z nim tak któryś z przyjaciół.

Zanurkowała i znów skryła się w cieniu „Beduina”. Podpłynęła do drabinki, którą zbudowano obok najdalej wysuniętej podpory pomostu – była to tegoroczna nowość, podobno ukłon w stronę niektórych kobiet z rodziny, niechętnych do wskakiwania do wody bezpośrednio z pomostu.

Przez chwilę wisiała na niej na rękach i sapała z wysiłku. A więc jeszcze do końca nie wydobrzała. Mimo to orzeźwiająca woda pobudziła nie tylko ciało, ale i pamięć.

Pociąg numer 4352 pomału dojeżdżał do stacji. Wszyscy troje patrzyli z przerażeniem na wagon NSB 40256. Widzieli jasny dym wydobywający się z otworu wentylacyjnego w dachu i przez szpary w drewnianych ścianach. A więc pożar wybuchł, ale później niż planowano. Najpierw ktoś zaproponował przenośny ładunek wybuchowy z zegarem. Nie, znaleźliby go. Haugli, o ile tak się nazywał, wręczył jej gumową gruszkę pełną benzyny i popchnął ją do przodu – w końcu była w mundurze. Przeszła przez tory, jakby miała jakąś sprawę do załatwienia, spokojnie, dopóki było ją widać z dworca. Potem zaczęła biec. Pociąg nadal był w ruchu, kiedy wsunęła końcówkę gruszki w szczelinę i nalała do środka benzyny. Potem odrzuciła od siebie małą jasnoczerwoną kulkę, zwykle używaną do robienia lewatywy, podbiegła kilkanaście metrów i zmusiła się, żeby znów zacząć iść spokojnym krokiem do samochodu. Kiedy szła, przyglądała się etui na mapę i poprawiała czapkę.

I w tym momencie popełniła błąd. Teraz pamiętała to dokładnie. Nie mogła się powstrzymać i spojrzała za siebie, żeby zobaczyć, czy się udało. Zdążyła tylko zobaczyć płomienie wydostające się przez szczeliny w drzwiach. Potem wszystko zrobiło się czarne.

Poczuła ból w kolanie, nic nie słyszała, w uszach rozbrzmiewał wysoki dźwięk. Oślepiło ją. Ale nie bolała jej twarz. Czuła tylko zapach spalonych włosów.

Dalszego ciągu nie pamiętała, mogła tylko próbować go odtworzyć. Po pierwszej dużej eksplozji w wagonie NSB 40256 nastąpiła seria mniejszych, a potem jeszcze jedna, bardzo silna. Wybuchła panika, ludzie biegali w tę i z powrotem, musiała być jedną z wielu osób, które upadły na ziemię pod wpływem fali uderzeniowej po pierwszej albo drugiej dużej detonacji. Haugli i M z pewnością wyglądali jak zwykli Szwedzi, którzy w panującym chaosie próbowali ratować rannych. Potem leżała nieprzytomna w części towarowej, pod koniem, a ciężarówka wiozła ją do Sali. Tak na pewno było.

Nie chciała przypominać sobie nic więcej, na razie. Ponownie zanurkowała w chłodnej, kojącej wodzie. Tym razem się nie przemęczała. Tu już nie było braci, z którymi mogłaby się ścigać.

Kiedy weszła do domu, Mutti zaczęła ją strofować, że kąpała się nago. Przecież całkiem blisko, na publicznej plaży, byli ludzie.

W ten nieporadny sposób próbowała oczywiście zapanować nad uczuciami. Długo trzymały się w objęciach.

– Moja dzielna mała dziewczynka – wyszeptała Mutti po norwesku.

– Moja mądra mamusiu, wprawna lekarko, wybawicielko – odpowiedziała szeptem po niemiecku. Więcej nie powiedziały.

Przy obiedzie wszystko było jak zwykle. A raczej absurdalnie zwyczajnie, jakby nic się nie wydarzyło.

Poza tym, że Ojciec wzniósł pierwszy toast na powitanie „rekonwalescentki” z powrotem przy stole i skomplementował jej nową, praktyczną fryzurę.

Jedli letnie potrawy na werandzie. Gotowany dorsz na zimno z ziemniakami, majonezem i sałatką, do tego jakiś wytrawny riesling, a na deser konserwowe brzoskwinie z bitą śmietaną i winem lodowym. Mutti upomniała ją, żeby nie jadła za dużo po trzech dniach na samym bulionie. Jak zwykle rozmawiali o żeglarstwie, bo zbliżały się regaty i Carl Lauritz wiązał z nimi duże nadzieje. Wuj Oscar jak zwykle analizował strategiczną sytuację. Helene chciała jak najszybciej odzyskać Chatę Żeglarza i, o ile to możliwe, przenieść tam swoje rzeczy. Johanne nie miała nic przeciwko temu, żeby zająć którąś z gościnnych sypialni w dużym domu.

Po zmierzchu upał nadal wisiał w powietrzu.

Ojciec i wuj Oscar wkrótce zostali sami. Palili cygara i popijali pjolter. Wszystko było jak zwykle.

Tej nocy Johanne pociła się w dusznej sypialni, źle spała i śniły jej się koszmary o nocnej podróży samochodem z Sali do Sztokholmu. Nie mogła przyjechać za późno ani za wcześnie, najlepiej by było, gdyby zdążyła punktualnie na ósmą, bo wtedy odpływał prom „Waxholm I”. Poniedziałek rano – najmniej oblegany kurs na zewnętrzne szkiery z całego tygodnia. Mieli morfinę, która pomagała uśmierzyć ból. I tabletki cyjanowodorowe, które pomagały umrzeć, choć może były to tylko przechwałki mężczyzn.

Po porannej kąpieli i śniadaniu Tante Christa przyszła po Johanne w spacerowym stroju jakby wyciągniętym z lamusa – anno dazumal.

– Umawiałyśmy się – powiedziała znacząco.

Szły po drewnianej kładce wzdłuż wybrzeża w stronę Trovill. Leśne dróżki w głębi wyspy byłyby nieznośnie gorące. Tante Christa miała parasol – niewątpliwie do ochrony przed słońcem, a nie przed deszczem. Był z różowego jedwabiu, a krawędź ozdabiały białe i pistacjowe frędzle. Ciotka wyglądała jak z barwnej fotografii z lat dwudziestych albo jeszcze starszej. Ktokolwiek inny w takim stroju wyglądałby komicznie.

