Wybrzeże Śmierci, początek lipca 2010 r.
Niebo mieniło się intensywnymi barwami, jakby Punta Caliente trawił pożar. Cienie budziły się niespiesznie, Paola spacerowała pomiędzy nimi, promieniejąc szczęściem przypominającym stan nieważkości i niebytu. Codziennie o świcie przychodziła na krawędź klifu i ustawiała statyw z aparatem skierowanym w stronę wschodzącego słońca, które zapewniało jej zdjęciom naturalny klimat, bez żadnych sztuczek. Było to coś pierwotnego, prymitywnego, prostego, a jednocześnie złożonego. Absolut. Chociaż nie mogła go schwycić, wyciągała rękę w stronę tęczowej kuli i zasłaniała ją palcami, które w promieniach stawały się prześwitujące.
Po zakończeniu sesji fotograficznej zeszła na kamienistą plażę i zanurzyła nogi w wodzie. Fale przypływu ożywiły wytatuowanego na stopie gryfa, ona jednak patrzyła na niego jak na coś, co zaczyna zostawiać za sobą. Wydawało jej się to możliwe. Przestać być Evą Malher i stać się Paolą bez przeszłości i zobowiązań. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej osiągnęła taki spokój. Podobał jej się. Jakby żałoba po śmierci córki trochę się oddaliła, jakby ona sama zaczęła inaczej oddychać, jakby zmieniła się siła przyciągania; jak wtedy, kiedy była dużo młodsza i potrafiła dostrzec znacznie więcej niż inni.
W wieku osiemnastu lat spakowała plecak i odbyła swoją wielką podróż inicjacyjną. Przemierzyła drogę konieczną do tego, by ostatecznie odnaleźć samą siebie. Dokonało się to w Boliwii. Moment, kiedy odkryła, kim jest, nastąpił podczas pobytu w przygranicznej wiosce, niedaleko miejsca, gdzie został zamordowany Che Guevara. Zwiedzała coś w rodzaju zaniedbanego muzeum, mieszczącego się w domu, gdzie – jak twierdzili jego właściciele – przetrzymywano El Comandante. Było tam kilka jego rzeczy osobistych: beret, fajka, parę książek i stary karabin. Być może żadna z nich nie należała do Che. Zdziwiła się na widok urny ze zmumifikowanymi dłońmi, przypominającej kościelne relikwie. Właściciel zapewnił z mistycznym respektem, że to dłonie Che. Nie uwierzyła mu. Ręce były za bardzo zwyczajne, spracowane, jak skamieniałe pająki śpiące na pożółkłej, brudnej poduszce. To nie były dłonie boga. Tam jednak narodziła się jej pasja fotografowania dłoni we wszystkich zakątkach świata. Dłoni dzieci chorych na polio w Waranasi, kobiet o pięknych twarzach w Etiopii, ślepych starców na rosyjskich stepach, lutnistów w Katmandu, pasterzy kóz w Sahelu, żołnierzy na granicach Izraela, rybaków na Sumatrze, ćpających matek w Los Angeles, klauzurowych zakonnic w Toledo… Kaprysy tolerowane przez jej otoczenie z pobłażliwym uśmiechem. Chce spędzić życie na tułaczce? Wystawiać swoje zdjęcia? Nie mówi poważnie. Była dziedziczką imperium Malherów, nie mogła dowolnie dysponować swoim przeznaczeniem. A jej przeznaczeniem było wyjść za mąż za kogoś takiego jak Otto.
Kiedy się poznali, Otto pracował dla hamburskiego oddziału firmy Malherów, a Eva właśnie objęła tam posadę, zaakceptowawszy ultimatum ojca: albo radykalnie zweryfikuje swoją niepokorną postawę, albo ją wydziedziczy. Wszyscy wiedzieli, że zmienia kochanków jak rękawiczki; miała dość samej siebie, więc przyjęła ofertę ojca.
W ciągu dwóch pierwszych lat spędzonych w Hamburgu Eva zyskała opinię osoby wymagającej i poważnej. Jeżeli chciała, potrafiła lepiej niż inni generować zyski, jednak ta farsa ją wykańczała. Musiała się trochę rozerwać, a pod ręką był Otto, tak inny od jej wcześniejszych banalnych kochanków: usłużny, uroczo układny, gotów spełnić każdą jej zachciankę. Przeciwny brzeg, spokojniejszy, w stronę którego miała potrzebę popłynąć. Po pierwszej randce odprowadził ją do hotelu i poszli do łóżka. Nic specjalnego. Otto okazał się kochankiem bez wyobraźni, niemal luterańskim, skrupulatnym, ale pozbawionym pasji. Kiedy lizał jej srom, Eva chwilami nabierała przekonania, że odlicza każdą wykonaną językiem pieszczotę, zanim będzie mógł zmienić pozycję, jakby była dla niego bilansem, gdzie kolumny „winien” i „ma” muszą zgadzać się co do joty. Ta myśl sprawiła, że wybuchnęła donośnym śmiechem, który on, rzecz jasna, opacznie zinterpretował, przeszczęśliwy i wdzięczny jak mały chłopiec. Przelotne wrażenie, że Otto jest człowiekiem światowym i interesującym, rozpływało się stopniowo po pierwszych wspólnych koncertach, wystawach i podróżach. Był niczym urządzenie emitujące duże ilości szumu, ale ponieważ zdążył już zagnieździć się w jej życiu, ciągnęła to dalej. Wkrótce byli małżeństwem. Wszyscy uznali, że wystawne wesele jest logicznym, szczęśliwym zakończeniem ich znajomości. Kiedy trzy lata później przyszła na świat Amanda, dawne życie dziedziczki imperium Malherów wydawało się skazane na blaknięcie w archiwach plotkarskich magazynów.
Patrząc na to wszystko z perspektywy, nie mogła obarczyć go winą. Otto kochał ją na swój sposób i nadal kocha. Nigdy nie udawał kogoś, kim nie był. Kiedy chciała zrobić mu niespodziankę i kupowała bilety na koncert albo do teatru, z trudem krył niezadowolenie, że musi zmienić plany. Kiedy czekała na niego w domu z romantyczną kolacją ubrana w peniuar, Otto czuł się w obowiązku odgrywać rolę amanta filmowego i wypadał żałośnie. Niektóre tematy wprawiały go w zakłopotanie. Po co rozmawiać o duszy, o Bogu, o sprawach transcendentalnych? Jakie znaczenie ma codzienne powolne umieranie naszej duszy? Życie jest wzorem matematycznym, w którym wszystkie zmienne powinny być znane i kontrolowalne. Jej mąż był uosobieniem nieśmiertelności, której istnieniu zaprzeczał w ich rozmowach: spędzał godziny na siłowni, dbał o najmniejszy szczegół swojego wyglądu, panikował na widok siwego włosa albo drobnej zmarszczki, a raz do roku robił sobie kompleksowe badania krwi i moczu. Nie interesowało go to, co będzie po śmierci. Żył po to, żeby nie umrzeć – nie dlatego, że kochał życie, ale dlatego, że śmierć budziła w nim przerażenie.
Taki był mężczyzna, który teraz jej szukał.
