EPILOG 1945

To Harry Söderman – czyli Harry Rewolwer – 7 maja na ulicach Oslo krzyczał przez policyjne głośniki: „Wojna się skończyła! Norwegia znów jest wolnym krajem!”.

Jakby tego było mało, następnie postarał się o pozwolenie od niemieckiej komendantury, żeby pojechać do obozu koncentracyjnego Grini i uwolnić więźniów. Komendantura z Oslo zapewniła mu nawet kuriera na motocyklu z koszem. Jednocześnie do miasta z południowych ośrodków szkoleniowych napływały tysiące aż nazbyt dobrze wyszkolonych i uzbrojonych „policjantów” – ciężarówka za ciężarówką. Mieli na sobie angielskie mundury i szwedzkie stalowe hełmy. Liczebność oddziału specjalnego wzrosła do piętnastu tysięcy.

– Choć takie szczegóły nie będą chyba podkreślane w norweskich tekstach historycznych – zakończyła swoją opowieść Nic Hole.

Siedziały we cztery w jej mieszkaniu przy Frederik Stangs gate, wystarczająco daleko od zgiełku centrum, żeby przez otwarte okna dało się słyszeć melancholijną pieśń kosa.

Johanne nie była zdziwiona tą sensacyjną historią. Harry taki już był. Zdążyła go dobrze poznać. Jeżeli potrafił pojechać na motorze do Chin, mógł także się wybrać do Grini, ogłosić, że Norwegia jest wolna, i wypuścić więźniów. Uwierzyłaby w to, nawet gdyby Nic Hole nie była naocznym świadkiem, przynajmniej jego proklamacji.

W końcu mogła spotkać pozostałe kobiety, które organizowały operację Exodus. Sigrid Helliesen-Lund i Tove Filseth ledwo uciekły do Szwecji w końcowej fazie wojny. A teraz przyjechały, żeby świętować wolność, tak jak ona.

To było niemal mistyczne, a na pewno poruszające pierwsze spotkanie. Johanne weszła ubrana w mundur, który dawał jasno do zrozumienia, że należy do Norwegian Independent Company 1 i ma stopień majora. To był angielski mundur, ale na lewym ramieniu widniała norweska flaga.

Nic Hole pierwsza odzyskała rezon.

– Nigdy nie obejmowałam nikogo, kto ma stopień majora – powiedziała. – Zwykle nie przyszłoby mi to do głowy. Ale w twoim przypadku jestem gotowa zrobić wyjątek, najukochańsza Niebieska Gwiazdo!

Wszystkie po kolei objęły się uroczyście, jakby to był religijny rytuał. Zaczęły spokojnie rozmawiać – żadna z nich nie potrafiła w pełni rzucić się w wir radości ze zwycięstwa, tak jak ludzie na ulicach. Kwietniowe zdjęcia z Buchenwaldu przerażająco wyraźnie pokazały, że ich najgorsze obawy były bliskie niepojętej prawdy. Ponad siedmiuset Żydów z M/S „Donau” zostało wysłanych bezpośrednio do Auschwitz, obozu zagłady, o którego istnieniu żadna z nich wówczas nie wiedziała. Spośród ponad siedmiuset osób przeżyły tylko trzydzieści cztery.

Za zwycięstwo zapłacili wysoką cenę.

Rolf A. Syversen przypłacił je życiem. Bez niego i firmy Carl Fredriksens Transport, którą stworzył razem ze swoim kierowcą, historia potoczyłaby się inaczej i o wiele więcej Norwegów zginęłoby w Auschwitz.

Johanne po raz pierwszy miała okazję usłyszeć, w jaki sposób rozpoczęła się operacja Exodus. Rankiem 27 października 1942 roku, po nocy, w czasie której zaczęły się masowe aresztowania, pewien ogrodnik znalazł czterech żydowskich chłopców ukrytych w jednej z jego szklarni. Prosili go o pomoc.

W takiej chwili każdy człowiek musi podjąć decyzję. Zrobić to, co po ludzku właściwe, oznacza zaryzykować życie. Takie chwile decydują, jak będzie wyglądała reszta życia.

Rolf A. Syversen nie był aktywistą politycznym i w żadnym wypadku nie był lewicowcem. Ale był głęboko wierzącym chrześcijaninem.

Kiedy operacja Exodus praktycznie dobiegła końca, w czerwcu 1943 roku, na Stortorvet zatrzymało go Gestapo. Podczas tortur milczał wystarczająco długo, żeby jego współpracownicy zdążyli uciec do Szwecji. Jednym z nich był jego kierowca, „politycznie niepewny” Alf Pettersen. Rolf został rozstrzelany w lesie rok później.

Czy można było zrobić więcej? Czy zrobiliby więcej, gdyby wiedzieli, co się stanie z deportowanymi?