Wszystko wskazywało na to, że chciała rozmawiać tylko o literaturze. Pożyczyła od Johanne kilka książek napisanych przez „tegoroczne samobójczynie”. To wyrażenie pewnie brzmiało mniej brutalnie po niemiecku niż po norwesku albo szwedzku.

– Muszę ze zdziwieniem przyznać, że twoja angielska przyjaciółka zrobiła na mnie wrażenie. Jej sztuka wysławiania się jest naprawdę finezyjna, szczególnie…

– Przyjaciółka to za mocne słowo, ale blisko się przyjaźniła z wujem Sverrem, kiedy przebywał na wygnaniu w Anglii.

– No, napisała bardzo serdeczną dedykację, życzyła ci powodzenia w studiowaniu literatury.

– To nie takie dziwne, jak by się mogło wydawać. Kiedy zdałam maturę, wuj Sverre zabrał mnie i moją koleżankę z klasy na peregrynację. Najpierw zwiedziłyśmy Paryż i Londyn. Lepszego przewodnika nie mogłybyśmy sobie wymarzyć, wszystkie drzwi stały przed nim otworem.

– Tak, pamiętam. To nie do pojęcia, że Lauritz wypuścił dwie młode studentki z kimś takim jak Sverre. Widziałam, jak wyglądało jego życie w Berlinie.

– Tak, ale czegoś takiego kochany Papi nigdy nie mógłby sobie wyobrazić.

– W rzeczy samej. „O tym się nie mówi”, o tym się nawet nie fantazjuje. A właśnie: straciłyście cnotę podczas tej wyprawy?

– Nie uważasz, Tante Christo, że to pytanie jest trochę niedyskretne?

– Nie między nami, postępowymi kobietami. Tak czy owak, wracając do tej angielskiej pisarki, przyjaciółki Sverrego. Mój angielski trochę przyrdzewiał, ale w domu mamy słowniki. Najzabawniejsze sformułowanie z tej książki, moim zdaniem trafiające w samo sedno, brzmi: „A woman must have money and a room of her own if she is to write fiction”. Ty masz i jedno, i drugie.

– Tak, ale ja jestem literaturoznawczynią, a nie pisarką.

– Może i tak. Ale mimo to uważam, że własny pokój i pieniądze przydadzą się każdej kobiecie, bez względu na to, czy jest modystką czy sabotażystką. Ale muszę też powiedzieć, że przypadła mi do gustu ta zabawa z męską i kobiecą tożsamością w drugiej książce. Widziałam, że tam też jest dedykacja dla ciebie.

– Tak, ale nic w tym dziwnego. Kiedy wuj Sverre przedstawił nas sobie w jej gwarnym domu na wsi, Virginia zgarnęła kilka niesprzedanych egzemplarzy z ostatnich lat, które leżały tu i ówdzie w dużych stosach. Birgitta von Vegesack też dostała te książki.

– A więc to tak. Ale powiedz mi: czy ta Virginia była socjalistką?

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Wszyscy wydawali mi się rozsądnymi ludźmi, ale nie wiem. Niech Tante Christa zapyta wuja Sverrego, kiedy tu przyjedzie w przyszłym tygodniu.

– No, może to na jedno wychodzi. Przyjmijmy, że była kimś w rodzaju intuicyjnej socjalistki. Wyedukowana marksistka nie rozumowałaby w ten sposób w kwestiach kobiecych i męskich. Nawet ja po prostu odpowiedziałabym odruchowo, że na pierwszym miejscu zawsze stoi kwestia przynależności klasowej.

Tante Christa przystanęła, spojrzała na morze i wyspę Korsö. Ze starej latarni morskiej zwisała szwedzka bandera wojenna. Widać było, że ciotka intensywnie myśli. Johanne z rezygnacją doszła do wniosku, że czeka ją wykład z teorii marksizmu.

Nie pomyliła się. Wykład dotyczył związku między walką klasową a walką płci w oparciu o zabawę myślową Virginii Woolf, wedle której Szekspir miał na imię nie William, lecz Judith. Gdyby tak było, nie tylko brak pieniędzy i własnego pokoju pozbawiłby światową literaturę Szekspira.

Tante Christa mówiła bez przerwy przez dziesięć minut. Wiele z jej wniosków jak zwykle sprawiało wrażenie przenikliwych, tym bardziej że nie brakowało jej osobistych doświadczeń. Poczynając od porwania w Kilonii w 1907 roku aż po rewolucję w 1919. Dwunastoletnia rewolucyjna przygoda dobiegła końca, kiedy Mutti wyciągnęła ją z więzienia w Moabicie. Powiedziała po prostu, że więźniarka z numerem 2213, czy jaki on tam był, figurująca jako Fräulein Christina Künstler, to w rzeczywistości baronowa Christa von Moltke.

To wszystko było naprawdę ciekawe. Pełne przygód życie Tante Christy stanowiło źródło niezliczonych dobrych historii. Jej zmysł analizy politycznej często robił wrażenie.

Samo w sobie to, co opowiadała, nie było nudne. Ale najwyraźniej nie miała zamiaru wprowadzać jej w sprawy nieznane i ważne. To była tylko zwyczajna rozmowa. Może się rozmyśliła, a może odbiegła od tematu.

Dotarły do Kniphalsen i weszły tak daleko w głąb cypla, jak tylko pozwalała na to woda. Chciały chwilę posiedzieć i się orzeźwić na delikatnej bryzie. Wtedy Tante Christa umilkła i popatrzyła na morze. Wydawało się, że zbiera myśli. Johanne starała się nie okazywać zniecierpliwienia.

– Dobrze, w takim razie przejdźmy do tego, czego najwyraźniej nie wiesz – powiedziała w końcu. – Oscar i ja żyliśmy w czymś, co można by nazwać ogrodem zła, i niczego nam nie brakowało. Oczywiście Berlin w 1934 roku nie wyglądał tak jak zaledwie kilka lat wcześniej. Wszyscy przyjaciele zniknęli, mój „czerwony salon” nie był już odwiedzany, zakazano mi pracować w Czerwonej Pomocy. Mimo to żyliśmy bezpiecznie, a przynajmniej ja tak sądziłam. A tym bardziej Oscar. Ale któregoś wieczoru wszystko się zawaliło. Dwóch naszych pracowników doniosło na nas do Gestapo, bo w Lauritzen, w przeciwieństwie do wszystkich innych firm w Berlinie, nie zaczynano dnia pracy od pozdrowienia Heil Hitler. Oscar tego zakazał. I nagle został wezwany przez Gestapo, na dokładkę do samego szefa, i to późnym wieczorem. Nie słyszałaś już tej historii?