Siedząc na brzegu ze stopami w wodzie, zobaczyła w oddali Daniela. Nie pierwszy raz widziała go spacerującego pośród skał. Chociaż nie chciała się do tego przyznać, tego ranka zeszła na plażę między innymi właśnie z jego powodu – wiedziała, że będzie w pobliżu. Dwa dni wcześniej wpadła na niego w tym samym miejscu. To było dziwne spotkanie: Daniel miał na sobie golf i wojskową kurtkę z galonami sierżanta, zbyt grube ubranie jak na początek lipca. Jego ciemne, błyszczące włosy oklapły z powodu wilgoci. Wielkie oczy chłopaka wydały jej się niespokojne i naelektryzowane, zupełnie inne niż te, które widziała tamtego wieczoru, kiedy grała na pianinie. Tylko się przywitali. Podczas gdy w pensjonacie Dolores chłopak sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie, wręcz aroganckiego, przy drugim spotkaniu wydał jej się nieufny i nieśmiały. Zbył ją niezrozumiałym bełkotem i oddalił się niezdarnym krokiem przypominającym trucht źrebaczka.
Tym razem uważnie mu się przyjrzała, z daleka, jakby bała się wypłoszyć piękne dzikie zwierzę, które drzemie nieświadome, że ktoś je obserwuje. Wzięła aparat i wycelowała w niego zoom. Z daleka przypominał rozmazany obraz ze snu, który miała ubiegłej nocy. Psikus podświadomości. Wypiły z Dolores po kieliszku wina i wypaliły na spółkę skręta. Rozmawiały o morzu i o rybach, o przemijającym życiu. W pewnym momencie wybuchnęły śmiechem, lekko pijane, lekko zjarane, zorientowawszy się, że nostalgiczne wspominki zaczynają upodabniać je do kogoś, kim naprawdę były: dojrzałych kobiet wkraczających na nieznany teren, gdzie daleko im jeszcze do starości, ale też nie są już małymi dziewczynkami. Paola nagle złapała się na tym, że kolejny raz pyta Dolores o Daniela. Później, kiedy przewracała się w łóżku w swoim pokoju, obrazy rozłożyły się niczym wachlarz. Skupiła się na jednym. W jej myślach palec sunął po nagim ciele chłopaka leżącego pośród skał, czuła jego oddech zgrany z szumem fal. Zaczęła się masturbować, owładnięta głębokim spokojem.
Teraz wszystko to wydawało się pijackim majakiem, niepokojącą, nieoczekiwaną myślą. Zebrała sprzęt, uśmiechając się pod nosem. Powiedziała sobie, że po prostu czuje się samotna, nic poza tym. To nic strasznego. Świat ukrytych pragnień jest prywatnym rajem, z którego nie musimy się tłumaczyć, pod warunkiem że utrzymamy go w obrębie fikcji.
Wystarczyłoby, że wróciłaby na ścieżkę prowadzącą do domu Dolores, zamknęła się w swoim pokoju, przejrzała na komputerze zdjęcia, wybrała te, które włączy do katalogu, i wykasowała te, które nie będą jej potrzebne. Mogłaby wytrzymać jeszcze trochę, kilka dni, kilka tygodni, zanim się podda i wróci do domu. Wszystko pozostałoby na swoim miejscu, w granicach tego, co dozwolone. Ale zamiast tego zarzuciła na ramię torbę ze sprzętem i zeszła tam, gdzie siedział Daniel. Nie miała niczego konkretnego na myśli, nogi same obrały ten kierunek, a ona dała im się ponieść. „Chcę tylko zobaczyć go z bliska – pomyślała – i może sfotografować jego dłonie”. Dłonie sieroty, która ciemnymi oczami patrzyła na kraniec ziemi.
– Co czytasz?
Daniel odwrócił głowę. Paola uśmiechała się do niego. Uśmiechem niepełnym, jedynie jego widoczną częścią. Jej duże oczy wyglądały tak, jakby szykowały się do ucieczki, a jednocześnie chciały zostać. Chłopak odruchowo zamknął książkę.
– Wiersz. – Daniel nie do końca rozumiał poezję. Coś przebijało ze sposobu, w jaki poeta układał słowa, coś, co nie zostało wypowiedziane, co wystawało ze szczeliny w którymś ze zdań i spływało na kolejne.
– Mogę?
Daniel z rezerwą zmierzył ją wzrokiem. Nieufność była elementem sposobu, w jaki analizował obcych. W końcu podał jej tomik.
Paola czytała, mrużąc oczy. Dekolt w serek odsłaniał bladą, piegowatą skórę i zmarszczki zdradzające wiek.
– Znam ten wiersz. To Juan Gelman. – Paola wyrecytowała na głos jedną ze zwrotek: – Pamięć, która zgorzkniała śmiercią żółci się u stóp twojej jesieni / pamięć, którą uśmiercasz każdym żywym wspomnieniem / jakże słodka była twoja dłoń… Bardzo piękne i bardzo smutne.
Daniel zarumienił się, sam nie wiedząc dlaczego.
– Dziś rano znalazłem ten tomik na stole w jadalni. Próbowałem rozszyfrować sens tego, o czym pisze autor.
Paola oddała mu książeczkę.
– Moim zdaniem chciał powiedzieć, że mówienie o niektórych rzeczach wcale nie czyni ich bardziej rzeczywistymi. To, co się wydarzyło, na zawsze pozostaje nawiasem w naszym życiu. Coś łączy wszystko to, co nas spotyka. Przeszłość z teraźniejszością. Teraźniejszość z przyszłością. Jakby czas był powtarzającym się łańcuchem… Godzinami zmierzającymi do jego końca, który jest jego początkiem. – Paola spojrzała na morze. Usiadła przy Danielu, nie przeszkadzało jej, że ich uda się stykają. Wtedy jeszcze mogła udawać, że jest Paolą. – Bawimy się chwilami, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo są kruche, aż tu nagle życie nam je tłucze… Przynajmniej ja to tak interpretuję.
Spotykali się w kolejnych dniach. Bez słów umawiali się o świcie na szczycie klifu. Przez chwilę spacerowali w milczeniu. Paola robiła od czasu do czasu zdjęcia, pokazywała je Danielowi i wymieniali uwagi na ich temat.
– Twoje dłonie wyjątkowo mi się podobają – mówiła i brała je w swoje ręce, żeby uważnie im się przyjrzeć. Daniel pozwalał, żeby je fotografowała, oparte na skale, pod wodą, trzymające papierosa, zasłaniające twarz.
– Moim zdaniem są jak każde inne.
Paola zaprzeczała z przekonaniem.
– Kształt palców, napięcie żył pompujących krew, sposób, w jaki dotykasz przedmiotów. To wszystko coś o tobie mówi.
– A co takiego mówi?
Paola uśmiechała się tajemniczo.
– Rzeczy, które odstraszają i przyciągają. Trąby powietrzne i spokój, dzikie instynkty i wyczuwalna wrażliwość. Twoje dłonie potrafią uderzać i pieścić z równym przekonaniem.