Pytania bez odpowiedzi wisiały w powietrzu. Trzeba było szukać innych tematów rozmowy, żeby się nie udusić.

– Widzę, że jesteś angielską major – powiedziała Nic Hole. – Ale co znaczą te kolorowe paski, które masz na kieszeni na piersi?

– Och, to tylko męskie trofea – odparła i lekko się skrzywiła. – To – kontynuowała niechętnie, wskazując pasek w kolorach tęczy – oznacza, że brałam udział w wojnie, to czerwono-biało-niebieskie, że walczyłam na froncie, a to purpurowo-srebrne to tak zwany MC.

– MC! – wykrzyknęła Nic Hole. – Przecież to wspaniałe odznaczenie.

– Tak, faceci tak twierdzą – odparła Johanne. – Ja nie jestem aż tak dobrze zorientowana. To absurd, ale znam wszystkie niemieckie odznaczenia i dystynkcje, a naszych nie. Mój CO twierdzi, że zarekomendował mnie do odznaczenia o nazwie Krzyż Wiktorii. Po upublicznieniu zdjęć z Buchenwaldu tacy jak my nagle podskoczyli na skali prestiżu. Wyjaśniono mi jednak, że ponieważ jestem kobietą, należy wziąć pod uwagę moich męskich współpracowników. Jak zrozumiałam, MC jest dużo ładniejszy niż Krzyż Wiktorii.

– Military Cross – westchnęła Nic Hole. – Co ty właściwie robiłaś przy okazji naszej współpracy?

– Nic ważniejszego.

– Przepraszam. Może to tajne?

– Teraz to już nie ma znaczenia, przecież wygraliśmy. Ale nie ma co się nad tym rozwodzić, zabiłam wielu esesmanów.

Zmieniły temat.

Nic Hole zapytała, jak to jest być Norweżką w Szwecji. Wszystkie oprócz niej tego próbowały.

Johanne odparła, że w ostatnim czasie znakomicie. Siódmego maja, kiedy ogłoszono zwycięstwo, przebywała w norweskiej placówce dyplomatycznej. Panował tam oczywiście nastrój euforii. Dziwne było jednak to, że Szwedzi na Kungsgatan świętowali jak szaleni, jakby oni też wygrali wojnę. W biurach opróżniano wszystkie kosze na śmieci – z okien spadały na ulicę papiery i odpadki. Samochody jeździły we wszystkie strony i trąbiły, w każdym miejscu Szwedzi powiewali norweskimi flagami równie często co szwedzkimi. To było poruszające, lecz dziwne. Może świętowali koniec neutralności albo racjonowania wszystkiego?

Johanne niestety musiała już iść – rozkazy to rozkazy, a była teraz pod surowym dowództwem Brytyjczyków. Czule się pożegnały i przytuliły w taki sam sposób jak wcześniej.

Szła Bygdøy allé na umówione spotkanie z Peterem, jego przełożonymi i całym kierownictwem SOE Scandinavia. Miało dotyczyć kolejnej z wielu, bardzo wielu parad w tym tygodniu (wyobrażała sobie, co się będzie działo 17 maja). Obecność była obowiązkowa – tym razem chodziło o przyjęcie księcia Olafa, następcy tronu, który płynął do Oslo na pokładzie angielskiego niszczyciela.

Ulice były pełne ludzi, prawie każdy miał w ręku flagę. Przed głównym wejściem do Victoria Terrasse – jej poczekalni do śmierci – piętrzyły się stosy papierów. Drzwi były szeroko otwarte, jedno skrzydło wręcz wisiało krzywo na zawiasach. Kwartera główna Gestapo w Oslo została splądrowana.

Zatrzymała się na chwilę i zaczęła sobie przypominać zupełnie inny świat. Wtedy ludzie gapili się na nią z przerażeniem, bo miała na głowie czerwoną czapkę. Teraz gapili się na nią, bo była ubrana w idealny, świeżo uszyty mundur z oznaczeniami, które wszyscy nauczyli się rozpoznawać – Norwegian Independent Company 1. Budziła raczej podziw niż chęć nieskrępowanego spoufalania się, która dominowała na ulicach. Pomyślała, że kobieta w stopniu majora i z odznaczeniami wojskowymi zapewne bardziej przeraża, niż zachwyca.

Mimo to ktoś bezpardonowo pociągnął ją za rękę.

– Kapitan Blue, jakże się cieszę! – wykrzyknęła Liv Kløvstad. Wyglądała, jakby miała ochotę ją przytulić, ale gwałtownie się powstrzymała.

– Przepraszam! – zawołała. – Oczywiście chciałam powiedzieć: major Blue!

