Trzy miesiące wcześniej
Wybrzeże Śmierci, początek czerwca 2010 r.
Reflektory kabrioletu oświetliły stojącą przy szosie zardzewiałą tablicę, kierunkowskaz zamigał na spłowiałych literach. Droga kończyła się kilka metrów dalej. Potem był już tylko płynny horyzont, koniec świata.
Paola musnęła dłonią policzek. Podkład pobrudził jej palce. Zdołała ukryć siniaka pod okiem, jednak ślad pozostał. Nie był nim ból fizyczny, ale poczucie upokorzenia. Uzmysłowiła sobie, że nie odjechała jeszcze wystarczająco daleko. Z odtwarzacza dobiegały dźwięki Hurt Johnny’ego Casha, słowa zlewały się z szumem oceanu i sosen, które szeptały między sobą: „Gdybym mógł zacząć od nowa milion mil stąd, zadbałbym o siebie, znalazłbym drogę…”.
Paola zadała sobie pytanie, czy to właśnie chce zrobić: znaleźć nową drogę. Jakie znaczenie ma miejsce? To czy jakiekolwiek inne. Wszystkie są takie same. Na ekranie komórki nadal wyświetlała się wiadomość od „Otto komórka”: „Gdzie ty, kurwa, jesteś? Zwariowałaś”.
Wyłączyła telefon. Był jeszcze czas, żeby zawrócić. Mogłaby wszystko wytłumaczyć, nikt nie zadawałby pytań, tak jak przy wcześniejszych okazjach. Zawsze, kiedy uciekała, wracała z podkulonym ogonem. Tego właśnie wszyscy się po niej spodziewali. Ale tym razem tak nie będzie. Wzięła głęboki oddech. Skręciła w lewo i ruszyła w kierunku wskazanym przez tablicę.
Kilka metrów dalej asfalt przechodził w drogę pełną wybojów i kamieni, które ocierały się o podwozie. Jechała pośród zarośli, prowadzona przez światła samochodu torujące jej drogę. Nie przejmowała się zadraśnięciami, jakie paznokcie roślin pozostawiały na karoserii sportowego auta. Prawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy słyszała drapnięcie w blachę, wyobrażała sobie rozeźloną twarz Ottona i czuła dziecinną satysfakcję.
Prosta droga stopniowo się rozszerzała. Dwa kilometry dalej kończyła się przed domem o fasadzie obrośniętej wiciokrzewem. Drewniany szlaban zmuszał do przejścia pieszo ostatnich metrów dzielących go od drzwi, przed którymi piętrzyły się martwe liście i inne roślinne resztki. Po obu stronach rosły dwa cyprysy, wyższe niż dom. Drzwi balkonu i okiennice wymagały pilnego odgrzybienia i zabezpieczenia przed wilgocią. Rozległe pęknięcie rozgałęziające się na cieńsze szczeliny przecinało część fasady. Było oczywiste, że dom pamięta lepsze czasy, jego zaniedbany wygląd nie odstraszył jednak Paoli. Nie przyjechała tu, by szukać wygód. Wyjęła z bagażnika sprzęt fotograficzny i małą torbę podróżną. Kiedy wysiadała z samochodu, zakręciło jej się w głowie. Z trudem utrzymała się na nogach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, ile godzin spędziła za kierownicą.
W blasku księżyca pokonała odległość dzielącą ją od ganku. Nie widziała, po czym stąpa. Obcas lewego buta kilkakrotnie ugrzązł w miękkim błocie, omal nie straciła równowagi. Żegnajcie ładne rajstopy, żegnaj plisowana spódnico.
W oknach na parterze paliło się światło, zza uchylonych okien dobiegała muzyka. Znała tę melodię: Światło księżyca Debussy’ego, jeden z wielu utworów, które jako dziecko musiała ćwiczyć pod czujnym i nieobiektywnym spojrzeniem matki. Znajome dźwięki dodały jej otuchy, jakby mogły uczynić przytulnym także to niegościnne miejsce.
Musiała dwukrotnie zapukać, zanim pianino ucichło. Drzwi uchyliły się, padające ze środka bursztynowe światło zalało fragment drewnianej podłogi na ganku. Stanęła w nich kobieta o płaskiej twarzy – jakby ten, kto ją rzeźbił, zapomniał zaznaczyć kości policzkowe.
– Dobry wieczór. To pani jest Dolores?
Kobieta bardzo wolno skinęła głową. Stała oparta o futrynę z rękami w kieszeniach cienkiej wełnianej kurtki i patrzyła na nią tak, jakby była wytworem pijackich zwidów. Paola oszacowała, że jest mniej więcej w jej wieku, musiała mieć jakieś czterdzieści pięć lat, chociaż wyglądała na starszą. Nie była gruba, ale jej ciało zaczynało wiotczeć. Miała za to piękne zielone oczy, chociaż oszpecało je senne spojrzenie.
– Rozmawiałyśmy przez telefon. Przepraszam, że zjawiam się tak późno, ale nie znam tutejszych dróg i zabłądziłam. Nazywam się Paola.
Kobieta spojrzała ze znużeniem na torbę podróżną.
– Zwykle o tej porze roku nie mamy gości – mruknęła, jakby recytowała monolog, z którego wykluczyła Paolę. Zamrugała, próbując wyjść z odrętwienia, po czym wzruszyła ramionami i zaprosiła ją do środka.