Słuchając Paoli, Daniel podejrzewał, że nie pozwala wypłynąć swojej prawdziwej osobowości. Czasami mówiła o sobie jak o banitce, wspominając otoczenie, które zostawiła za sobą już dawno temu i które z czasem zaczęła idealizować: dzieciństwo, matka, młodość, tamta podróż inicjacyjna, w czasie której natknęła się na dłonie Che… Żadnych odniesień do niedawnej przeszłości, do teraźniejszości, a tym bardziej do przyszłości. Ta kobieta budziła w nim niepokój. Od czasu do czasu nieświadomie odsłaniała jakieś niejasności, jakieś cienie, które stopniowo się ukazywały. Jak tamtego popołudnia w domu Dolores, kiedy zobaczyła w telewizji wywiad z policjantem, który trzy lata wcześniej dopadł mordercę i gwałciciela. Daniel pamiętał mgliście tamtą sprawę, przez kilka tygodni mówiło się o niej w prasie i telewizji. Potem o niej zapomniał. Odniósł wrażenie, że dotyczy Paoli osobiście. Kiedy Dolores zapytała, czy interesują ją kroniki kryminalne, aż podskoczyła, ale szybko odzyskała obojętny wyraz twarzy. Kiedy później rozmawiali na jakiś nieistotny temat, Daniel wyczuł, że głos i obraz policjanta nadal odbijają się w niej echem.
Zastanawiał się, dlaczego odczuwa taki dyskomfort, kiedy jest z nią sam na sam. Początkowo starał się jej unikać, ledwo się z nią witał i zaraz uciekał. Ale z czasem zaczął jej szukać. Czatował na nią, śledził ją; czegoś od niej chciał, a natura tej potrzeby miała związek nie tylko z jej urodą i rzucającym się w oczy wyrafinowaniem. Nie zamierzał przyznawać racji Martinie.
– Masz siedemnaście lat i jeszcze się nie bzykałeś. Ona jest dojrzałą, atrakcyjną kobietą z doświadczeniem. Studnią mądrości, z której chcesz pić.
Wzbraniał się przed sprowadzaniem wszystkiego do takiej oczywistości. Rzecz jasna wyobrażał sobie, jak by to było się z nią kochać, ale odsuwał od siebie te absurdalne obrazy; wiedział, że to się nigdy nie wydarzy. W Paoli pociągało go coś innego. Pod warstwą pozorów mieli ze sobą coś wspólnego, był o tym przekonany. Postawił sobie za cel dowiedzenie się o niej wszystkiego, nawet jeżeli musiałby dać jej w zamian coś z siebie.
Może właśnie dlatego postanowił zabrać ją na pogorzelisko swojego dzieciństwa.
– Chciałbym ci coś pokazać.
– Teraz?
Daniel przytaknął z powagą.
Daniel, stojąc pośród osmolonych ruin, które były kiedyś jego domem, zamknął oczy, by przywołać iluzję szczęśliwego dzieciństwa. Przez lata zaniedbania na pylistym podłożu wyrosły chwasty, osty z twardymi kolcami powoli kiełkowały pod osłoną zmyślonych wspomnień. Pochylił się i musnął palcem cierpką leśną jagodę; przypomniał sobie starcia z ojcem, jego obrzyganą kurtkę, bezużyteczną świątobliwość matki, kroki brata na drewnianej podłodze. A także świst dobiegający z kominka podczas nocnych sztormów, inkrustowaną damasceńską stalą szafę, niebieski niedzielny mundurek pocerowany przez matkę. Dzięki płomieniom wszystko było teraz na swoim miejscu.
– Tutaj mieliśmy kuchnię. – Mógł niemal wciągnąć nosem zapach mielonej kawy i leżących w paterze pomarańczy. – A tam były drzwi i stojak na parasole.
Przy wejściu leżała parciana wycieraczka, na której należało zdjąć buty. Pary obuwia stały w rzędzie przy dębowej skrzyni, gdzie matka trzymała grube zimowe kołdry. Na wieszaku wisiał zielony szalik, w którym jego ojciec chował swój obwisły podbródek. Brat palił zamyślony przy oknie w salonie. Strząsał popiół na zewnątrz, dym z papierosa wracał do środka jak para lokomotywy.
– A ty? – zapytała Paola. – Gdzie byłeś ty?
– Ja spędzałem czas na czytaniu.
Przylepiony do rodziców – mógłby dodać – przyglądający się wszystkiemu i wszystkim szeroko otwartymi oczami. Ofermowate, wycofane dziecko zaczytujące się w perypetiach Ledy i łabędzia. Coraz bardziej milczące, coraz bardziej samotne. Nieustanny, niezmienny ból stał się dla niego czymś codziennym. Karmił się nim, narastał, kiedy co ranka ostrożnie otwierał oczy i z przerażeniem odkrywał, że znów się zmoczył, albo kiedy Martina patrzyła na niego jak na płochliwą polną mysz i biła się z chłopakami ze szkoły, którzy go dręczyli. Radość była zawsze chwilowa, przelotna i fragmentaryczna, ból zaś niezawodny i pewny. Lepsza była sprawdzona wiedza niż udręka oczekiwania. Jak wtedy, kiedy ojciec podnosił owiniętą paskiem pięść, żeby go uderzyć. Przez te kilka sekund, kiedy trzymał rękę w powietrzu, Daniel cierpiał z wyprzedzeniem, odprężał się, dopiero czując na twarzy znajomą twardość sprzączki. Bo przynajmniej wiedział, co będzie dalej.
– Musiałeś bardzo cierpieć – powiedziała Paola.
– Ból to jednocześnie odejść i zostać – odparł Daniel, kopiąc zardzewiałą puszkę. Paola rzuciła mu znaczące spojrzenie. Chociaż miał zaledwie siedemnaście lat, doświadczył już wielu żyć.
Tydzień później Daniel o świcie poderwał się z łóżka. Wbił wzrok w ścianę i wziął głęboki wdech. Martina uchyliła powieki i sennym głosem zapytała:
– Co się dzieje?
– Nic, to tylko kolejny sen.
Tak naprawdę zawsze śniło mu się to samo.
– Chcę, żebyś mi go opowiedział.
– Opowiadałem ci go już wielokrotnie.
– Wiem, ale lubię go słuchać. – Z jakiegoś powodu Martina identyfikowała się z tą historią: śnieg, eteryczna dziewczynka, klify…
W jego śnie dziewczynka biegnie boso przez zaśnieżone pole zalane słabym światłem, przywołującym na myśl świt. Sypie śnieg, dziewczynka trzyma buty w ręku; chociaż jest bosa, nie czuje zimna, jakby jej stopy unosiły się kilka centymetrów nad ziemią. Za nią ciągną się głęboko odciśnięte ślady, przypominają krople żłobiące wyraźne faliste wgłębienia. On biegnie za nią, chociaż wie na pewno, że przed niczym nie uciekają; raczej biegną za czymś. Wiatr odrzuca do tyłu czarne, niezwykle długie włosy dziewczynki – połyskliwy aksamit falujący niczym flaga. Emanuje jakąś niesamowitą siłą, światłem nieśmiertelnej istoty. Horyzont staje się coraz bardziej wyraźny, w miarę jak zbliżają się do przepaści.
