La Coruña, 20 sierpnia 2010 r.
Godzina 2.20
– Samuel nie mógł zasnąć. Przez godzinę grał na pianinie w kółko te same nuty. Próbowałam zagnać go do łóżka, ale wiesz, jak reaguje. Aż sąsiedzi przyszli ze skargą.
W głosie Carmeli już od dawna nie ma żadnej poezji. Ibarra słucha go przez komórkę i łatwo mu ją sobie wyobrazić, jak siedzi po ciemku w salonie i z nienawiścią patrzy na niewielkie pianino, które półtora roku temu podarował Samuelowi. Samuel nie komponuje muzyki, ale potrafi improwizować, grać niesamowite wariacje na temat jakiejkolwiek symfonii, które potem zapomina. Odróżnia tony każdego dźwięku, zaskakujące niuanse. Któregoś popołudnia pojechali do centrum handlowego po nowy odkurzacz. Samuel jak urzeczony wsłuchiwał się w warkot urządzeń; był w stanie rozpoznać po dźwięku różne modele. Facet ze sklepu z AGD rozemocjonowany włączał dla niego po kolei wszystkie rodzaje odkurzaczy, które mieli w ofercie.
– Teraz śpi?
Słyszy, jak żona wydaje z siebie zmęczone westchnienie. Wyobraża sobie, że w jednym ręku trzyma zmiętą chusteczkę, którą ociera łzy – płacze tylko wtedy, gdy jest sama – a w drugiej bezprzewodowy telefon. Może zaparzyła sobie rumianek; parujący kubek stoi na stoliku obok ich ślubnego portretu i zdjęcia Samuela ze chrztu.
– Dałam mu tabletkę – mówi Carmela, jakby popełniła najgorszą zbrodnię. Guru zdrowego życia i medytacji wbił jej do głowy, że chemia jest największym wrogiem człowieka.
– W porządku. Nie martw się.
– Nie, Germinalu. Nie jest w porządku, nic nie jest w porządku.
Carmela zwykle nie dzwoni do niego w godzinach pracy, chyba że jest bliska wybuchu. Spokój, który na co dzień udaje, jest jak cienka szyba, drżąca przy każdej przeciwności losu.
– Porozmawiamy rano.
– Muszą ci zmienić grafik dyżurów. Samuel nie znosi, kiedy w nocy nie ma cię w domu. Skoro jesteś takim ważnym policjantem, skoro szefostwo tak bardzo cię ceni, może wreszcie coś by nam to dało? Oprócz anonimów i obelg pod adresem twojego syna.
Ibarra podnosi wzrok i patrzy na sufit poczekalni. W ciągu ostatnich miesięcy ciągle to słyszy.
– To nie takie proste.
– To bardzo proste. Ale ty wolisz pracować nocą, żeby nie musieć nikogo oglądać. Mój mistrz mówi, że po przeżyciu traumy niektórzy ludzie żyją jak duchy.
– Carmelo…
– Wiem, co się z tobą dzieje. Nie możesz znieść naszego towarzystwa, mojego i twojego syna. W dzień śpisz, w nocy pracujesz. Prawie cię nie widujemy. Gdybyś przynajmniej chodził ze mną na te zajęcia… Mój mistrz mógłby ci pomóc i…
– Carmelo!
– Co?!
– Twój mistrz to oszust. Zależy mu tylko na tym, żeby zaciągnąć cię do łóżka.
Zapada cisza. Wraca łamiący się głos Carmeli.
– Czasami mam wrażenie, że ten Człowieczek wstrzyknął ci swój jad. Myślę, że zabił nie tylko tamtą dziewczynkę. Myślę, że zabił także ciebie.
Ibarra wpatruje się w telefon. Bierze głęboki oddech, żeby nie zacząć krzyczeć. Toczy ponurym wzrokiem po ludziach siedzących w poczekalni oddziału ratunkowego. Niektórzy śpią na krzesłach, jakby to było lotnisko w dniu strajku. Inni podchodzą do automatu z kawą. Kilku wygląda na nieobecnych, jakby drzemali z otwartymi oczami.
Carmela zawsze wierzyła w jego niewinność. Tak twierdzi i stara się brzmieć przekonująco. Jej mąż jest dobrym człowiekiem, dobrym policjantem, który nigdy nie złamał prawa. Broni go w sklepie z mrożonkami, u szewca, w pracy… Mimo podejrzeń i wbrew dowodom. Jej mąż nie jest żadnym mordercą. Śpi z nim w jednym łóżku; wiedziałaby. Mimo to woli nie czytać tego, co pojawia się w internecie, udaje, że nie widzi graffiti na ścianie ich domu, że nie dostrzega spojrzeń, jakimi zaczynają obrzucać ją niektórzy sąsiedzi.
– Carmelo, gdybyśmy mogli zacząć od nowa… Gdybym tak rzucił policję i postanowił uciec na antypody, pojechałabyś ze mną?