Salon był duży, przyozdobiony wariackim zbiorem przedmiotów, które wyglądały tak, jakby kupiła je na wyprzedaży. Regały wypełniały książki, ramki na zdjęcia, gliniane figurki, niepowieszone obrazki, czasopisma i płyty. Panujący nieład nie był nieprzyjemny, nie był też do końca przytulny. Na niskim stoliku paliła się lampka. Niebieski klosz kreślił świetliste koło na fortepianie. Przy taborecie stały opróżniony do połowy kieliszek wina i popielniczka, w której tlił się skręt z marihuany, wypuszczając spiralne smugi.
– Bösendorfer – powiedziała Paola, wskazując fortepian. – Z tego, co słyszałam, brzmi całkiem nieźle.
– Zna się pani na fortepianach? – Skóra Dolores uwięziona między refleksami światła rzucanego przez lampę przypominała skorodowany lakier.
– Grałam jako dziecko. Nigdy nie byłam zbyt dobra.
Zapadło dziwne milczenie, jakby z różnych powodów obie na chwilę wymknęły się myślami z salonu, zostawiając zawieszone w powietrzu ciała.
Dolores w końcu odchrząknęła, wzięła skręta i umieściła go we wgłębieniu, które latami żłobiło się między palcami wskazującym i środkowym. Przygryzła niedopałek i łapczywie się zaciągała, dopóki ponownie się nie rozżarzył. Jej półprzytomne spojrzenie powoli odrywało się od nieregularnych kółek z dymu, by z powrotem skupić się na Paoli.
– Jak długo zamierza pani tu zostać? – zapytała z niespodziewanym wigorem, wypuszczając gęsty obłok.
– Nie wiem jeszcze dokładnie. Mam zrobić reportaż – wymyśliła na poczekaniu Paola.
Kobieta popatrzyła na torbę podróżną i pomyślała, że nowo przybyłej starczy bagażu najwyżej na tydzień. Piżama, kosmetyczka – na pewno pełna kremów – i jeden strój na zmianę. Ta torba zdradzała ucieczkę w pośpiechu; ale to nie była jej sprawa.
– Jaki reportaż? Jest pani dziennikarką?
– Fotograficzką.
– Tu nie ma zbyt wielu rzeczy zasługujących na uwiecznienie.
Rzuciła jej badawcze spojrzenie. Instynkt i doświadczenie w obcowaniu z podróżnymi wszelakiej maści mówiły jej, że nie powinna przyjmować tego gościa.
– Skądś cię kojarzę. – Niespodziewanie przeszła na ty, czym zbiła z tropu Paolę. – Byłaś tu wcześniej?
Paola pokręciła głową. Dolores przyjrzała jej się nieco uważniej.
– Będą mi potrzebne twój dowód i karta kredytowa. Nazwisko muszę wpisać do rejestru, który każe nam robić policja – wytłumaczyła niechętnie – a karta na wypadek, gdybyś coś zepsuła albo gdyby przyszło ci do głowy wyjechać bez płacenia.
Ta prośba wystraszyła Paolę.
– Mogę zapłacić gotówką, z góry za cały pobyt. – Wyjęła z kieszeni spódnicy wymięte pięćset euro. – Tyle wystarczy?
Dolores uniosła brew.
– Moja droga, biorę dwadzieścia euro za noc. Sama policz. Za tyle możesz tu spędzić pół życia, a nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała.
Paola podała jej banknot. Dolores obejrzała go pod światło, jakby chciała się upewnić, że nie jest fałszywy.
– Nieczęsto się takie ogląda… Ale i tak musisz się zameldować.
Paola powiedziała, że ukradziono jej torebkę na postoju przy północnej autostradzie. Straciła wszystkie dokumenty i jeszcze nie zdążyła zgłosić tego na policję.
„Kolejne kłamstwo”, pomyślała Dolores; mimo to schowała banknot.
– Jakoś to załatwimy. – Podeszła do bakelitowej kasetki stojącej na jednej z półek i wyjęła dwa klucze. – Ten jest od pokoju na trzecim piętrze, a ten od drzwi wejściowych. Posiłki są o ustalonych godzinach, ale jeśli wolisz, możesz coś kupić w miasteczku. To niedaleko, jakieś dziesięć minut na piechotę. W pokoju masz kuchenkę gazową. W okolicy jest jedna restauracja, ale o tej porze roku będzie zamknięta. Jeżeli masz ochotę skosztować miejscowej kuchni, musisz zadowolić się O Cafeto. To bar rybacki.
– Zrozumiano – powiedziała Paola; trzymała oburącz swoją torbę, na jej twarzy malował się niepokój.
W głowie Dolores ponownie rozległ się dzwonek alarmowy.
– Nie ściągniesz na mnie problemów, prawda?
Paola pokręciła głową jak grzeczna dziewczynka.
– Nie, oczywiście, że nie. Jestem tu tylko przejazdem.
Dolores zachichotała, pokazując zęby. Na jej sceptycznej, zaniedbanej twarzy można było jeszcze dostrzec ślady urody.
– Wszyscy jesteśmy przejazdem, moja droga.
W pokoju nie było wiele do oglądania: prosty stół, szafa z laminatu, półki wyłożone gazetami i kilka drewnianych wieszaków czekających, aż obciążą je jakaś bluzka czy spodnie. Bezosobowa przestrzeń, niezbyt starannie wysprzątana; kremowe płytki na podłodze niedbale przejechano mopem, z trudniej dostępnych kątów wyzierały kopczyki zbitego kurzu. Latarnia za oknem oświetlała zapuszczony teren na tyłach domu, który w lepszych czasach musiał być ogrodem, a teraz można było najwyżej przez niego przejść. Z zewnątrz dobiegały nocne odgłosy, nieprzyjazne dla przybysza z miasta. Nie sposób było odgadnąć, co znajduje się poza snopem rzucanego przez latarnię światła.