– To klif Punta Caliente. Widzę przez moment kamienny krzyż i mój dom, ale nie w gruzach, tylko cały. Ona odwraca się i patrzy na mnie, jakby wiedziała, że to miejsce jest skazane na spłonięcie. I nagle się uśmiecha, ale uśmiechem niepasującym do jej spojrzenia, jak gdyby ktoś wyciął usta dorosłej osoby i przykleił je do twarzy dziewczynki.
Stają na skraju klifu. Śnieg pada obficie, płatki kręcą się wokół własnej osi, tworząc wiry, które dotykają ziemi i ponownie się wznoszą. Nie widać oceanu, słychać za to dziki ryk fal, który odbija się echem jak od sklepienia krypty. Ale ona nie okazuje strachu. Podchodzi do krawędzi, zamyka oczy i rozkłada ramiona niczym skrzydła, przekonana, że potrafi latać. Zielone oczy dziewczynki, bardzo głębokie, na moment odwracają się w stronę Daniela. „Boisz się?”, pyta, nie poruszając wargami. Daniel kręci głową. Wtedy ona robi zabawną minę i skoncentrowana powoli porusza dłońmi, muskając powietrze. „Dalej”. Sen zawsze kończy się tak samo. Dziewczynka skacze, ale nie jest płatkiem śniegu ani ptasim piórkiem; nie jest nieważką istotą. Ciężar materii ciągnie ją w dół, wzywa ją pazerna ziemia. Spada i rozbija się o śmiertelność, stworzona do życia blisko gruntu. Nawet w snach nie można pokonać tej oczywistości.
– Nie powinienem był się budzić.
– Musisz myśleć o mniej smutnych rzeczach. Skoro to twój sen, dlaczego nie pozwolisz, żeby dziewczynka naprawdę pofrunęła?
Daniel nie odwrócił się, żeby odpowiedzieć Martinie. Czuł wyrzuty sumienia i niepokój, bo pozwolił jej zostać na noc. Niczego nie zrobili, ich ciała ledwo się musnęły, ale podczas gdy ona spała jak zabita, obejmując poduszkę, on nie mógł zmrużyć oka, zżerany strachem, co będzie, jeżeli dziadek wejdzie do pokoju i zobaczy, że Martina leży obok niego, w piżamie, którą jej pożyczył.
– Nie lubię, kiedy wtrącasz się w moje sny.
– To tak, jakbyś prosił powietrze, żeby nie wpadało do twoich płuc, mój ty głuptasie. Wystarczy, że zamkniesz usta i przestaniesz oddychać.
Możliwe, ale dla Daniela to wcale nie było takie proste.
– Powinnaś wyjść, zanim zrobi się widno. Nie chcę, żeby dziadek cię tu zastał.
– Wszechobecny dziadek – burknęła Martina, ziewając. Jej oddech był spokojny, przypominał zadowolone mruczenie. Daniel pochylił plecy, żeby uwolnić się od jej obecności.
– Mówię poważnie. Idź już.
– Skoro nie chcesz, żebym tu była, po co mnie wzywasz? Któregoś dnia będziesz musiał pogodzić się z tym, że jestem częścią ciebie i nie liczy się to, co myślą inni. – Martina pogłaskała Daniela po głowie, tak jak robił to jego brat, kiedy przychodził zapytać, jak mu poszło w szkole. – Pamiętasz, jak byliśmy dziećmi? Ubzdurałeś sobie, że masz bioniczne oko, że możesz prześwietlać ludzi i zgłębiać ich prawdziwą naturę. Całymi dniami wpatrywałeś się w innych, a potem opowiadałeś mi o sekretach, które odkrywało twoje oko. Ale nigdy mi nie powiedziałeś, co widzisz we mnie.
– Jest czwarta nad ranem. Jestem za bardzo śpiący, żeby teraz z tobą dyskutować.
– To mi wygląda na wymijającą odpowiedź. – Martina wyszła z łóżka i otworzyła górną szufladę biurka. Wyjęła torebkę z marihuaną, bibułkę i lufki.
– Skąd to wzięłaś? – zapytał wystraszony.
Uśmiechnęła się; do warg miała przyklejoną bibułkę, przerwała papierosa i wysypywała tytoń na dłoń.
– Nie domyślasz się? Ukradłam tej wiedźmie Dolores. To nadal jest mój dom, potrafię wejść i wyjść niezauważona.
– I trzymasz to w moim pokoju?
Martina przewróciła oczami.
– Nie bądź takim świętoszkiem. Wczoraj wieczorem schowałam to do twojego biurka. Znasz lepszą kryjówkę?
– Nie pal tego tutaj. Zapach obudzi dziadka.
Ale było już za późno. Martina zapaliła skręta i wróciła do łóżka.
– Do diabła z twoim dziadkiem, do diabła z Dolores i do diabła z tym pieprzonym miasteczkiem. A jeśli zaczniesz mi teraz chrzanić, ty też możesz iść do diabła. Chcę tylko spokojnie wypalić skręta, a potem wyjdę przez okno, jak w twoich snach. Jakby nigdy mnie tu nie było.
Daniel wiedział, że Martina go prowokuje. Była na niego zła. Ktoś musiał jej powiedzieć o jego spacerach z Paolą i o ich rozmowach w O Cafeto.
– Nie boisz się, że Dolores nakryje cię, jak wchodzisz do jej domu?
– Nie może mnie nakryć, dobrze o tym wiesz.
Daniel podszedł do łóżka i przez dłuższą chwilę przyglądał się Martinie z odrobiną nostalgii w oczach.
– Powinnaś się z nią pogodzić.
Na twarzy Martiny odmalowało się zdziwienie.
– Co powiedziałeś?
– To, co słyszałaś. Powinnaś z nią porozmawiać. Koniec końców, to twoja matka.
Martina wybuchnęła nagle wesołym śmiechem, który nie miał nic wspólnego z radością. Daniel tak się wystraszył, że aż zakrył jej usta.
– Zwariowałaś? Dziadek może cię usłyszeć.
Z oczu Martiny płynęły łzy. Daniel czuł na spodzie dłoni spazmy jej śmiechu. Powoli się uspokajała. Wpatrywała się w niego do chwili, aż odsunął rękę. Przez chwilę milczeli. Martina zaciągnęła się skrętem.
– Nie mówisz poważnie, prawda? Pogodzić się z tą wiedźmą…
– Minęło dużo czasu. Wszystko można wybaczyć.
– Czyżby? W takim razie mam dla ciebie propozycję. Jeżeli ta nadziana dziwka, na którą jesteś taki napalony, da ci chwilę oddechu, sam porozmawiaj z Dolores i opowiedz jej swój sen o latającej dziewczynce. Oddałabym wszystkie skarby świata, żeby zobaczyć jej minę.
Daniel zorientował się, że otworzył puszkę Pandory.
– Dość tego, Martino.
Ale jego przyjaciółka kipiała gniewem.