Johanne nie odpowiedziała, tylko chwyciła Liv Kløvstad i serdecznie uścisnęła.

– Jacob – wyszeptała. – Tak ogromnie się cieszę, że przeżyłaś.

– Zabrali mojego kierowcę, ale nie wydał mnie na torturach – wyszeptała Jacob. – Dlatego przeżyłam.

Popatrzyły na siebie i próbowały rozmawiać bez słów. Było o wiele za dużo do powiedzenia.

Kiedy zwolniły uścisk, Johanne odkryła, że Jacob też nosi brytyjski mundur, ale z dystynkcjami kaprala. W ubiegłym tygodniu przerzucili norweskich chłopaków z powrotem przez granicę, a ona miała pełne ręce roboty, kiedy próbowała opanować chaos, jaki rozpętał się w lesie. Ale w końcu pojawił się jakiś ważny osobnik z Milorgu i rozdał odznaczenia. Ci z chłopaków, którzy najgłośniej się przechwalali, dostali trzy belki do przyszycia na rękawie. Kiedy ku swojemu rozczarowaniu pojęli, że to ona jest „Jacobem”, musiała się zadowolić dwiema. W ciągu pierwszych dni po zwycięstwie, kiedy odbywały się parady ze wszystkimi chłopakami z największej grupy, która właśnie wróciła do Szwecji, tłumaczono jej, że kobiety nie mogą brać w nich udziału. Mogła tylko machać flagą w grupie cywili – z dowodzącej grupą liczącą ponad 1200 mężczyzn została zamieniona w cywila. Mimo to przepełniała ją radość.

– Ja się wybieram na jeszcze jedną paradę – powiedziała Johanne. – Będziemy przyjmować księcia koronnego – całe SOE ma tam być. A ty pójdziesz ze mną!

– Ale przecież chyba tak nie można?

– To rozkaz, kapral Kløvstad. Follow me! Carry on!

Obie zaczęły chichotać. Niewiele brakowało, a Johanne wzięłaby tę młodą, młodszą od siebie, nieznaną nikomu legendarną bojowniczkę pod rękę. Jednak się powstrzymała. Uznała, że to by było za wiele.

– Naprawdę nazywam się Johanne Lauritzen. Chcę, żebyś od teraz mówiła mi po imieniu. A do ciebie, Jacobie, zamierzam mówić Liv.

Za ratuszem panował lekki bałagan – próbowano ustawić poszczególne oddziały, ale znalezienie Norwegian Independent Company 1 nie nastręczało trudności, bowiem jej członkowie stali na samym przedzie, zwróceni w stronę nabrzeża, na które miał wyjść następca tronu.

Stali w szeregu, ale nie na baczność. Wytrzeszczyli oczy na widok dwóch kobiet, które minęły ich i podeszły do oficerów zebranych w grupie przed ponad czterystoma mężczyznami i palących papierosy.

Johanne szybko znalazła Petera – był w towarzystwie norweskiego pułkownika, szefa kompanii, o której do tej pory tylko słyszała. Podeszła i zasalutowała.

– Major Blue, na rozkaz!

– Tak jest! Excellent, że się pani pojawiła, pani major – odparł Peter i wyprężył się przed pułkownikiem. – Panie pułkowniku! Proszę pozwolić, że przedstawię major Lauritzen, znaną pod kryptonimem Blue Star!

Pułkownik wydawał się kompletnie zaskoczony, ale jednocześnie uradowany.

– To dla mnie ogromna przyjemność, pani Lauritzen – powiedział po norwesku. – Znam panią tylko z raportów, fantastycznych raportów, i za nic w świecie nie wyobrażałem sobie, że pani tak wygląda. Witam z całego serca!

– Dziękuję, panie pułkowniku – odpowiedziała zbyt głośno. – Proszę pozwolić mi przedstawić moją adiutantkę, kapral Kløvstad!

Obaj mężczyźni niepewnie zasalutowali i spojrzeli na siebie pytająco.

Z perwersyjną przyjemnością Johanne odczekała chwilę, zanim wyjaśniła:

– Szanowni panowie! Liv Kløvstad jest bardziej znana pod kryptonimem „Jacob”. To ona uratowała i zrekonstruowała D 25. Nasza współpraca była naprawdę owocna, to wyłącznie jej zasługa. Najwyraźniej zaszła biurokratyczna pomyłka, kiedy awansowano ją na kaprala.

Obaj mężczyźni zrobili wielkie oczy.

– Ależ major Lauritzen, mówiła pani, że poznała Jacoba i to naprawdę dobry facet – powiedział Peter.

– Melduję posłusznie, że użyłam słowa osoba!