Paola rozebrała się do naga i położyła na łóżku. Jej kciuk musnął kolczyk w pępku. Z odrazą cofnęła rękę. Wciąż miała przyszyte do skóry rzeczy, które do niej nie należały, które musiała zostawić za sobą. Ciało zaczynało ją boleć, jakby pękało na drobne odłamki. Wstała i wcisnęła włącznik światła za drzwiami łazienki. Nad lustrem zapaliła się smutna żarówka. Spojrzała na siebie z dystansem.
Przypominała matkę: miała bardzo krótkie włosy w kolorze brzoskwini. Dotknęła opadającej na czoło grzywki i pomyślała, że powinna się przefarbować, może na czarno. Chciała być kimś innym, zawsze tego pragnęła. Pewnie dlatego przed laty zoperowała sobie nos, żeby lekko go zaokrąglić i pozbawić greckiego kształtu charakterystycznego dla kobiet z jej rodziny. Usta wydawały się ładne, kiedy były nieruchome, ale gdy zmieniała wyraz twarzy, przybierały niepokojący wygląd, jakby miały wydać z siebie smutne cmoknięcie. Kości policzkowe, wystające i aroganckie, niemal męskie, podkreślały twarde spojrzenie jej ciemnych oczu, ani szczególnie dużych, ani szczególnie małych, przypominających guzikowe ślepka pluszowej zabawki, które czasami – niezbyt często – błyszczały jak kwarc. Do tych oczu pasowały wszystkie metafory, ale żadna nie oddawała ich wyrazu; były jak labirynt, ciąg pułapek, które uniemożliwiały odgadnięcie, co tak naprawdę myśli. Reszta ciała chyliła się ku upadkowi, z mozołem powstrzymywanemu przez operacje plastyczne, silikonowe piersi, usunięcie żeber, godziny spędzone na siłowni i dietę. Ale w ciągu ostatnich trzech lat kompletnie się zaniedbała, niwecząc w krótkim czasie wszystko to, co budowała z takim wysiłkiem.
Nie potrzebowała już swojego ciała, żeby inni mogli nim dowolnie dysponować, ale zstąpienie do piekieł zostawiło na nim ślady: dawne rysy, zaschnięte ścieżki na podbrzuszu i między pośladkami, pozostałość po wypełnionych przemocą nocach. Powoli przebiegła je palcami, kiedy zatrzymała się na owłosionym łonie, poczuła przenikliwy ból. Zrobiło jej się niedobrze, wstrząsnął nią dreszcz, a pod powiekami zaczęły się przesuwać obrazy. Wzięła głęboki oddech, żeby odesłać je w najdalsze zakątki ciała, i rozmasowała sobie szyję, cienką i kruchą, tak łatwą do skręcenia.
Z lekką odrazą spojrzała na wannę. Nie była brudna, ale podobnie jak cały pokój zachowała nienamacalne ślady obecności innych ludzi, mężczyzn i kobiet, którzy zanurzali w niej swoje ciała. Odkręciła kurek, wlała do wody żel pod prysznic i sprawdziła stopą temperaturę. Na jej grzbiecie miała wytatuowane mityczne zwierzę: gryfa. Orla głowa i skrzydła były wściekle czerwone; lwie ciało i pazury – w kolorze indygo, który zlewał się z żyłami biegnącymi w stronę kostki. Kolejny wybryk, który teraz budził w niej obrzydzenie.
Powoli zanurzyła się w wodzie. Jako dziecko nurkowała w wannie i słuchała bicia swojego małego serduszka. Fascynował ją ten rytm bębna, wydawało jej się, że ma w środku jakieś zwierzę, które może usłyszeć tylko w ten sposób. Wydmuchiwała nosem bąbelki, patrzyła, jak wznoszą się ku górze i zlewają z powierzchnią wody. Nigdy się nie bała, nawet kiedy jej usta za wszelką cenę chciały się otworzyć, nawet kiedy paliły ją płuca, a ona zmuszała się, żeby zostać na dnie wanny. Wiedziała, że mama przyjdzie ją uratować. Odliczała sekundy, czekając, aż pojawi się w drzwiach… Ale któregoś dnia mama nie pospieszyła jej na ratunek. Po prostu zniknęła. Zostawiła jej tylko liścik pod poduszką: „Nigdy nie czuj się porzucona przez tego, kto odchodzi. Niekiedy to jedyny sposób, żeby został z tobą na zawsze”.
Czasami wciąż czekała na dnie, wsłuchana w szepty wody i uderzenia swojego serca.
Paola nie wiedziała, ile czasu spędziła w wannie. Do rzeczywistości przywróciło ją pukanie do drzwi. Dopiero wtedy zorientowała się, że woda wystygła, a ona drży z zimna. Wytarła się i owinęła ręcznikiem.