– O nie. Ty zacząłeś tę rozmowę. Dokończymy ją raz na zawsze. Opowiedz jej, co wydarzyło się na klifie, kiedy byliśmy dziećmi. Opowiedz wszystkim, kim jesteś, Danielu. Opowiedz im o mnie, o tym, kim jestem ja. Opowiedz to tej obcej udającej hrabinę. Zobaczymy, czy są tacy dobrzy i wyrozumiali, jak myślisz… Dlaczego milczysz?
Daniel otworzył okno, żeby wypuścić dym. Wpatrywał się w ciemność. Stożkowaty snop światła rzucany przez latarnię morską smagał w oddali mrok. Ożywczy chłód uwypuklał relief gwiazd. Daniel pomyślał o Paoli i zadrżał. W tym momencie wszystko było ze sobą połączone: gwiazdy, latarnia, Paola, Martina leżąca w jego łóżku, dziadek słuchający Gardela, Dolores czytająca powieść Coetzeego z kieliszkiem wina w dłoni… Także wspomnienie jego brata i płonącego domu rodziców. I oczywiście sen o dziewczynce, która nie potrafiła latać.
Jedynym elementem, który nie pasował do całości, był on sam.
– Idź sobie, Martino. No już.
– Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
Odwrócił się do niej bokiem.
– To jedyna rzecz, jakiej jestem pewny. Chcę, żebyś zniknęła z mojego życia.
Martina przycisnęła kolana do piersi i popatrzyła na niego uważnie, dopalając skręta. Przypominała jedną ze swoich glinianych rzeźb.
– Żeby tak się stało, mały idioto, musiałoby zniknąć twoje życie.
Tego samego ranka Daniel pojawił się w O Cafeto ze śladami zmęczenia na twarzy. Od progu pomachał Paoli, po czym podszedł do baru, żeby zamówić kawę. Odpowiedziała na jego powitanie i schowała do kieszeni komórkę. Właśnie przeczytała ostatnią wiadomość od Ottona: „Twój ojciec choruje. Nie wiem, co takiego ci zrobiliśmy. Ale sądzę, że żaden z nas nie zasłużył na taką karę”. Wiedziała, że jej ojciec nie jest chory; może zły albo obrażony, ale nie chory. Ten łajdak Otto dobrze ją znał. Posiał ziarno skruchy i teraz będzie patrzył, jak kiełkuje.
– Wszystko w porządku? Wyglądasz na zmartwioną.
Wróciła do rzeczywistości i uśmiechnęła się przepraszająco. Daniel usiadł obok z filiżanką parzącej kawy.
– Tak, wszystko w porządku.
Te spotkania stały się rutyną. Trudno było określić charakter budowanej przez nich relacji. Może lepiej było jej nie nazywać i nie definiować jej celu. Gawędzili o książkach, o muzyce, o wszystkim, dzięki czemu mogli się nieco lepiej poznać. Wkrótce zaczęli rozmawiać o coraz bardziej osobistych sprawach – prawdziwych, pomyślanych, upragnionych albo zmyślonych.
Kłamstwa i przemilczenia tkały delikatną barierę, którą Paola starała się za wszelką cenę utrzymać. Wewnętrzną granicę, której nieświadomie strzegła. Prawda była jednak taka, że na widok Daniela czuła intymną, skrywaną radość, często traciła poczucie czasu i miejsca. Tego ranka pokazała mu kilka zdjęć wybranych na wystawę, o której myślała. Punta Caliente stwarzała mnóstwo możliwości: kolory krajobrazu, odcienie światła, anonimowe twarze… Daniel dokładnie obejrzał fotografie, jedna po drugiej. Jego ciemne oczy nie zdradzały, czy budzą w nim jakiekolwiek emocje. Paola wiedziała, że to absurdalne, ale stresowała ją jego powściągliwość, jakby czekała na werdykt eksperta.
– Co o nich myślisz?
Daniel zatrzymał się na zdjęciu Dolores, które Paola zrobiła kilka dni wcześniej. Nie było wcale najlepsze, ale z jakiegoś powodu długo mu się przyglądał. Zostało pstryknięte ukradkiem. Dolores siedziała w fotelu: lewą rękę zawiesiła w powietrzu, z rozczapierzonymi palcami, prawą położyła na czole, spojrzenie utkwiła w jakimś miejscu salonu oświetlonego słabym blaskiem lampki. Całe zdjęcie żyło tym złamanym światłem. Jakby coś się skończyło, a coś innego miało się zacząć.
– Kiedy postanowiłaś utrwalać ludzi bez ich pozwolenia?
Paola odchrząknęła skrępowana.
– To twoim zdaniem robię?
Daniel oddał jej fotografie.
– Mam wrażenie, że zabierasz innym trochę ich intymności, ale nie dajesz nic od siebie.
– Daję spojrzenie. Co innego mogę dać?
Chłopak na moment się zamyślił. Upił łyk kawy i zaczął oglądać filiżankę.
– Nie sądzisz, że to czyni cię zwykłym widzem?
Czyżby to był wyrzut? Najwyraźniej. Ten siedemnastolatek ją osądzał. Paola wybuchnęła oschłym śmiechem.
– Pewnie dlatego nigdy nie doczekam się wystawy w Guggenheimie.
Daniel spojrzał na nią, nie pozwalając jej uciec w sarkazm. Paola zrozumiała, że mówił całkiem poważnie i że oczekuje od niej innej odpowiedzi.
– Kiedy zaczęłam robić zdjęcia, byłam bardzo młoda, młodsza niż ty. Myślałam, że mogę robić wszystko, na co przyjdzie mi ochota. Czy ja wiem? Zmieniać to, co widzę, dzięki patrzeniu przez inny pryzmat. Ukrywać brzydotę albo ją wyolbrzymiać, podkreślać piękno albo je zacierać… Cokolwiek. Ale któregoś dnia przestałam wymyślać rzeczywistość i zaczęłam analizować osobę, która była po drugiej stronie obiektywu. Chciałam sondować ludzi. Zastanawiałam się, czy człowiek może być naprawdę wolny, od wszystkiego, całkowicie.
– I czego się dowiedziałaś?
Paola przez chwilę się zastanawiała. Patrzyła na swoje dłonie.
– Odkryłam, że nikt nie jest całkowicie wolny. Ludzie przestali mnie interesować, kiedy zrozumiałam, że jesteśmy tylko złudzeniem.
– Każdy ma życie, które nie mieści się na kartce ani na zdjęciu – powiedział Daniel.
Paola wykrzywiła usta i rozłożyła ręce.
– Większość ludzi jest w dużej mierze tym, na kogo wygląda, Danielu. W pewnym wieku wszystko wydaje się tajemnicze. Każda nieznajoma – spojrzała mu w oczy – zdaje się ciągnąć za sobą jakąś historię. Ale smutna prawda jest taka, że jesteśmy dość przewidywalni i nudni. Istoty ludzkie na ogół są rozczarowujące. Kiedyś to zrozumiesz.
– Kiedy będę starszy? – zapytał z ironią.
Skinęła głową. Ktoś inny poczułby się urażony jej protekcjonalnym tonem. Ale Daniel się uśmiechnął.