– Nie, czegoś takiego nigdy bym nie zapomniała. Czyli było to wtedy, kiedy przeprowadziliście się do Szwecji?

– O nie. To było w roku 1934. Oscar na wszelki wypadek poszedł w pełnym rynsztunku – był najczęściej odznaczanym oficerem w stopniu generała w czasie wielkiej wojny. Okazało się, że niepotrzebnie przypiął wszystkie medale. Skończyło się na tym, że panowie poszli na kolację do Adlona, a całą sprawę obrócili w żart. Oczywiście już następnego ranka odprawiliśmy obie donosicielki, na dodatek przy wszystkich pracownikach. To zdarzenie wzmocniło iluzję, że jesteśmy nietykalni, że możemy nadal prowadzić interesy w Berlinie i Dreźnie i nic złego nas nie spotka.

Tante Christa umilkła i znów spojrzała w kierunku wyspy Korsö. Szwedzka bandera z trzema ogonami poruszała się teraz lekko na wietrze.

Johanne była bardzo zakłopotana. Oczywiście to była „dobra historia”, jedna z tysiąca dobrych historii z czasów królestwa zła. Z wielką chęcią przy odpowiedniej okazji zapyta wuja Oscara, jak się należy zachowywać podczas kolacji z szefem Gestapo. Oczywiście. Taką historię można było opowiedzieć po każdej kolacji, o ile Ojciec wyjechał na budowę mostu – przy stole nie chciał słyszeć o polityce, pieniądzach ani chorobach. To były trzy zakazane tematy. Mimo to nie potrafiła pojąć, co ma znaczyć ta historia opowiedziana na uboczu i w tajemnicy.

– Ale właściwie nie o tym chciałam mówić – podjęła Tante Christa po kilkuminutowym milczeniu.

Wyglądało na to, że postanowiła wziąć rozbieg, zanim wyłoży to, co naprawdę chciała opowiedzieć. Ale potem najwyraźniej znów się rozmyśliła.

– Byłam niewybaczalnie obcesowa wobec narzeczonej Karla, Louise – powiedziała w końcu. – Żałuję swoich złośliwości na temat naprawy dachu.

Johanne milczała, coraz bardziej zbita z tropu, a Tante Christa zbierała siły przed wyznaniem, choć nie wyglądało na to, że będzie ono szczególnie długie.

– Typowy układ – ciągnęła z determinacją. – Rodzina mojej matki była zamożna, rodzina von Moltke także, by nie powiedzieć bardzo zamożna. Jeden z tak zwanych żeglarskich rodów – udział w corocznych regatach w Kilonii, stałe zaproszenie do cesarskiego stołu i tak dalej. Wszystko, co się wtedy liczyło. Ale to już chyba wiesz?

– Szczerze mówiąc, wiem, towarzyszko Christo. O co wobec tego chodzi?

– Jako interes w kapitalistycznej nadbudowie, transakcja była równie logiczna, co banalna – kontynuowała z uporem Tante Christa. – Wulgarne pieniądze zostały uszlachetnione, niewypłacalna szlachta się wzbogaciła. Letnia rezydencja na południe od Drezna mogła zostać wyposażona tak, że w pełni nadawała się do zamieszkania, nawet zimą. I tu właśnie naprawy dachu miały kluczowe znaczenie. W tym cała rzecz. Już nigdy nie będę poruszała tej kwestii w obecności Louise i jej rodziny.

Jakby dla podkreślenia, że wyznanie dobiegło końca, Tante Christa wstała i dała do zrozumienia, że jest gotowa na powrót do domu.

Po drodze bez przekonania próbowały wrócić do dyskusji o literaturze, ale obie były nieobecne myślami. Johanne odnosiła wrażenie, że Tante Christa nadal rozmyśla o tym, co „naprawdę” chciała powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi lub chęci. O czymś, co ledwo udało się ukryć za pozbawioną puenty historią o naprawie dachu. Tam było coś jeszcze, ale nie dało się zgadnąć, co takiego.

***

Ojciec i wuj Oscar kilka dni siedzieli sami przy ogrodowej ławie i popijali nad stosem gazet. Zaopatrzyli się we wszystkie tytuły, które dostarczano do kiosku na przystani dla parowców. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, nakazali Carlowi Lauritzowi, Hansowi Olafowi i dziewczętom ze służby kupować gazety naprzemiennie i o różnych porach. Bez wątpienia to wuj Oscar zorganizował całą tę „operację”.

Rzecz jasna analizowali wszystko, co pisano na temat wybuchu w Krylbo, jak to zdarzenie ochrzciła prasa i – co jeszcze bardziej oczywiste – szukali najdrobniejszych niuansów w oficjalnym wyjaśnieniu przyczyn katastrofy podawanym przez władze.

To, do czego być może doszli, zachowali dla siebie, jakby tylko oni potrafili zinterpretować tekst. Przy wspólnych posiłkach nie wspominali o tym ani słowem.

Johanne czuła się jak więzień, w podwójnym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony na to właśnie wychodziło – nie mogła się pokazywać między ludźmi, dopóki rany się nie zagoją, a włosy przynajmniej trochę nie odrosną. W najbliższej przyszłości czekały ją tylko lektura i kąpiele – na szczęście dobra pogoda się utrzymywała.

Jednak czuła się jak więzień także dlatego, że zatajano przed nią wszystko, o czym pisano w gazetach, jakby nadal była dzieckiem, choć to na pewno ona najlepiej z całej rodziny zrozumiałaby artykuły o wydarzeniach w Krylbo. Ale mogła się tylko kąpać, robić dobrą minę do złej gry i machać męskim głowom rodziny za każdym razem, kiedy szła na pomost albo z niego wracała.

Pewnego ranka Ojciec i Mutti wybrali się w długi rejs nową łodzią wiosłową. Żeglować się nie dało, bo nie było wiatru, a paliwa w motorówce mieli tylko na jeden kurs z powrotem do Saltsjöbaden, kiedy przyjdzie czas zakończyć wakacyjny pobyt. Dodatkowa benzyna, którą dostali, została zużyta na podróż Mutti do Badhotellet w Saltsjöbaden, kiedy trzeba było odnowić zapas leków. Johanne leżała jeszcze nieprzytomna, gorączkowała, więc to nie podlegało dyskusji, niezależnie od tego, jak trudno było zdobyć benzynę.