W korytarzu stał jakiś mężczyzna w podeszłym wieku. Nie był jednym z tych zasuszonych, obciążonych bagażem wspomnień i lat dziadków, ale korpulentnym staruszkiem, który powolutku chylił się ku upadkowi. Sprawiał wrażenie roztargnionego, patrzył przed siebie spod krzaczastych, niesfornych brwi. Jego oczy spoglądały na nią z zainteresowaniem, ale nie zamierzały zatrzymywać się na jej piegowatych ramionach ani wciskać w wystający zza ręcznika zaczerwieniony rowek między piersiami. Uniósł dłoń do lekko przekrzywionego kapelusza – szarmancki gest, staroświecki i pełen pokory, wyuczony w innych czasach, w innych stronach. Kapelusz był ładny, z lekkim wgłębieniem na czubku, jakby pracowicie drążony przez czyjąś dłoń. Pasował jak ulał na głowę staruszka.
– Mercedes, który stoi na dole, należy do pani?
Paola miała wrażenie, że ten niski głos, przypominający echo odbijające się od sklepień klasztoru, dociera do niej z niedosięgłej dali. Skojarzenie pytania z kabrioletem Ottona zajęło jej kilka sekund. Zaciekawiona skinęła głową. Staruszek uśmiechnął się z odrobiną rozrzewnienia.
– Dwuosobowy mercedes kabriolet rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt trzy, model sto dziewięćdziesiąt SL. Kolekcjonerskie auto: sto pięć koni mechanicznych, prędkość maksymalna sto siedemdziesiąt kilometrów, przyspieszenie od zera do stu w ciągu czternastu sekund. Obstawiam, że to ostatnia seria, jaką wyprodukowano.
Paola poczuła skrępowanie; dla niej był to tylko jeden z kaprysów Ottona, jak jego konie, jak hazard i jak kobiety, które kolekcjonował. A ten człowiek opowiadał jej o tej maszynie, jakby sam ją wyprodukował.
– Nie umiem panu powiedzieć.
– Wie pani, w latach pięćdziesiątych ja i żona wyemigrowaliśmy z Argentyny do Niemiec. Tam przez długi czas pracowaliśmy w montowni Mercedesa. Niewykluczone, że niektóre śrubki tego samochodu przeszły przez moje ręce. Paradoksalne, prawda? – Wymówił przymiotnik „paradoksalne”, jakby dopiero co odkrył go w słowniku. Paola poczuła lekki dyskomfort, miała wrażenie, że w jego słowach kryje się zakamuflowany wyrzut dla ludzi takich jak ona, którzy ograniczają się do prowadzenia samochodów i nawet nie pomyślą o trudzie włożonym w ich skonstruowanie.
Mauricio pierwszy raz opuszczał Argentynę. Czuł się jak poszukiwacz przygód. Nie zamierzał gnić w Buenos Aires, które w tamtych odległych latach pięćdziesiątych nie miało mu do zaoferowania niczego poza obietnicą powolnej, zapowiedzianej śmierci. Otwierała się przed nim nieznana przyszłość. W dodatku wyjeżdżał razem z Pieguską, swoją ukochaną, i Oliveriem, swoim serdecznym przyjacielem.
Mimo to z ciężkim sercem słuchał wyrzutów ojca.
– Po co jedziesz do tych Niemiec?! Praca robotnika przy taśmie produkcyjnej w fabryce samochodów to jest dla ciebie sukces?
– Nie, ojcze. Chcę poznać świat.
Ojciec spojrzał na niego jak na wariata.
– To wszystko wina tej twojej dziewczyny i jej głupich pomysłów. Rzuciła na ciebie urok.
Ojcu Mauricia w zupełności wystarczało to, co miał: chciał dalej robić kapelusze, słuchać tang Gardela, patrzeć, jak dorastają jego dzieci, i nie tęsknić za nimi, kiedy postanowią założyć własne rodziny. Mauricio, najstarszy z rodzeństwa – i jego największa nadzieja – nagle zaskoczył go absurdalnymi ambicjami i marzeniami, a to wszystko przez tę rudowłosą dziewczynę, z którą zaczął się spotykać. Kiedy tylko zobaczył Pieguskę, od razu powiedział synowi, że jest jak Cyganka.
– Pociągnie cię za sobą, żebyś tułał się z nią po świecie, od jednej roboty do drugiej, bez prawdziwej ojczyzny, bez korzeni.
Dla jego ojca świat nie miał sensu poza bezpiecznymi granicami znanego mu życia. Uważał, że ta cierpiąca na manię wielkości dziewczyna skaże Mauricia na chaos i niepewną egzystencję.
– Rzeźbiarka? Cóż to za zawód dla młodej kobiety? Ja widzę tylko pospawany byle jak złom. Ona nie jest dla ciebie, Mauricio, nie jest dla ciebie. Powinieneś posłuchać pana Giovanniego. Mógłbyś mieć dobrą pracę i dom taki jak on.
Pan Giovanni był szefem jego ojca, właścicielem zakładu kapeluszniczego przy ulicy Florida, gdzie Mauricio nauczył się podstaw zawodu. Na terenie swojej posesji posadził sprowadzoną z chilijskich Andów araukarię. Coś musiało być nie tak z ziemią w Buenos Aires, bo iglak wiądł, ale pan Giovanni niewzruszenie zmuszał go do życia, wbrew radom swojego ogrodnika. Jego posiadłość znajdowała się w sąsiedztwie największych stołecznych parków, hipodromów i dzielnic, w których zaczęły osiedlać się rodziny przyszłej klasy średniej. Dom tworzył labirynt korytarzy, ściany obwieszone były obrazami przedstawiającymi posępne twarze przodków; wyglądali tak, jakby cierpieli na hemoroidy.