– Nawet młode ciała zachowują w pamięci tysiące dawnych żyć. Weźmy na przykład nas dwoje. Mogliśmy być małżeństwem w starożytnym Rzymie, rodzeństwem w czasach wyprawy Hernána Cortésa, wrogami w wojnach religijnych, ojcem i synem za rewolucji francuskiej, kochankami w obozie koncentracyjnym w Polsce. Moglibyśmy być jak Orlandowie u Virginii Woolf, zmieniać nasze pozycje społeczne, naszą płeć, nasze biografie, ale za każdym razem byśmy się spotykali i rozpoznawali. I tak aż do końca świata.
– Dawne życia? Coś o tym wiem.
Zdawała sobie sprawę, że widać po niej mężczyzn. Wszyscy oni potrzebowali przewodniczki albo pretekstu, niektórzy w przesłodzony sposób próbowali obudzić w niej instynkt macierzyński, niemal każdy z nich był dotknięty uczuciowym kalectwem, które miał nadzieję wyleczyć, podbijając krainę jej ciała. Kilku zdołało nawet przekonać samych siebie, że ją kochają. Dandysi, łajdacy, amanci z dolnej półki, udręczeni intelektualiści, naśladowcy markiza de Sade, filozofowie w rozchełstanych koszulach, prymitywne bestie, kulturalni dziwacy, nieudolni uwodziciele, szczere dzieci w ciałach mężczyzn. Wszyscy bez wyjątku mieli na coś nadzieję, o coś ją błagali, o coś prosili, czegoś od niej żądali.
Daniel nie był pod jej wrażeniem. Po prostu na nią patrzył. Nie znał subtelnej sztuki uwodzenia.
– Do której kategorii zaliczam się ja?
Ten chłopak był prawdą absolutną. Świat jeszcze nie schwytał go w swoje sieci. Po prostu był i nieświadomie się oddawał. Paola poczuła się przy nim naga.
– Nie wiem – przyznała. Nagle przygniotło ich milczenie innego rodzaju, jakby naładowane prądem. Odchrząknęła, odwróciła wzrok w stronę okna. Zaproponowała mu spacer.
Poszli w stronę portu. W powietrzu wisiała niedokończona rozmowa. Oboje mieli wrażenie, że właśnie pękła cienka błona, która do tej pory trzymała ich od siebie w bezpiecznej odległości. Może właśnie dlatego Paola chciała zwiększyć fizyczny dystans, żeby zyskać na czasie i przegrupować obronę.
– Chciałabym dotrzeć tam – powiedziała, wskazując urwisty brzeg, na którym wznosiła się latarnia morska. Jak wszystkie iluzje, wydawała się na wyciągnięcie ręki.
– Mogę cię tam zawieźć łódką, ale fale nie są dziś sprzyjające.
– Moglibyśmy pojechać moim samochodem, szosą – nalegała z niedorzecznym uśmiechem.
– Podróż szosą jest dłuższa i bardziej uciążliwa – uprzedził Daniel. Tak naprawdę nie uśmiechało mu się jechać krętą drogą; miał okazję się przekonać, z jaką beztroską Paola wciska pedał gazu.
Uśmiechnęła się szeroko, jakby miała potrzebę udawać, że jest szczęśliwa w tym momencie i z byle powodu.
– Wszystkie warte zapamiętania podróże są właśnie takie.
Szosa biegła niebezpiecznie blisko wybrzeża, wystarczyła chwila nieuwagi na zakręcie, żeby runąć w przepaść. Paola prowadziła z nieświadomą, radosną brawurą, jakby wiozła nieśmiertelnego boga. Śmiała się i próbowała przekrzyczeć ryk rozbijających się o brzeg fal. Kiedy groźnie zbliżała się do urwiska, woda opryskiwała przednią szybę i skrapiała im twarze cienką warstwą pęcherzykowatych kryształków. Paola udawała, że jest w swoim żywiole i ściskała kolanami dół spódnicy, żeby chronić górną część ud przed niedyskretnym wzrokiem Daniela. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że te śmiałe, nieskrępowane spojrzenia budziły w niej podniecenie, jakiego od dawna nie czuła. Spojrzenie Daniela zamykało ją w bańce; jego sprzymierzeńcami były otwarta przestrzeń, ocean i jej zapamiętanie.
Zjazd pełen ostrych zakrętów prowadził do dziewiczej zatoczki. Napór oceanu powstrzymywały rafy tworzące duże naturalne baseny otoczone czarnymi skałami, na których konały algi. Przez tysiące lat woda wydrążała w skale galerie i świetliki, zamieniając ją w przeciekającą katedrę. Paola zatrzymała sportowe auto kilka metrów wyżej, w miejscu, gdzie kończyła się droga. Uniosła się na fotelu i urzeczona przyglądała się temu zakątkowi.
– To miejsce jest niesamowite.
Daniel uśmiechnął się na widok malującego się na jej twarzy zachwytu.
– Jak początek łagodnego dryfowania.
„Ładna myśl”, uznała Paola. Tak właśnie postrzegała Daniela. Jako pięknego młodzieńca, cudowną, eteryczną myśl, która mogła rozbić się przy kontakcie z ziemią.
– Idę się wykąpać – powiedziała; jej spontaniczność pobudziła Daniela do śmiechu.
– To nie jest Morze Śródziemne, tylko Atlantyk. Woda jest bardzo zimna, są silne prądy.
Ale ona już wyskoczyła z samochodu i zdjęła buty.
„Nie zrobi tego”, założył się Daniel sam ze sobą, mając nadzieję, że przegra.
Paola przeszła między skałami i dotarła do kilu łódki zniszczonej przez sztorm. Zaczęła się rozbierać, jakby była sama. Bo w tym momencie była sama: tylko ona, na wprost morza, gotowa, by pochłonął ją jego ogrom. Została w bieliźnie. Nad jej głową rozpraszały się chmury, w zwodniczej odległości kilku machnięć ramionami wznosiła się latarnia morska, na cyplu, do którego nie dojechali. Daniel przyglądał się jej z samochodu: czarny stanik i majtki kontrastowały ostro z białą skórą i piegowatymi ramionami. Paola powoli weszła do wody, drżała, przyciskając łokcie do bioder. Wydawała z siebie radosne popiskiwania, jak w odległych czasach dziecięcych wakacji spędzanych na innych wybrzeżach, malinowych lodów w rożku, lepkich kremów przeciwsłonecznych, jachtów przywiązanych do żółtych boi na wprost nicejskich plaż. Kiedy woda sięgała jej do majtek, obróciła się wokół własnej osi, jednocześnie uginając nogi. Woda lekko zafalowała, Paola poczuła, że jej serce fika koziołki, a w mózgu eksploduje zimno i życie. Zamknęła oczy i zanurzyła się cała. Jak w wannie, kiedy była mała i czekała na mamę.