Dlatego Ojciec odwiedził stocznię we Fläskberget i załatwił ciężką starą łódź czterowiosłową. Skoro nie można ani żeglować, ani płynąć motorówką na Hästholmarna, to przynajmniej da się wiosłować. Zwrócił uwagę, że niektórzy członkowie rodziny opanowali tę sztukę na długo przed osiągnięciem wieku szkolnego.

Wczesnym rankiem w dniu, kiedy Ojciec spakował drugie śniadanie i zabrał Mutti na całodniowy rejs, wuj Oscar całkowicie stracił zainteresowanie lekturą gazet i powrócił do stosu powieści i biografii. Jemu i Tante Chriście udało się uratować większą część ich berlińskiej biblioteki po tym, jak zaczęto publikować listę książek zakazanych.

Gazety leżały już za szopą na narzędzia, w stosie śmieci przeznaczonych do spalenia, koło sterty tych, które należało zatopić w morzu – puszek po konserwach, butelek, potłuczonej porcelany i innych niepalnych przedmiotów. Śmieciami zajmowali się Carl Lauritz i Hans Olaf, ale w ostatnim czasie najwyraźniej to zaniedbali. Zbliżały się regaty i tytuł mistrzowski był oczywiście znacznie ważniejszy niż śmieci. Przynajmniej Ojciec doskonale rozumiał to tłumaczenie.

Johanne klęła, kiedy szukała gazet w stosie, który zdążył już osiągnąć rekordową wysokość. Ale przynajmniej udało jej się zdobyć najważniejsze – „Svenska Dagbladet” i „Stockholms-Tidningen”. Obie były przychylne Niemcom i wyczulone na każde najdrobniejsze zdarzenie mogące być sabotażem ich działań.

Załadowała stos gazet na drewniany wózek i pociągnęła go do lasu, żeby spokojnie je przejrzeć. Upał potrafiła jakoś znieść. Jeszcze zanim dotarła do sękatej karłowatej sosny, która była tajemną kryjówką jej i Rosy, lał się z niej pot. Najniższa gałąź drzewa dawała doskonałe oparcie plecom, a w okolicy nie było ludzi.

„W deszczu odłamków batalion śmierci uratował Krylbo i odciągnął pociąg z amunicją” – brzmiał pierwszy duży tytuł w „Stockholms-Tidningen”. Następujący później opis był wyjątkowo barwny. „Przez dwie straszliwe godziny deszcz odłamków smagał nieprzerwanie wody rzeki Dal, a dwa tysiące mieszkańców Krylbo szukały kryjówki na stromym brzegu, w schronach przeciwlotniczych i w lasach Avesty”.

Wertowała gazety i szybko przebiegała wzrokiem tytuły. Dwadzieścia dwie osoby zostały ranne, jämtlandzki pociąg ekspresowy spłonął, ludzie uciekali w koszulach nocnych i piżamach jak najdalej od płonących wagonów sypialnych. „Pasażerowie wyskakiwali z pociągu półnadzy i biegli w deszczu odłamków, żeby ocalić życie”. Witryny się potłukły, budynek dworca został poważnie uszkodzony.

Z rosnącą irytacją wertowała dalej, aż w końcu znalazła to, czego szukała. Rolnik z Hökmory, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Krylbo, był na polu i zajmował się młócką (naprawdę? o porannej rosie?), kiedy nagle zauważył żar i dym dobywające się z obudowy łożyska i drewna w jednym z kół pociągu jadącego w kierunku Krylbo. Tym samym, zdaniem gazety, teoria o przegrzaniu się zespołu kołowego została ostatecznie potwierdzona. Dalej napisano o niskiej jakości norweskiego smaru, który mógł być jedną z przyczyn wypadku.

Dziennik „Dagens Nyheter” doszedł do tych samych wniosków, podobnie jak władze i najwyraźniej również niemieccy inspektorzy, którzy przeprowadzali oględziny.

Nigdzie nie było najdrobniejszej wzmianki o tym, że zdarzenie mogło być czymś innym niż tylko nieszczęśliwym wypadkiem. Gazety i władze zgadzały się w tej kwestii.

Dwóch ludzi ogłoszono bohaterami. Pracownicy stacji Folkem Lindblom i Gustav Åkerlund, ryzykując życie, odłączyli kilka wagonów od płonącego pociągu i za pomocą lokomotywy parowej – po którą pobiegli do pobliskiej parowozowni, bo prąd został wyłączony i nie dało się podjechać zwykłą lokomotywą manewrową – odciągnęli inny pociąg z materiałami wybuchowymi. Gdyby to się nie udało, szkody byłyby bez porównania większe, może nawet nie obyłoby się bez ofiar w ludziach. Dwóch chłopaków mogło liczyć na medale.

Ze wszech miar zasłużenie, podsumowała Johanne i dalej przeglądała gazety. Z drugiej strony ona i reszta ekipy sabotażowej z SOE niezbyt się spisali. Gdyby tych dwóch chłopaków nie wkroczyło do akcji, operacja zapewne skończyłaby się śmiercią kilku Szwedów na spokojnym dworcu kolejowym. Tak to już było z niezawodnymi planami, które nie miały prawa się nie udać.

Pozbierała gazety, załadowała je na wózek, zeszła do domu i zrzuciła je na przerośniętą stertę śmieci. Spływała potem.

Deski pomostu parzyły ją w stopy. Przebiegła ostatni kawałek i zanurzyła się w jasnozielonej chłodnej wodzie. Płynęła przy dnie „Beduina” aż do boi kotwicznej i wynurzyła się na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza. Przez chwilę leżała na plecach z zamkniętymi oczyma i machała rękoma wzdłuż tułowia. W miarę jak woda ją schładzała, rozjaśniało jej się w głowie.

Towarzysze mogli sobie mówić, co chcieli, ale nigdy więcej tego typu akcji sabotażowych. Tylko opatrzność uchroniła ich przed wielką katastrofą i uwięzieniem przez Hestapo – państwową tajną policję, która potajemnie współpracowała z Niemcami i prowadziła intensywne polowanie na angielskich szpiegów i członków norweskiego ruchu oporu.