Pan Giovanni nie miał dzieci i to było dla niego największą tragedią. Jego twarz, tak samo szarozielona, jak twarze jego przodków, któregoś dnia zawiśnie na haczyku w tym niedokończonym mauzoleum. I to będzie koniec. Może właśnie dlatego wziął Mauricia pod swoje skrzydła.
– Kiedy osiągniesz odpowiedni wiek – podpowiadał mu – powinieneś kontynuować naukę na jakiejś prywatnej uczelni, może w Stanach Zjednoczonych, studiować ekonomię, żeby poznać i opanować podstawowe pojęcia kapitalizmu: dług, podaż, popyt, eksport, akcje, wahania kursu dolara amerykańskiego, ryzyko stopy procentowej. Po wojnie potrzebny będzie nowy punkt wyjścia dla odbudowy Europy. Milionowe interesy, okazja dla tych, którzy zachowają czujność i będą przygotowani na nadchodzące czasy.
Czy to interesowało niezgrabnego, nieśmiałego chłopaczka, którym był Mauricio? Miał świadomość, że oferowano mu przyszłość, o jakiej nie mógł marzyć ktoś z jego klasy społecznej? Oczywiście, że nie. Wolał przygodę.
Tak więc w końcu wsiadł na statek płynący do Niemiec.
– Zaczyna padać, lepiej niech pani zejdzie i rozłoży dach. Szkoda, żeby zniszczyła się tak piękna tapicerka.
– Och… Oczywiście… Już idę. Bardzo dziękuję.
Staruszek przyłożył palec do ronda kapelusza i oddalił się korytarzem. Kiedy dotarł do schodów, odwrócił głowę, ale Paola zamknęła już drzwi.
Podeszła do okna. Zobaczyła staruszka stojącego przy kabriolecie. Towarzyszył mu przystojny chłopak, nastolatek. Staruszek mówił coś, pokazując mu wnętrze samochodu, prawdopodobnie wyjaśniał jakieś techniczne szczegóły. Paola odruchowo sięgnęła po aparat i zrobiła mu zdjęcie. Chłopak podniósł głowę, jakby usłyszał pstryknięcie migawki. Ich spojrzenia się spotkały. Paola odsunęła się od okna i ukryła w mroku.
Ponownie rozległ się dźwięk komórki. Na wyświetlaczu nieubłaganie migotało imię Ottona.
– Dziwny człowiek z tego twojego dziadka – powiedziała Martina, córka Dolores, odgarniając z czoła grzywkę ruchem, który wydał się Danielowi wyuczony, jakby chciała dodać sobie lat. Dziadek Mauricio przechadzał się wzdłuż krawędzi klifu. Minął tydzień od przyjazdu Paoli, nowej lokatorki. Młodzi siedzieli na wilgotnej skale i podziwiali krajobraz. Martina patrzyła w dal, obejmując kolana.
Daniel przytaknął; jemu także trudno było przywyknąć do myśli, że ten mężczyzna spacerujący w tę i z powrotem z rękami w kieszeniach jest jego dziadkiem. Ojcem jego ojca. Miał gęste, poskręcane baki, które zwisały po obu stronach twarzy niczym sznurki. Biała jedwabista broda poszerzała szczękę i służyła do ukrycia drobnych blizn w formie króciutkich nitek, które okalały kąciki ust i rozchodziły się na dolną część policzków. Te blizny fascynowały Daniela; przypominały mu ukryte korzenie wychodzące na powierzchnię albo skurczone palce topielców. Musiały mieć jakąś historię, ale dziadek nie lubił rozmawiać o przeszłości. Tak naprawdę o niczym nie lubił rozmawiać. Był milczkiem.
Pierwszy raz zobaczył dziadka, kiedy ten przyjechał po niego do kliniki. Pracownik socjalny zakomunikował Danielowi, że ten mężczyzna w filmowym kapeluszu jest jego jedynym żyjącym krewnym i że od tej pory będzie też jego opiekunem. Daniel niewiele o nim wiedział. Dziadek czekał na niego na końcu korytarza, nie wyszedł mu na spotkanie, jakby chciał dać chłopcu czas, by przywykł do obecności nowej osoby w swoim życiu. Obrzucił go szybkim spojrzeniem i zamienił kilka słów z pracownikiem socjalnym. Potem wziął walizkę Daniela. Kiedy opuścili szpital, przyjrzał mu się nieco uważniej. „Teraz zostaliśmy sami, ty i ja”, powiedział, po czym położył na głowie chłopca swoją wielką dłoń. Daniel nie pamiętał, żeby ktokolwiek obdarzył go czulszym gestem. Od tamtego czasu minął już rok, a oni wciąż zbyt wiele o sobie nie wiedzieli.
– O czym on tak myśli? – zastanawiała się na głos Martina.
Dziadek podniósł głowę i skupił wzrok na wysepkach po drugiej stronie zatoki. Coś, co zobaczył albo o czym pomyślał, wywołało na jego twarzy uśmiech, jak gdyby fale opowiedziały mu szeptem jakiś dowcip, który tylko on potrafił zrozumieć; te poufałe relacje z przyrodą peszyły Daniela, broniły mu dostępu do myśli dziadka.
– Wydaje mi się, że na coś czeka – odpowiedział.
Martina rozchyliła usta w ironicznym, okrutnym uśmiechu.
– Starzy ludzie czekają już tylko na to, co nie nadejdzie.