– Co to za pomysł?
Ibarra myśli o propozycji Evy, o tym, co można by zrobić za pieniądze jej ojca. Gładzi złotą obrączkę na palcu. Kiedyś trudno mu było ją wcisnąć, teraz musi uważać, żeby nie zsunęła się podczas mycia rąk. Nie sądził, że ożeni się z kobietą taką jak Carmela. Tak naprawdę nie sądził, że w ogóle się ożeni ani że będzie policjantem, ani że przyjdzie mu poznać kogoś takiego jak Eva Malher. Człowiek nie myśli o przyszłości, kiedy ma wszystko przed sobą. A nawet jeśli to robi, to zazwyczaj się myli.
– Odpowiedz mi.
Chciał być artystą. Nie wiedział, jakiego rodzaju. Nie miał specjalnego talentu ani do malarstwa, ani do muzyki, ani do pisania. W jego mniemaniu artysta był kimś w rodzaju koczownika, wiecznie uciekającego, poszukującego czegoś, co go uszczęśliwi, ale też unieszczęśliwi. Winę ponosił Cortázar. Lektura Gry w klasy w młodym wieku przekonała go, że życie to głodowanie, rozmyślanie pośród książek z tanim papierosem w ustach, spacerowanie w płaszczu z drugiej, a nawet trzeciej ręki, kupionym na pchlim targu w Paryżu – najlepiej, gdyby wcześniej należał do jakiegoś zmarłego gruźlika – wspinanie się na Montmartre i udawanie znawcy postmodernizmu, przechadzanie się brzegiem Sekwany z charytatywną dziwką… czucie się samotnym i innym.
– Nie wiem, Germinalu. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, tak wygląda nasze życie.
Miał niespełna dwadzieścia lat, kiedy poznał Carmelę. Było to w pobliżu Ogrodu Luksemburskiego, oczywiście jesienią – drzewa zaczynały wyściełać alejki swoimi złotymi liśćmi, szum fontanny przypominał melancholijną piosenkę. Ibarra miał w kieszeni Ulissesa Joyce’a, kupił go okazyjnie trzy tygodnie wcześniej w księgarni niedaleko Odeonu. Był przygnębiony, bo ledwo przebrnął przez pierwsze trzydzieści stron. Czuł się jak nieudacznik, statysta niedorównujący kolegom z paryskiej bohemy, którzy rozprawiali, dyskutowali i dywagowali na temat tego dzieła, nazywając je „majstersztykiem literatury”. Jemu stawało ością w gardle i wydawało się nonsensowne.
– Moglibyśmy wieść inne życie. Podobne do tego, o jakim marzyliśmy, kiedy byliśmy młodzi.
Być młodym… Ibarra przywoływał wymyślony raj.
– Problem w tym, że już nie jesteśmy młodzi. Dokonaliśmy wyborów, zrobiliśmy to wspólnie. I te wybory doprowadziły nas tutaj.
Tamtego jesiennego poranka na początku lat siedemdziesiątych Paryż tonął w deszczu i wydawał się wyjątkowo niegościnny. Było bardzo zimno, znajomy włóczący się z Ibarrą po mieście nalegał, żeby poszli na wystawę, której tytuł kojarzył się bardziej z literaturą niż z malarstwem: „Łowcy światła”. Wstęp był darmowy. Ibarra uznał, że to dobry sposób, by schronić się przed bezlitosną pogodą, ale kiedy weszli do galerii, nie był już tego taki pewien. Nie interesowało go malarstwo flamandzkie – nazywano je „drobnomieszczańskim” – a chwilami ciążyło mu też towarzystwo pyszałkowatego, przemądrzałego kolegi. „Zwróciłeś uwagę na Vermeera?”, zapytał go zaraz po wejściu. Ibarra spojrzał na skomplikowany obraz. Znajomy wyjaśnił mu, że Vermeer był ulubionym malarzem Marcela Prousta. Szczególnie podobało mu się właśnie to dzieło, Alegoria malarstwa. Ibarra nie podzielał podekscytowania kolegi, który na pewno udawał, że wie więcej, niż wiedział w rzeczywistości. Przez chwilę przechadzał się po sali, wdychał ciepłe, wilgotne powietrze i z uwagą oglądał błahe szczegóły, jak podejrzane plamy na liściach róż, którymi udekorowano wnętrze galerii. Walczył z nudą, zastanawiając się, ile osób spośród obecnych w tej sali rozumie naprawdę to, w co wpatruje się z takim zainteresowaniem. Szybko obrzucił wzrokiem dwadzieścia parę obrazów i postanowił, że najlepiej będzie, jeśli wyjdzie i spróbuje wreszcie przebrnąć przez Ulissesa.
– Mogłabyś wrócić do malowania. Robić to, co byś chciała.