Narażanie życia nie było problemem. Wszyscy w ruchu oporu ryzykowali jednakowo – kurierzy, sabotażyści, radiotelegrafiści, ci, którzy przeprawiali ludzi przez granicę, przemycali broń czy w jakikolwiek sposób pomagali uchodźcom.

Kiedy rozpoczęła szkolenie w konspiracyjnym mieszkaniu SOE przy Brantingsgatan 29, nie wybiegała myślami tak daleko. Wcześniej została zdemaskowana jako kurier w norweskim pociągu i trafiła na przesłuchanie do Gestapo. Ruch oporu dał jej wybór – mogła albo całkowicie zrezygnować, albo zacząć inne szkolenie. Stanęło na kodach, niewidzialnym atramencie, materiałach wybuchowych, elektrycznych detonatorach, pistoletach, broni automatycznej – to wszystko wydawało jej się ekscytujące, a nawet zabawne. Zwłaszcza strzelanie z pistoletu – mogła sobie wyobrazić, że po wojnie będzie się tym zajmować jako dyscypliną sportu.

Ale podczas szkolenia cały czas widziała przed sobą Niemców albo zdrajców, nie cywili na szwedzkim lub norweskim dworcu kolejowym. Nie dałaby się przekonać do powrotu do grupy sabotażowej w SOE.

Mogliby marudzić, że tyle zainwestowali w jej wyszkolenie i że powinnością każdego jest angażować się w walkę z nazizmem na miarę swoich możliwości – to wszystko tak łatwo się mówiło.

Ale nie zamierzała ustąpić. Martwi cywile to zbyt wysoka cena. Może po prostu Anglicy nie przejmowali się stratami w ludziach, kiedy chodziło o Skandynawów. Ta myśl była okropna, ale całkiem logiczna.

***

– Przeczytam ci coś strasznego – powiedziała na powitanie Tante Christa, kiedy długim energicznym krokiem podeszła do ogrodowej ławy na brzegu.

– Naprawdę? W tej powieści są raczej wyważone argumenty polityczne, które w swoim czasie nie oburzały nawet mężczyzn – odparła Johanne.

Kiedy Tante Christa szukała rzekomo oburzającego fragmentu, Johanne po raz ostatni pomachała odpływającej łodzi. Ojciec i wuj Oscar wiosłowali mocno i w równym rytmie, zresztą trudno byłoby się spodziewać czegoś innego. Mutti miała szal, okulary przeciwsłoneczne i odchylony do tyłu kapelusz z szerokim rondem. Odmachała. Helene wydawała się nadąsana i nie zareagowała.

– No to posłuchaj tego! – podjęła Tante Christa, kiedy już znalazła cytat, którego szukała. – „Saksofon – rozgrzane kończyny, ćmiący głód, prastara pieśń pożądania w tropikalnej dżungli, gdzie światło księżyca przyciąga, a w ciepłej mgle słychać pokrzykiwania bażantów”.

– Pamiętam to. No i?

– Nawet jeśli pominąć to, co jako żona myśliwego sądzę na temat obecności krzyczących bażantów w dżungli, ten tekst jest po prostu bzdurny. Bzdurny i pretensjonalny. Więcej się spodziewałam po naszej kochanej samobójczyni.

– Ale można też uznać ten fragment za prozatorsko-poetycki „strumień świadomości”, pisanie prosto z podświadomości, które w tamtych czasach było tak popularne.

– Rozumiem, że to pobłażliwa opinia literaturoznawczyni? Ale zaledwie kilka stronic dalej ten przeklęty saksofon powraca, choć tym razem przynajmniej bez bażantów.

Znalazła kolejny fragment, który zaznaczyła kawałkiem papieru.

– Posłuchaj tego! „Saksofon: krew wznosi swoją mroczną skargę, wzbiera i uderza falami o kamienne mury”.

– Tak, tu mamy w zasadzie to samo. Ale myślałam, że spróbujemy porozmawiać o zawartości tej powieści i o polityce, a nie o artystycznych ozdobnikach. A poza tym ponoszę za to część winy, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało.

– Nadzwyczaj interesujące! W takim razie musisz najpierw opowiedzieć tę historię, a potem zajmiemy się analizą polityczną.

Johanne westchnęła i popatrzyła za łodzią, która była już daleko, w drodze do staruszki. Nie mogła popłynąć z nimi, bo wyglądała zbyt brzydko. Gdyby po drodze spotkali znajomych, nie mogliby odpłynąć, nie zatrzymawszy się na chwilę rozmowy. Pozostali mieszkańcy Sandhamn – tak samo jak oni pozbawieni benzyny – również wypływali łodziami wiosłowymi. Jej strupy zaczynały wysychać i odpadać, ale czasami diabelnie swędziały, a pod żadnym pozorem nie mogła ich dotykać. To było najsurowsze ze wszystkich przykazań lekarki. Tante Christa wielkodusznie zaoferowała, że zostanie i dotrzyma towarzystwa bratanicy. Nie cierpiała pływać łódką.

– Zamyśliłaś się?

– Tak, przepraszam, Tante Christo. Jakie było pytanie?

– W jaki sposób stałaś się współodpowiedzialna za popełnienie rzeczonej bzdury.

– Ano tak, ale to długa historia.

– W takim razie niech będzie tylko w miarę długa.

Ale czy ta historia była dobra? Pewnie tak. Młoda studentka, świeżo upieczona członkini Clarté, płonąca entuzjazmem przed pierwszym semestrem historii literatury, trafia na przyjęcie, które prowadzi do kolejnego przyjęcia ze śmietanką literacką. To wtedy poznała Karin, która oczywiście natychmiast przejrzała jej burżuazyjne pochodzenie, ubiór, język, postawę, wszystko po kolei. Takie „pochodzenie” nie zawsze było comme il faut w ówczesnych kręgach literackich, teraz zresztą też nie, nawet wśród tych, którzy wspięli się wyżej.

Karin pracowała nad książką, swoją debiutancką powieścią, w której chciała opisać uwięzienie kobiet w świecie konsumpcji, mody, rozrywek, tego wszystkiego, co czyni kobietę własnością mężczyzny, taką samą jak samochody czy pieniądze.