– Czasami jesteś zbyt cyniczna, wiesz o tym? – obruszył się Daniel.
Martina spojrzała na niego z pogardą.
– Ja tylko mówię to, co czuję. Jedynym horyzontem starego człowieka jest przeszłość. – Ujarzmiła włosy, związując je gumką w koński ogon, który zakołysał się, kiedy ze zrezygnowaniem pokręciła głową. Rzuciła ostatnie spojrzenie w dal. Dziadek szedł w ich kierunku, obchodząc północną część klifu.
– Sądzę, że powinnam się zmyć.
– Nie musisz – powiedział Daniel.
– Dobrze wiesz, co on myśli o naszych spotkaniach.
Miała rację. Dziadek uważał, że Martina burzy jego spokój, że powinien wymazać ją ze swojego życia. Kiedy się widywali, Danielowi zawsze się pogarszało.
Martina odeszła w kierunku przeciwnym do tego, z którego nadchodził Mauricio. Daniel wiedział, że nie ma sensu za nią biec, że jego przyjaciółka jest samotniczym, zbuntowanym duchem. Zawsze taka była. Stara dziewczynka żyjąca we własnym świecie, odcięta od innych. Martina przypominała porywiste wiatry tej krainy. Była tu, czy ci się to podobało, czy nie, i mogłeś ją albo kochać, albo nienawidzić. Daniel postanowił ją kochać, dziś jednak nie miał ochoty brać udziału w jej gierkach.
Dziadek, zdyszany, wspiął się pod krzyż, przy którym siedział Daniel. Odsunął z czoła kapelusz i nieufnie spojrzał na niebo. Przeżuwał powietrze, jakby zamierzał je wypluć.
– Zbiera się na burzę. Tym razem nieźle lunie. Powinniśmy wracać.
Daniel skinął głową.
Tak długo siedział po turecku na wprost morza, że z trudem podniósł się ze skały. Miał mokre spodnie na pupie, jak wtedy, gdy jako dziecko moczył się w łóżko. Do tej pory czasami mu się to zdarzało: nie panował nad snami, budził się w mokrej pościeli. Było mu wstyd – miał już siedemnaście lat. Na szczęście dziadek nie wieszał zasikanego prześcieradła w oknie, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Tak postępował ojciec, ale ojca już nie było.
Ostatni raz omiótł wzrokiem zwęglone ruiny, które kiedyś były jego domem. Przychodzenie w to miejsce, spacerowanie pośród ścian bez dachu, przekraczanie progów bez drzwi i siadanie na podłodze z popękanych płyt z czasem coraz mniej go bolało. Bez trudu rozpoznawał sypialnię rodziców, kuchnię, niewielki salon, gdzie jego brat ogrzewał przy kominku buty. Zachowała się część schodów, które prowadziły do jego pokoju; z okna w formie świetlika widać było północną część Punta Caliente i latarnię morską. Czasami odgrzebywał z gruzów jakieś znalezisko: szklankę, obrazek olejny przedstawiający katastrofę krążownika Serpent, który zatonął w 1890 roku przy Punta do Boi, pociągając za sobą na dno stu siedemdziesięciu marynarzy, należące do matki książki z częściowo spalonymi kartkami, stare, rozpadające się w dłoniach fotografie. Jednak tego popołudnia nie natknął się na nic poza swędem popiołu, wspomnieniem trzaskających drewnianych mebli, unoszącej się nad głowami trąby ognia, gryzącego zapachu w nosie, w ustach i w gardle, jakby to wszystko działo się teraz.
Dziadek rzucił mu spojrzenie, którego Daniel nie potrafił zinterpretować. Czasami wydawało mu się, że tylko go pilnuje, a czasem był niemal pewien, że go rozumie. Raz był pielęgniarzem, raz strażnikiem więziennym.
– Dobrze się czujesz? – zapytał, ściskając jego ramię.
Daniel znał ciężar tej stanowczej dłoni, która nie była brutalna, ale też nie dopuszczała sprzeciwu. Czasami te ręce musiały go mocno trzymać, kiedy indziej gładziły go, dopóki nie zasnął. Stopniowo wprawiły się w czułości, tak jak wprawiły się w wycinaniu, fastrygowaniu i modelowaniu zadziwiająco eleganckich kapeluszy.
– Tak, czuję się świetnie.
– Może nie powinniśmy byli tu przychodzić.
– Dziadku, naprawdę wszystko w porządku.
– Skoro tak twierdzisz. Wobec tego ruszajmy.
Zaczęli schodzić do miasteczka. Punta Caliente była zaledwie błyskiem migocących w oddali świateł. Dziadek szedł przodem z rękami w kieszeniach. Posuwał się małymi krokami, wyciągał głowę niczym taran, starając się przebić ścianę wiatru. W charakterystyczny dla Lujánów sposób mocno wbijał w ziemię pięty i kierował stopy na zewnątrz. Daniel zapamiętał, że jego brat chodził tak samo, z głową lekko wciśniętą w ramiona, niemal nie ruszał rękami, stawiał małe kroki. Nawet uśmiechał się tak samo jak dziadek, wykrzywiał usta w grymasie, który można było zinterpretować jako cyniczny, ale który był jedynie przejawem zniecierpliwienia. Daniel był przekonany, że dziadek i brat przypadliby sobie do gustu, gdyby zdążyli się poznać. Ale jego brata też już nie było.
Popiół przysypał wszystkich: ojca, brata i matkę.