Odbicie, które zobaczyła na kołyszącej się powierzchni, wydawało jej się bardzo dalekie. Poczuła, że wszystkie jej osobowości odrywają się od swojej istoty i jedna od drugiej; że ulegają podwojeniu, potrojeniu, że uciekają wystraszone, zostawiając ogołoconą pestkę jej świadomości. Mogłaby tu zostać na zawsze, podkurczyć nogi, odwiązać liny i dać się porwać w głąb morza. W tym momencie nie wydawało jej się to dziwne ani dramatyczne. Uciec, wiecznie dryfować, bez pamięci i bez uczuć. Uciec. To właśnie robiła przez te wszystkie tygodnie, spotykając się z Danielem. Uciec od wspomnienia Amandy, uciec od wyrzutów sumienia, że czuje się ciut szczęśliwa. Wyszła z wody tylko dlatego, że tak podpowiadał jej instynkt.
Daniel czekał na nią przy wraku łódki. Paola nie miała mu za złe, że kiedy pomagał jej wyjść z wody, nieco dłużej przytrzymał jej dłoń. W najmniejszym stopniu nie miała mu tego za złe. Założyła bluzkę i spódnicę na zaczerwienioną skórę. Materiał natychmiast przywarł do mokrego ciała, oblepił je, nasiąkając wodą. Oszołomiły ją zapach soli na skórze i wrażenie, że opróżnia się przez pory, żeby napełnić się czymś nowym. Palili na siedząco, spoglądając w stronę zachodu. Paola drżała, z trudem podnosiła papierosa do ust. Wilgotne włosy oklejały jej twarz niczym maska. Uniosła ją ku dobroczynnym promieniom i westchnęła.
– Od bardzo dawna nie czułam się tak dobrze – szepnęła.
– To miejsce jest dla mnie pełne obrazów – przyznał Daniel.
– Jakiego rodzaju obrazów?
Chłopak pogrążył się w myślach. Potem wskazał grotę znajdującą się na wschód od miejsca, w którym siedzieli.
– Miałem siedem lat, może trochę więcej, zszedłem do zatoki poszukać krabów. Była ładna pogoda, w takie dni czerwone kraby wystawiają z wody błyszczące pancerze i wychodzą na skały. W tamtej części jest cypel, który szczególnie sobie upodobały. Tego dnia mocno grzało słońce, morze było spokojne. Zobaczyłem kobietę odwróconą tyłem. Kaskada czarnych włosów spływała jej do połowy pleców. Wznosiła twarz ku niebu i rytmicznie się poruszała, jakby jechała na koniu. Nagle wydała z siebie długi, głęboki jęk, po czym runęła przed siebie, na leżące pod nią ciało. Dopiero po jakimś czasie dostrzegłem twarz mężczyzny. Okazało się, że to mój brat.
– A ona?
– Dolores. Wówczas była moją nauczycielką.
Paola wydała z siebie okrzyk wyrażający raczej rozbawienie niż zdziwienie. Na twarzy Daniela malowała się jednak śmiertelna powaga. Dla niego nie była to wcale błaha sprawa.
– Przez chwilę trwali złączeni, on zaciskał wokół niej ramiona, ona zasłaniała mu twarz czarnymi włosami. Śmiał się, kiedy całowała go w powieki. Poczułem, że oglądam coś, czego nie powinienem był zobaczyć. Zamierzałem odejść, ale wtedy brat nakrył mnie, jak stoję z rozdziawionymi ustami i wiadrem krabów w ręku. Nigdy wcześniej nie widziałem nagiego mężczyzny ani nagiej kobiety. Fakt, że były to dwie osoby, które wówczas najbardziej kochałem, wywołał u mnie szok. Brat zapytał, co tu robię. Chciałem odpowiedzieć, ale nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Wtedy Dolores się odwróciła. Miała duże, różowe sutki i bardzo blade piersi… Nikt z nas nie wspomniał wówczas o całym zajściu. Dopiero kilka tygodni później brat poruszył ten temat, kiedy zabrał mnie Nicosią na ryby. Opowiedział mi o rzeczach, których wtedy nie mogłem zrozumieć: o miłości, o związkach, o tym, co niemożliwe, a jednocześnie nieuchronne. Jego język był dla mnie tak samo tajemniczy, jak wiersze Juana Gelmana, które czyta dziadek Mauricio.
Paola zadała sobie pytanie, czy teraz chłopak jest już w stanie zrozumieć miłość, pożądanie, impuls, szaleństwo.
– Sądzę, że są rzeczy, do których nie da się dotrzeć za pomocą słów.
Daniel spojrzał na nią tak, jakby wrzuciła do jeziora kamień, a on patrzył na rozchodzące się po wodzie kręgi. Jego twarz znów zasnuł cień – nie była to ciemność tonącego we mgle lasu, ale raczej mrok podziemnej groty. Jego wzrok prześlizgnął się w stronę stopy Paoli wystającej spod fałd spódnicy. Miała ściśle złączone palce, najmniejszy zachodził nieco na pozostałe. Zwrócił uwagę na tatuaż.
– Dlaczego to sobie wytatuowałaś?
– Gryfa? Podobał mi się. Czasami robimy coś bez zastanowienia.
Pozostałość po przeszłości, która była niczym cykuta, konsekwencja nocy orgii i narkotyków zakończonej w jakimś garażu. Pamiętała tamtych wikingów, ich wygolone głowy, ciała nabite żelastwem – z fiutami włącznie – lipne tatuaże… Dzikich wojowników, którzy zawładnęli jej na wpół nieobecną wolą i wykorzystali ją, bo tego od nich potrzebowała. Pistolet z ostrą igłą, piercing w pępku i naszywkę na dżinsowej kurtce wiszącej na oparciu krzesła, gdzie siedział jeden z tych, którzy ją posuwali. Gryfa. Słyszała ich pijackie stękanie. Wymieniali się nią, a ona nawet się nie wzdrygnęła, była zbyt otumaniona; musiała zejść jeszcze głębiej, upaść jeszcze niżej.
„Chcę mieć taki”, powiedziała po tym, kiedy już wszyscy się w niej spuścili. Chciała wytatuować sobie zwierzę, które zobaczyła na kurtce, pół orła, pół lwa. Niesamowita metafora mitologicznego zwierzęcia, jak te na pudełkach zapałek, którymi matka zapalała świeczki w jej pokoju. Ich zapach zalewał sypialnię, podczas gdy matka przemykała jak duch ubrana w nocną koszulę i mówiła: „moja biedna dziewczynka”.
Daniel dostrzegł, że ulatnia się krucha wesołość Paoli. Zawsze nadchodzi moment, w którym jeden gest, jedno spojrzenie zdradza całą prawdę.
– Lew, król ziemi. Orzeł, władca przestworzy. Gryf, strażnik bogów; mityczne zwierzę będące panem własnego losu. Dziwnie wygląda na najbardziej doczesnej części ciała.
Paola spojrzała na niego zdziwiona tymi podniosłymi słowami wypowiadanymi przez tak młodego człowieka.
– To tylko tatuaż. Nie wiedziałam, że znaczy wszystko to, o czym mówisz.
Odwróciła wzrok. Nie chciała się do tego przyznać, ale podniecała ją ta bliskość bez obietnic. Daniel nieświadomie sprawiał, że powietrze kłębiło się wokół niej niczym mgła, która pozbawiała ją niepotrzebnej powłoki i odsłaniała jej istotę, bez dróg na skróty.
– Powinniśmy już wracać – powiedziała. – Zaczyna mi być zimno.