Problem był taki, że wiedziała zbyt mało o tym, co chciała potępić. Ale może panienka Johanne, rzecz jasna przy zachowaniu pełnej dyskrecji, zostałaby jej cicerone w świecie bardziej kosztownej konsumpcji? A może nawet w lokalu tanecznym?

Propozycja mogła nie być aż tak pochlebiająca, jak ją odebrała, ale oczywiście nie potrafiła jej się oprzeć. Chodziły do sklepów z futrami – Karin notowała w małym czarnym kajeciku, a Johanne opowiadała, co jest czym, opisywała ceny, różnice smaku i stylu. Chodziły na pokazy mody, do domów towarowych NK i Sidenhuset, a nawet były w kilku klubach jazzowych. To w ten sposób do kajecika trafił saksofon, opisany w być może nieco górnolotnych słowach.

Praca przewodniczki po wyższych sferach społeczeństwa konsumpcyjnego nie była ciężka i uporała się z nią w tydzień. Z czasem Karin zaczęła żywić do swojej młodszej o dziesięć lat adeptki więcej szacunku niż na początku, kiedy jedynym warunkiem jej zainteresowania nią było tak zwane burżuazyjne pochodzenie i właściwa mu umiejętność poruszania się po godnym pogardy rynku towarów konsumpcyjnych. Przynajmniej Johanne odnosiła takie wrażenie. Tak, na pewno tak było, przecież rok później w Berlinie spędzały razem sporo czasu.

W końcu Karin poprosiła Johanne o wymyślenie podarunku od młodego mężczyzny z klasy średniej, który chce uwieść młodą kobietę z klasy robotniczej. Najlepiej gdyby to była ozdoba, na widok której kobiety z bardziej eleganckich rodów wzdrygnęłyby się z niesmakiem.

W tym momencie Johanne przerwała, bo Tante Christa wybuchnęła śmiechem.

– Niech zgadnę, już wiem! Rzeczywiście jest tu mowa o szpetnej ozdobie od tego okropnego zalotnika. Poczekaj, podkreśliłam to, mam tu gdzieś ten fragment.

Przez chwilę wertowała książkę i w końcu rozanielona znalazła to, czego szukała.

„Z małego etui wyjął wąski srebrny łańcuszek, który kończył się wisiorkiem z kilkoma małymi perełkami i wysuniętym akwamarynem”.

– Tak – przyznała Johanne. – Właśnie coś takiego przyszło mi do głowy.

– Jeżeli chodzi o uprzedmiotowianie kobiet, kapitalizm jest nie tylko kuszący, ale i fałszywy – podsumowała Tante Christa. – Rzeczywiście miałam dreszcze, tak pożądane przez autorkę, kiedy zobaczyłam tę ozdobę oczyma wyobraźni. Nowe srebro, fałszywe perełki wykonane przez maszynę i niebieski kawałek szkła, który miał przypominać akwamaryn. Piętnaście koron w którymś ze sklepików na Odenplan. Mężczyzna wie, że to szmelc. Kobieta daje się nabrać. A więc twój metaforyczny wkład w powieść miał najwyraźniej jasne punkty. Choć ten skunks naprawdę zbił mnie z tropu.

– Skunks?

– Tak. Poczekaj no… strona 110 w moim niemieckim wydaniu. Jest tu mowa o „popielicy, miękkiej i puszystej, piżmowcu, skunksie i srebrnym lisie”.

– Oczywiście miał być szop, a nie skunks.

Jednocześnie wybuchnęły śmiechem.

– Ale szczerze mówiąc, Tante Christo…

– Chciałabym, żebyś od teraz zwracała się do mnie po prostu Christo, nie tylko dlatego, że tak jest bardziej odpowiednio pomiędzy towarzyszkami. Przez tę Tante niepotrzebnie czuję się staro.

– Dobrze, z chęcią, ale nie przy Ojcu.

– No tak, ma się rozumieć.

Następnie zrobiły pauzę, jak w kinie, kiedy zamienia się rolki taśmy i wietrzy salę, a publiczność może się czegoś napić w foyer. Johanne poszła do dużego domu poprosić o lemoniadę zaprawioną odrobiną białego wina i jak najzimniejszą.

Gdyby powieść zachowała swój pierwotny tytuł Manekin, pewnie byłaby o wiele lepsza. Szybko się co do tego zgodziły. Tytuł Astarte był zbyt ozdobny i kierował myśli w niewłaściwą stronę, jakby kobieta była jakimś bóstwem, które z mniejszą lub większą powagą należy czcić, jak w „przemowach do niewiasty” podczas wieczorów studenckich.

Jakkolwiek jasne były dla czytelniczek wszystkie ironiczne uwagi o fabryce snów z brukowych gazet, męskim krytykom zupełnie to umknęło. Johanne nadal potrafiła przynajmniej w przybliżeniu wyrecytować z pamięci treść niektórych recenzji. Czytała je z uwagą, bo potajemnie uważała się za wspólniczkę autorki, nawet jeśli pełniła tylko funkcję jej cicerone w powabnym kapitalistycznym świecie.

Powieść była „niczym jaskier na policzku drzemiącego dziecka”, jak napisano w jednej ze sztokholmskich gazet. Albo „zabawną literacką humoreską” według „Socialdemokraten”. Gunnar Mascoll Silfverstolpe – bardzo znany poeta – w „Stockholms-Tidningen” poczynił najzabawniejszą obserwację ze wszystkich. Napisał, że „kobieca miłość do rzeczy materialnych może zostać podniesiona do rangi najczystszego uczucia”. Najwyraźniej chodziło mu o ten fałszywy akwamaryn.

Tak pisano o wściekłym ataku na stworzony przez mężczyzn, uciskający wszystkich kapitalizm!

Christa podsumowała, że to z powodu owego komicznego saksofonu i innych wyskoków, które kierowały myśli w niewłaściwą stronę. Przecież to właśnie o takie środki stylistyczne jak „strumień świadomości” straszliwie kłócono się na salonach latem trzydziestego drugiego. Johanne kilka razy zaprosiła do siebie starszą koleżankę pisarkę i wszystko szło znakomicie (mówiła na przykład całkowicie poprawną niemczyzną), ale potem doszło do utarczki z Bertem. Kiedy usłyszał o „pisaniu z podświadomości”, wpadł w szał i zaczął wrzeszczeć, że pisze się po to, żeby budzić umysły, a nie je usypiać, a więc piszący sam powinien być obudzony, a nie spać, a już na pewno nie leżeć na kozetce u jakiegoś psychoanalityka. Dobry Boże, tak to się właśnie potoczyło. Po tej ostrej reprymendzie Karin więcej się nie pojawiła.