Od strony morza dobiegał odgłos grzmotów. Powietrze stawało się gęste, pachniało skoszoną trawą, ciągnąca od ziemi wilgoć przesiąkała przez gumowe podeszwy adidasów Daniela.
Wkrótce dotarli do bocznej drogi wiodącej do pensjonatu Dolores. Dziadek czasami do niej zaglądał. Lubili się, było między nimi coś na kształt wspólnoty łączącej przybyszów z zewnątrz. Chociaż Dolores mieszkała w Punta Caliente od dziesięciu lat – i nawet pracowała jako nauczycielka w wiejskiej szkole – miejscowi nadal nazywali ją Portugalką i traktowali z pewną wyższością. Ona i dziadek – którego rzecz jasna wszyscy nazywali Argentyńczykiem – wymieniali się książkami i płytami, od czasu do czasu wypijali razem butelkę wina, dyskutując, o czym się dało. Przy Dolores dziadek stawał się zaskakująco rozmowny. Tym razem Mauricio nie miał ze sobą książek ani płyt i Daniel myślał, że miną zakręt. Dom Dolores stał dość daleko od drogi, niełatwo było go dostrzec, jeśli ktoś go nie szukał. Jednak dziadek zaproponował, żeby do niej zajrzeli.
Po drodze złapał ich deszcz. Przy szlabanie nadal stał zaparkowany oliwkowy kabriolet, który widzieli tydzień wcześniej. Daniel wciąż pamiętał kobietę, która mignęła mu wtedy w oknie. Mauricio kilkakrotnie obszedł auto.
– Wspaniały wóz. – Daniel zorientował się, że dziadek patrzy na ten samochód jak na żywą istotę. Zmieniał się na widok tej maszyny.
Dolores roztaczała wokół siebie tę samą zagadkową aurę, jaką emanował jej dom. Niełatwo było stwierdzić, czy jest smutna, czy po prostu znużona, czy jest na haju, czy tylko udaje, że unosi się w tej swojej bańce z muzyki, przygaszonego światła i książek. Napaliła w kominku. Kawałek drewna płonął powoli, to rozżarzając się, to znów gasnąc, niczym bijące drewniane serce.
– Kominek w czerwcu? – zapytał staruszek.
Dolores wzruszyła ramionami.
– Nie rozpaliłam dlatego, że jest mi zimno.
W popiele tliło się parę niedopałków, zgnieciona paczka papierosów i kilka kartek wydartych z jednego z tomów Czarodziejskiej góry.
– Dziś nie mam siły na chorych i sanatoria – powiedziała, kiedy staruszek uniósł brew, pytając bez słów o wrzucone do ognia kartki. Dolores miała spore zapasy klasyków, których w zależności od nastroju mogła rzucać na stos. Otworzyła butelkę alvarinho. Daniel myszkował w biblioteczce. Staruszek spojrzał kątem oka na wnuka, odwrócił się do Dolores i uniósł kieliszek. Wznieśli milczący toast, wsłuchani w szum deszczu.
– Najbardziej gwieździste noce są najpiękniejsze, a jednocześnie najzimniejsze – szepnęła Dolores.
– Dziś nie ma gwiazd, leje jak z cebra.
– Nie psuj mi poetyckiej wizji.
Rozbawiony Mauricio lekko pokręcił głową.
– Zaczyna ci być zbyt wygodnie w samotności. Jesteś jeszcze za młoda na takie wyrzeczenia.
– Nieprawda.
– Ja widzę pierwsze oznaki pogrzebania za życia: za dużo Bukowskiego na półce, za dużo Chopina na gramofonie, za dużo marihuany… a teraz jeszcze ta tęsknota za gwiazdami.
Dolores uśmiechnęła się do staruszka. Lubiła jego ironię. Nigdy nie była pewna, czy mówi poważnie, czy robi ją w konia. Prawdopodobnie ze śmiertelną powagą robił ją w konia.
– Jeżeli w okolicy jest ktoś, kto byłby gotów ze mną wytrzymać, powinieneś wystrzelić racę, żeby mógł mnie znaleźć. Wiesz, kto jest w moim typie.
Uśmiechnął się. Chwilę później rzucił pytanie, które miał na końcu języka.
– Jak nowa lokatorka?
– Paola? Prawie nie wychodzi z pokoju… Jest dziwna.
– W jakim sensie? Dziwna jak ja i ty czy dziwna jak terrorystka albo seryjna morderczyni?
– Nie próbuj swoich sztuczek, Mauricio. Mówię tylko, że coś mi w niej nie pasuje. Niby ma fotografować klify i latarnię, ale nie widziałam, żeby wychodziła poza szlaban.
– To miejsce jest idealne, żeby zapomnieć o świecie, jeżeli po to tu przyjechała.
– Mam wrażenie, że skądś ją znam, że gdzieś już ją widziałam.
Słysząc trzask, odwrócili głowy w stronę schodów. Pojawienie się Paoli nieznacznie zakłóciło panującą w salonie harmonię. Ubrana po domowemu, ukrywała dłonie w rękawach za dużego, cienkiego swetra. Argentyńczyk rzucił Dolores szybkie spojrzenie i wstał.
– Dobry wieczór. Właśnie o pani rozmawialiśmy.
– O mnie?
Mauricio skinął głową.
– Takie tam anegdotki i błahostki przy kieliszku wina dla umilenia burzowej nocy. Może pani do nas dołączy?
Paola się zawahała.