Daniel się nie poruszył ani nie przestał na nią patrzeć w ten swój bezpośredni, prostolinijny sposób.
Było już za późno na zabawę w chowanego. Zrozumiał – dzięki mądrości niemającej nic wspólnego z nauką ani z doświadczeniem – o czym myśli Paola. Zobaczył to i ten obraz utrwalił się na jego siatkówce.
– Co robisz?
Nie odpowiedział. Chwycił ją za piętę wytatuowanej stopy, wyciągnął z nory i pogłaskał mitologiczne zwierzę, strażnika skarbów i przeznaczenia. Gryfa, stróża tajemnic, które nie mogą zostać zdradzone.
– To nie ma sensu, Danielu – powiedziała, próbując przekonać samą siebie.
Chłopak powoli podniósł wzrok. Jego oczy były rozbrajająco czyste.
– Wszystko ma sens. Zawsze miało. Świętokradztwa są w naszych głowach. Nie w dłoniach ani w palcach.
Jego palce bez wahania przebiegły między nogami Paoli.
– Zwariowałeś? – Przytrzymała go za nadgarstek.
– Przestanę, jeżeli naprawdę tego chcesz.
Było tysiąc powodów, dla których powinna to przerwać. I tylko jeden, żeby to zrobić, potężniejszy niż którykolwiek inny: pożądanie, tu i teraz.
Przez kilka sekund Paola przytrzymywała jego rękę. Potem bardzo powoli poprowadziła ją w stronę uda, nadal pokrytego kroplami morskiej wody. Początkowo miała ponure wrażenie, że ta scena jest żałosna; później, kiedy palce Daniela zatrzymały się przed murem majtek, ogarnęła ją perwersyjna ciekawość; w końcu z niedowierzaniem poczuła, jak w nią wchodzą, ominąwszy przeszkodę.
Niemożliwe, żeby te palce tak dobrze ją znały. Jakby wielokrotnie kreśliły mapę, po której się teraz przesuwały, jakby umiały grać tę tajemną melodię. Nie były gorączkowe ani nieśmiałe, nie wahały się ani nie spieszyły. Paola otworzyła się i przyjęła je z mimowolną rozkoszą pełną protestów, a jednocześnie mile widzianą, wytęsknioną, zadowolona, że znów ją spotyka. Każdy jęk poprzedzał skurcz zdziwienia i gwałtowny dreszcz, który promieniował z macicy i napinał jej plecy. Daniel przez cały czas patrzył jej w oczy, w jego spojrzeniu nie było niczego karykaturalnego, łatwo pokonywał uprzedzenia dotyczące różnicy wieku i dumę, zamieniając w jedną wielką farsę wszystko to, co Paola wiedziała o sobie samej. Teraz pragnął jedynie odnaleźć drogę do jej środka. Finał objawił się w bezwiednym wygięciu jej pleców, dłoń Daniela zalała harmonijna rozkosz, przerwana jedynie okrzykiem, którego Paola nie była świadoma. Ustąpiły wszelkie wątpliwości dotyczące tego momentu i jego źródeł. Jego place jeszcze przez chwilę w niej pozostały, nie ruszał nimi, czuł ciepło i skurcze pochwy, które przebiegały po jego ramieniu i osiedlały w mózgu jako niezacieralne wspomnienie. Teraz patrzył na nią inaczej, z niezbitą, bezdyskusyjną zachłannością.
– Chcę się ciebie nauczyć – powiedział zaskakująco niskim głosem, który sprawiał, że wydawał się innym człowiekiem.
Paola rozluźniła mięśnie i z niemal dziecięcym wstydem uwolniła się od jego dłoni. Wystraszona samą sobą i tym głosem, który łapał ją za szyję i ciągnął w stronę niemożliwego.
– Nie wiem, co mnie opętało.
– Oczywiście, że wiesz.
Kiedy wracali do miasteczka, w samochodzie panował smutek niewiadomego pochodzenia. Paola jechała powoli, bez słowa. Zataczające koła mewy znikały w chmurze pyłu. Pojawiły się pierwsze zabudowania, przed samochodem przebiegły dwa goniące się psy, jakaś staruszka w klapkach wieszała pranie, trzymając w ustach spinacze. Kościelny dzwon wybił pełną godzinę, ulice spowijał szary chłód.
Paola zaparkowała przed zakładem kapeluszniczym Mauricia. Dziadek był w środku; przez ściany przenikał głos Gardela. Przez chwilę wsłuchiwała się w piosenkę. Nagle zadała sobie pytanie, co robi w tym miasteczku, siedząc w samochodzie naprzeciwko tego sklepu z ceglaną fasadą i wyblakłą markizą, słuchając oleistej, dalekiej melodii, u boku chłopca – siedemnastoletniego dzieciaka – który przed chwilą doprowadził ją do orgazmu.
Daniel wysiadł z samochodu. Spojrzał na nią tak, jakby to ona, a nie on, była nastolatką.
– To się więcej nie powtórzy – zapewniła Paola.
Nie odpowiedział. Stał na chodniku, patrząc na oddalające się auto. Kiedy się odwrócił, zobaczył Martinę. Wbijała w niego wzrok.
– Miałaś zniknąć, już ci mówiłem, że nie chcę cię w moim życiu.
Nadal tu stała, oparta plecami o ścianę, ze skrzyżowanymi nogami i założonymi rękami, jakby czekała na wyjaśnienia, których on nie był jej winien.
– Niegrzeczny chłopiec znalazł pocieszenie w piździe starej baby. Na tym właśnie polega twoja życiowa misja: przywłaszczać sobie skarby, które nikogo już nie interesują. Że niby jesteś mężczyzną? Ją może uda ci się oszukać, ale nie mnie.
– Suka z ciebie.
– Suka, która będzie przy tobie, kiedy rozproszą się wszystkie złudzenia, ty idioto.
Dziadek pisał coś przy ladzie. Robił to w dziwny sposób, jak wszyscy mańkuci. Nikt praworęczny nie przekrzywiałby tak zeszytu. Nucił Volver, słowa Alfreda Le Pery, które zyskały nieśmiertelność dzięki Gardelowi. Ta piosenka była jak trucizna, której nie potrafił odstawić. Na widok Daniela odłożył pióro między strony i schował zeszyt pod ladę.
– Gdzie byłeś? Zaczynałem się martwić.
– Spacerowałem sobie. – Daniel zobaczył na ladzie bilet lotniczy. – Znowu wyjeżdżasz?
Staruszek podszedł do wieży i ściszył muzykę; piosenka zamieniła się w daleki szept.
– Mówisz to takim tonem, jakbym jechał na koniec świata. Lecę tylko na kilka dni do Barcelony załatwić prywatną sprawę. – Mauricio wyjrzał przez szybę wystawy. Miał stąd dobry widok na ulicę: widział samochód Paoli. – A ty? Byłeś gdzieś daleko?
– Nie. Dlaczego pytasz?
Argentyńczyk powoli pokręcił głową. Odwrócił się do wnuka i uważnie mu się przyjrzał.
– Wnosząc po twoim spojrzeniu, powiedziałbym, że byłeś w jakimś odległym raju.