– Zgadza się, ale takie to były czasy – rozmyślała na głos Christa. – Socjalizm i gospodarka planowa miały uwolnić ciało, a duszę – psychoanaliza.

– Wstyd przyznać, ale to prawda. Chociaż właściwie nie było w tym nic wstydliwego. Trzeba być otwartym na nowe idee, więc poprosiłam Karin o pomoc.

– I jak to wyszło?

– Nie można powiedzieć, że śpiewająco. Najpierw spróbowałam u tego, do którego chodziła sama Karin, jakiegoś Schindlera. Ale jego analiza w zasadzie sprowadzała się do tego, że należy rugować seksualne zahamowania młodych kobiet przez sumiennie odbywane stosunki ze starszymi mężczyznami, zwłaszcza takimi jak on. W końcu zawsze miałam pociąg do starszych mężczyzn, więc to mogłoby się zakończyć katastrofą. Ale Karin z całą pewnością nie było do śmiechu, więc zmieniłyśmy go na kobietę, doktor Lene Lampl. Teraz z kolei lekiem na ucisk i zahamowania seksualne miało być lesbijstwo. Lepiej się sprawdziło w przypadku Karin, mnie nigdy za bardzo to nie pociągało.

– A teraz Karin nie żyje – oznajmiła Christa, czym położyła kres wesołości. Tak nagła zmiana nastroju była szaleństwem.

– Tak – potwierdziła cicho Johanne. – Teraz nie żyje.

– Dlaczego się zabiła?

– A skąd można to wiedzieć? Dlatego że ubiegłej wiosny wszystko wyglądało beznadziejnie, zapowiadało się, że wszyscy w końcu trafimy pod but Tysiącletniej Rzeszy. Wystarczy popatrzeć na dystopię w jej ostatniej powieści. W takim razie teraz, kiedy Hitler idzie na Moskwę, wszystko przedstawia się jeszcze bardziej ponuro. Kto by się dziś nie zastanawiał nad samobójstwem?

– Ty chyba się nie zastanawiasz?

– Nie. Jeśli umrę, to walcząc z nazizmem. Taka śmierć wydaje się dużo bardziej racjonalna i przyzwoita.

Christa wybuchnęła płaczem. Tym razem Johanne to nie zdziwiło. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jej Tante rzeczywiście może być szalona. Pomyślała, że to chyba zaraźliwe, bo sama chwilę wcześniej powiedziała coś, co wydawało się szalone. Ale może to tylko wojna tak na nią wpłynęła.

Chwilę potrwało, zanim się pozbierały. Tesztę wieczoru poświęciły na radosne porównywanie Karin Boye i Virginii Woolf.

Kiedy Rosa wreszcie zjawiła się w Sandhamn z krótką wizytą, niemal od razu zabrała Johanne do ich azylu przy sośnie.

Było jak dawniej, jak we wspomnieniach z czasów, gdy będąc nastolatkami, miały powody do przebywania w samotności, zaczynały unikać szczerbatych braci, piastowania młodszych kuzynów i przychodziły tu rozmawiać o swoich sprawach.

Teraz też tu były – bose, w szortach i białych bluzkach, ale nie ze względu na nostalgię, lecz z powodu upału. Rosa przebrała się, jak tylko weszła do domu. Z eleganckiej młodej kobiety pracującej zmieniła się w nastolatkę.

Jak dawniej, choć oczywiście inaczej. Teraz już nie mieściły się razem tam, gdzie najniższa gałąź sosny tworzyła zaokrąglone oparcie dla pleców. Zwykle to Johanne siedziała po lewej stronie i obejmowała ramieniem młodszą siostrę – często po to, żeby ją pocieszyć. Teraz role się odwróciły.

Rosa była brzydką młodszą siostrą, o jasnych marchewkowych włosach, z aparatem na zębach i w okularach z zasłoniętym jednym okiem, co miało korygować zeza. Na potańcówkach to Johanne zawsze była oblegana, a Rosa pietruszkowała pod ścianą i wciąż nieszczęśliwie się zakochiwała.

Przesadą byłoby twierdzić, że brzydkie kaczątko przemieniło się w łabędzia, bo brzydkim kaczątkiem była tylko we własnych oczach. W porównaniu z przykrymi latami, w których nosiła aparat na zębach i klapkę na oku, była teraz jak najbardziej modna i z powodzeniem nadawałaby się na modelkę damskiej bielizny w ulubionych – na równi z informacjami sportowymi – lekturach mężczyzn. Modelki w gorsetach z jakiejś niejasnej przyczyny często nosiły okulary.

Tak więc pod wieloma względami role się odwróciły. Johanne, odkąd trafiła do aresztu w Sandhamn, unikała luster. Wyobrażała sobie, że wygląda jak rosyjski więzień obozu – skołtunione, poobcinane włosy, strupy i rany na głowie od świerzbu i wszy. Rosa dla odmiany wyglądała jak zadbana i inteligentna literaturoznawczyni – jeśliby się trzymać tej fantazji. W normalnym stanie Johanne wyglądałaby jak kobieta szpieg z jakiegoś niemieckiego filmu. Można więc było powiedzieć, że zamieniły się rolami zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie.

Po drodze do dawnej kryjówki nie rozmawiały o niczym szczególnym. Mówiły oczywiście o pogodzie, zdrowej, ale monotonnej diecie rybnej i o bziku kuzynów na punkcie żeglarstwa.

Teraz jednak siedziały same, z dala od wszystkich gumowych uszu. Nadszedł czas. Johanne przekazała inicjatywę młodszej siostrze – także i tutaj role się odwróciły. Nie wiedziała, co wie, a czego nie wie Rosa ani nawet, czym jest. Czy siedzi tu tylko jako młodsza siostra czy jako osoba urzędowa. Rosa nie miała z tą sytuacją żadnych problemów, zdawała się emanować niezmąconym spokojem. Nagle, bez zawoalowanego wstępu, przystąpiła do rzeczy.