– Nie chcę przeszkadzać. Zeszłam tylko po zapałki albo zapalniczkę.
Ale było już za późno. Staruszek poprowadził ją do fotela przy kominku. Dolores poprosiła Daniela, żeby przyniósł jeszcze jeden kieliszek. Mauricio przypuścił atak.
– Czym się pani zajmuje? Napada na banki, strzela do ludzi, podkłada bomby? Takie możliwości rozważaliśmy przed chwilą z Dolores.
– Mauricio, nie każdy rozumie twoje poczucie humoru – ostrzegła go przyjaciółka.
Staruszek odpowiedział uśmiechem, nie spuszczając wzroku z Paoli. Miał wrażenie, że ta kobieta znajduje się w stanie hibernacji, jakby cierpiała na jakąś ciężką chorobę i postanowiła dać się zamrozić w oczekiwaniu na wynalezienie skutecznego leku. Znał to wycofanie. Praktykował je przez wiele lat w argentyńskim więzieniu.
– Proszę mi wybaczyć. Czasami próba bycia zabawnym zamienia się w grubiaństwo.
Paola uśmiechnęła się grzecznie, uwięziona między tymi dwojgiem nieznajomych. Daniel przyniósł kieliszek. Rozpoznała chłopaka, którego pierwszego wieczoru sfotografowała z okna. Niechcący dotknął palcami jej dłoni. Muśnięcie trwało zaledwie ułamek sekundy, jednak uruchomiło lawinę emocji.
– Dolores twierdzi, że jest pani dziennikarką czy reporterką, choć nie mam pewności, czy do końca rozumiem różnicę – zaczął Mauricio; jego uwadze nie umknęło świdrujące spojrzenie, jakim Daniel przeszył kobietę.
– Zajmuję się fotografią – powiedziała, spoglądając na wierzch swojej dłoni, jakby palce chłopaka wstrzyknęły jej jakąś substancję, a ona szukała dowodu w postaci mikroskopijnych nakłuć.
– A co pani fotografuje? – zapytał Daniel, niespodziewanie włączając się do rozmowy. Jego oczy były niczym magiczne kule wróżbity, który zna przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. To spojrzenie trzasnęło w głowie Paoli jak złamana trzcina, skrępowana odwróciła wzrok.
– Krajobrazy, budynki… dłonie.
– Dlaczego dłonie? Dlaczego nie twarze? – chciała wiedzieć Dolores.
Paola pomyślała o przebarwieniach słonecznych na dłoniach matki, kiedy wycierała ją ręcznikiem, ich lawendowym zapachu, delikatnej stanowczości, z jaką osuszały jej ciało i mokre włosy.
– Dłonie są dla mnie tym, co w nas najbardziej szczere i wzruszające.
Daniel niemal natychmiast spojrzał sobie na ręce.
– Dlatego chowasz swoje w rękawach swetra? – zapytał. Paola powoli pokręciła głową, mierząc wzrokiem tego dziwnego chłopca.
– Nie chowam ich. Po prostu mi zimno. – „Nie wierzę ci”, powiedziały jej oczy Daniela. Paola poczuła, że jest atakowana od środka. Na szczęście Dolores wstała i podeszła do fortepianu. Otworzyła klapę i zdjęła kawałek materiału zakrywający klawisze.
– W takim razie trzeba je rozgrzać. Powiedziałaś, że w dzieciństwie grałaś na pianinie. Sprawdźmy, jak ślizgają się twoje palce po klawiszach.
Paola oblała się rumieńcem. Próbowała się wykręcić.
– Minęło już dużo czasu.
– Twoje dłonie na pewno zareagują – nalegała Dolores. – Muzyka przykleja się do opuszków palców.
Paola usiadła na stołku. Spojrzała na klawisze, rozpostarła palce, nie dotykając powierzchni z kości słoniowej. Przypomniała sobie strach, jaki ściskał jej żołądek za każdym razem, kiedy ojciec przyjmował gości i prowadził ich do salonu na pokaz geniuszu swojej utalentowanej córki. Ciężar spoczywających na niej spojrzeń uniemożliwiał jej poruszanie palcami. Teraz znów czuła się jak dziwoląg.
Daniel zachęcił ją przyjaznym gestem.
– No dobrze, zobaczymy, co pamiętam.
Lubiła szczególnie jeden utwór. Drugi z nokturnów op. 9 Chopina. Palce, początkowo niepewne, niespodziewanie odnalazły nuty, jakby nigdy nie przestała być dzieckiem. Przychodziły do niej niewzruszone niczym wspomnienia, stawały się coraz bardziej intymne, zwijały się, nabierały życia.
Czas się zatrzymał, kiedy ucichło echo ostatniego dźwięku. Na chwilę każdy z obecnych przeniósł się w inny moment swojego życia. Dolores do Portugalii; Daniel do dzieciństwa z rodzicami i bratem; Paola do pokoju swojej córki, kiedy jeszcze miała ją przy sobie; Mauricio – kto wie, może do Niemiec albo do Argentyny, albo do swojej żony.
– Zrobiło się późno, jestem zmęczona. Państwo wybaczą – powiedziała Paola, wystraszona tą nagłą ciszą, i odeszła, jakby przed czymś uciekała.
Daniel odprowadził ją wzrokiem do schodów. Paola na chwilę odwróciła głowę i natknęła się na pytające spojrzenie ciemnych oczu.
Zadawały jej pytanie, na które nie chciała odpowiadać.