– Aha, hm, w takim razie to fantastycznie, że możemy poznać Jacoba – mruknął norweski pułkownik. – Stopień skorygujemy później, ale teraz może uda nam się załatwić sznur galowy, który pozwoli zaznaczyć szczególny status oficer Jacob jako adiutantki major Blue Star?

Kiedy książę Olaf wreszcie zszedł na ląd, rozpoczęły się długie procedury. Dopiero po ich zakończeniu następca tronu wszedł na mównicę i ogłosił, że Norwegia jest wolna. Zrobił to prawie dokładnie pięć dób po Harrym Södermanie.

Johanne, jako jedna z najwyższych stopniem, stała w pierwszej grupie przy mównicy. A u jej boku był kapral.

Kiedy trwały procedury, Johanne próbowała myśleć o czymś innym. Szczęście mieszało się z nieszczęściem i w natłoku uczuć trudno było zachować opanowanie, zwłaszcza w takim miejscu i w takiej chwili.

Oczywiście rozpoznawała człowieka na mównicy – potwornie zawstydzona, bo uważała, że jest za duża na takie rzeczy, siedziała mu na kolanach w Sandhamn. Był wtedy gościem jej ojca w czasie regat, razem ze szwedzką księżną koronną Martą. Długi dom w Sandhamn został wybudowany głównie dla niego. Teraz stała przed nim na baczność, w brytyjskim mundurze i z norweską flagą na ramieniu. Powinien ją teraz zobaczyć Ojciec – naprzeciwko swojego dawnego żeglarskiego przyjaciela.

Nazizm został w zasadzie pokonany, Hitler nie żył, Norwegia odzyskała wolność.

To było szczęście.

Ale Ojciec umarł, pękło mu serce. Nie była to poprawna diagnoza z punktu widzenia medycyny, ale mimo to prawdziwa. Nie potrafił żyć, mając w głowie obrazy z Buchenwaldu. Chory na zapalenie płuc otworzył szeroko okno, położył się na łóżku jakby na baczność i umarł. Wierzył, że jego ukochane Niemcy jak Rzym będą żyły jeszcze przez setki lat po tyranie. Jednak po tym, co się stało w Buchenwaldzie, było to niemożliwe.

Powrót Haralda do domu w dniu śmierci Ojca był straszny. Zwłaszcza że przyjechał jednym z białych autobusów hrabiego Bernadotte jako biedny skandynawski więzień obozu koncentracyjnego, chociaż w odróżnieniu od towarzyszy podróży był odkarmiony. Sturmbannführerzy SS rzadko głodowali w czasie wojny.

Podział majątku był w dużej mierze improwizowany, bo Harald musiał jechać do Argentyny. Tante Christa postawiła sprawę jasno i zdecydowanie. W nowym świecie nie można było mieć w rodzinie oficera SS.

Żal po Ojcu nie miał granic. Zresztą po śmierci Mutti też tak było. Pogrzeb przełożono na przyszły tydzień. Pokój stanął im na drodze.

Radość z syna Eilerta także nie miała granic. Był ciekawy świata, rudowłosy i niezwykle gadatliwy jak na dwulatka. Kochała go ponad wszystko, a imię Eilert nadała mu po ojcu – ponoć tak brzmiało jego stare nazwisko rodowe.

Kiedy w końcu odegrano hymn Norwegii, płakała jak wszyscy.

Na tym się jednak nie skończyło. Czekały ich następne parady.

W czasie kolejnej stali przed zamkiem, który symbolicznie miał wziąć we władanie książę Olaf. Podwieziono go tam samochodem z otwartym dachem.

– Kto siedzi koło niego? – zapytała Liv, której i tym razem pozwolono stać u boku Johanne.

– To największy norweski bohater walki o wolność – Max Manus.

– Znasz go?

– Nie, ale jest dobrze znany w sztokholmskich knajpach, w których często się przechwalał.

– To chyba on zastrzelił szefa policji Marthinsena?

– Tak, a Niemcy w odwecie rozstrzelali około trzydziestu osób. Żaden Norweg nie przyczynił się do śmierci tylu Norwegów co Max Manus. Chyba powinnyśmy się cieszyć, że nie zajął odpowiednio dobrej pozycji, żeby zastrzelić ministra-prezydenta Quislinga albo, co gorsza, Komisarza Rzeszy Terbovena.

– Ale Terboven już nie żyje, a Quislingowi niewiele zostało, prawda? – odparła Liv.

– Zgadza się.

Johanne i Liv stały w osobnym rzędzie za najwyższymi rangą oficerami i pewnie dlatego mogły sobie pozwolić na tę krótką, szeptaną wymianę zdań. Ucichły, kiedy zirytowany podpułkownik odwrócił się i syknął.

Samochód z księciem Olafem i Maxem Manusem przejechał wolno koło Norwegian Independent Company 1. Wszyscy stanęli na baczność.