– Jak być może wiesz, już nazajutrz po Krylbo wydaliliśmy Malcolma Munthego. Wszyscy przyjęli za pewnik, że to był sabotaż, a trudno sobie wyobrazić innego winowajcę niż SOE. Niemcy ze zrozumiałych względów nie zajmują się takimi sprawami. Komuniści nie mają na to środków, a poza tym są niezwykle bacznie obserwowani. A zatem musieli to być Anglicy, z norweskimi sojusznikami albo bez nich. Potem jednak te wnioski zaczęły się wydawać pochopne – nie było żadnych dowodów na sabotaż.

Johanne nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czyżby właśnie przesłuchiwała ją jej własna siostra?

– Wy? – spróbowała. – Jacy „wy” wydaliliście Malcolma?

– My. Szwecja, jeśli tak wolisz.

My, pomyślała Johanne. My – Szwecja. Hjemmefronten chyba się do tego nie zaliczał.

– Powiedz mi… Czy ty i ja jesteśmy w pewnym sensie po obu stronach barykady w tej wojnie? – zapytała z takim spokojem i opanowaniem, na jakie tylko było ją stać.

– W sensie formalnym oczywiście nie, ludzie z Hjemmefronten to Norwegowie. Ja pracuję dla Szwecji.

– Ale chyba nie dla policji?

Rosa wybuchnęła śmiechem, ale natychmiast znów spoważniała.

– Policja? Hestapo? Nie, ależ skąd! Z policją mamy same zmartwienia.

– Znów mówisz „my”. Szwecja ma zmartwienia ze swoją własną policją?

– Szczwane pytanie. No dobra. Jak wiesz, najpierw zatrudniono mnie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Teraz wypożyczył mnie Sztab Generalny. Nic więcej nie powiem, różnica między mną a tobą jest taka, że mnie obowiązuje uregulowana prawem tajemnica służbowa. Ty możesz zdecydować, co mi powiedzieć, ja nie mam takiej wolności.

– W takim razie nie padnie wiele słów. Nawet między nami.

Wniosek był równie posępny, co pozornie nieunikniony. Przez chwilę siedziały w milczeniu. Rosa grzebała bosą stopą w piaszczystej ziemi i wykopała mały dołek rozcapierzonymi palcami. To było jak wspomnienie z przeszłości, zupełnie innego czasu, kiedy siedziały razem i mówiły sobie wszystko, nawet takie rzeczy, których nigdy nie zdradziłyby nikomu innemu.

– Zgadzam się, to nie jest zbyt rozsądne – powiedziała wreszcie Rosa. – W końcu my to my. Chodzi mi o to, że jesteśmy siostrami, które zawsze mogły na siebie liczyć w doli i niedoli. Ale wszystko, co tu powiem, musi zostać równie wielką tajemnicą jak nasze rozmowy o chłopcach. Oto co zrobimy: obejdziemy prawo. Poświęcimy chwilę na analizę polityczną, jak by powiedziała Mutti.

– Czy to nadal dozwolone w Szwecji?

– Owszem. Może nie wtedy, kiedy pisze się o tym w gazetach, ale między siostrami na szkierach z dala od Hestapo – na pewno tak.

Rosa zaczęła opowiadać coś w rodzaju baśni o neutralnym kraju na północy, któremu na razie udało się utrzymać z dala od wielkiej wojny. Oczywiście za pewną cenę. Neutralność nie jest za darmo. Dlatego obecnie neutralność skłaniała się ku silniejszej stronie – Niemcom – i na przykład pozwalano na transport niemieckich żołnierzy przez terytorium kraju.

Decydował o tym rząd, a władze tego małego neutralnego kraiku na północy musiały oczywiście realizować politykę rządową, a przynajmniej stwarzać tego zewnętrzne pozory.

Neutralność nie była jednak tak oczywista, jak przedstawiał ją premier. Niektórzy – zwłaszcza król i jego najważniejszy generał – chcieli się przyłączyć do wojny po stronie Niemiec, bo wierzyli, że wygrają. Inni, zwłaszcza niektórzy liberalni dziennikarze, chcieli iść na wojnę przeciwko Niemcom i walczyć do ostatniego szwedzkiego żołnierza w imię wyższych wartości. Poza tym była jeszcze nieliczna grupa tych, którzy w ogóle nie chcieli iść na wojnę, bo twierdzili, że nie sposób przewidzieć, kto wygra.

W tym małym neutralnym kraiku na północy panował więc straszny polityczny rozgardiasz. Wszyscy oczywiście zerkali na to, komu sprzyja wojenna fortuna, ale jedynym, co wiedzieli na pewno, było to, że jeśli szczęście się odmieni, wraz z nim odmieni się neutralność.

Dla już okupowanych państw ościennych, które uważały, że to niesprawiedliwość albo wręcz tchórzostwo, że ten neutralny kraj nie pozwala się okupować, wynikała jedna pozytywna rzecz, z której nie do końca zdawały sobie sprawę. W neutralnym kraju był rozległy teren wolny od niemieckich żołnierzy, na którym można było zakładać bazy i obozy treningowe i szkolić w nich coraz więcej członków i członkiń ruchu oporu.

Wbrew temu, co pisała i w co wierzyła przyjazna Niemcom prasa, nic nie było jeszcze przesądzone. Niektóre małe, ale ważne instytucje w neutralnym kraju wiedziały bowiem, że nawet sami Niemcy nie są pewni swojego zwycięstwa. Ich oddziałom ofensywnym na wschodzie brakowało zimowych ubrań. Trwał wyścig ich wozów bojowych z królewiczem mrozem. Pytanie brzmiało, kto pierwszy dotrze do Moskwy. Na razie szli łeb w łeb. Rach-ciach – ale to dopiero pierwszy rozdział baśni, której sens był ukryty między wierszami.

Kiedy powoli i na bosaka wracały do domu, nie mówiły wiele. Johanne musiała się powstrzymywać przed zadawaniem pytań – przypuszczała, że młodsza siostra obdarzyła ją w pobliżu tej sosny większym zaufaniem niż kogokolwiek wcześniej.

Trzymały się za ręce, jakby już nie były dorosłymi kobietami oddalonymi od siostrzanej wspólnoty, jakby jedna z nich wcale nie była szpiegiem, a druga sabotażystką.

Johanne zrozumiała, że czeka ją długie łamanie sobie głowy, zanim zrozumie ukryty przekaz młodszej siostry. Na nieszczęście miała nadmiar czasu, jeszcze kilka tygodni niewoli, zanim rany zagoją się na tyle, aby mogła znów się pokazać między ludźmi.