– Nie jestem już tym samym człowiekiem. Nie mam ochoty znów nim być.
Wtedy ją zobaczył, jak wchodzi do środka z ociekającym wodą parasolem, ubrana w lakierowany płaszcz przeciwdeszczowy. Stanęła na środku sali i zdecydowanie rozglądała się na boki, ocierając mokrą twarz niebieską chustką. Spod płaszcza wystawała szeroka spódnica w biało-czerwoną kratę i długie, nieco wygięte na zewnątrz nogi. Nosiła buty ze szpicem na niskim obcasie. Ibarra odniósł wrażenie, że całe światło, które – jak przeczytał – biło z tych wszystkich obrazów, tak naprawdę emanuje z dziewczyny w niebieskim płaszczu. Wydało mu się, że słabnie nawet sztuczne oświetlenie, absorbowane przez nieznajomą, chyba niewiele młodszą od niego. Była jak magnes. Usiadła na wprost Vermeera i otworzyła płócienny worek, który miała na ramieniu. Wyjęła zeszyt i zaczęła pisać. Od czasu do czasu w zamyśleniu spoglądała na obraz, gryząc końcówkę ołówka. Kiedy pochylała się do przodu, kartki zeszytu muskał ametyst w ładnym naszyjniku. Jego kolega także zwrócił na nią uwagę.
– Wygląda jak Klio, jak dusza malarza przeobrażona w jego odbicie. Jego najbardziej świetlista i chwalebna część – szepnął, oczarowany i podenerwowany.
Ibarra uniósł brew. Zaczynał podchodzić nieufnie do ludzi, którzy używali tylu słów. Jego zdaniem wcale nie wyglądała jak Klio, muza historii, ani jak żadne przeobrażenie. On widział tylko śliczną dziewczynę o skupionej twarzy, która lekko marszczyła nos. I się zakochał.
Kolega chciał zrobić na niej wrażenie. Usiadł obok i zaczął wyjaśniać łamaną, niezrozumiałą francuszczyzną technikę camera obscura, wykorzystaną także przez Velázqueza w Pannach dworskich. Zachęcał dziewczynę, by przyjrzała się niesamowitej grze świateł na płytkach podłogi i pończochach malarza odwróconego twarzą do modelki.
– Wyobraża Klio w wieńcu laurowym, z instrumentem muzycznym w jednym ręku i książką w drugim. Vermeer, malując ją – dodał z krasomówczym zapałem – mógłby czerpać inspirację z ciebie.
Ibarze zrobiło się wstyd za kolegę, poczuł, że palą go uszy.
Kiedy tamten mówił i mówił, dziewczyna posłała Germinalowi jedno z tych spojrzeń przeznaczonych dla nieznajomych, którzy zasługują zaledwie na kilka sekund naszego cennego czasu. Podniosła brodę i przyjrzała się Ibarze. „A ty nie masz nic do powiedzenia?”, pytały jej tajemnicze oczy. Te oczy nim wstrząsnęły. Jego uwagę przykuł pewien szczegół, widoczny jedynie z bliska, którego nigdy nie widział u nikogo innego: różniły się kolorami. Prawe było zielonkawe, niemal żółte, a lewe – intensywnie niebieskie. Wyglądały na niezależne od siebie, jakby każde z nich patrzyło na inną rzecz w inny sposób.
Szybko znudziło ją słuchanie kolegi Ibarry; schowała zeszyt do worka i wstała. Prowokująco uniosła brodę w geście niepodważalnej pewności, który będzie tylekroć powtarzać, by dać jasno do zrozumienia, że nikt nie może mieć jej na własność. Z ironią spojrzała na dwóch młodzieńców i powiedziała poprawnym hiszpańskim:
– Pracuję jako konserwatorka w muzeum, które wypożyczyło obrazy na tę wystawę. W ciągu ostatnich lat spędzałam z Alegorią malarstwa po dziesięć godzin dziennie, bo zlecono mi studium na jej temat.
Ibarra uśmiecha się na wspomnienie zakłopotanego milczenia swojego napuszonego kolegi, udręczonego myślą, że ktoś odebrał mu monopol na wiedzę. Dziewczyna ruszyła do wyjścia. Bez wahania poszedł za nią i dopadł ją na ulicy.
– Zmyśliłaś to wszystko, prawda? Nie jesteś konserwatorką.
Lekko odchyliła głowę, żeby nabrać dystansu i uważnie mu się przyjrzeć, jak wcześniej Vermeerowi.
– Nie, nie jestem konserwatorką. Ale mogłabym być, prawda…? Nazywam się Carmela – powiedziała tak, jakby chciała na zawsze odcisnąć swoje imię na skórze Ibarry.
Poszli do pobliskiego baru. Germinal chciał jej zaimponować, ale szybko zrozumiał, że jego talenty do picia i prowadzenia rozmowy nie robią na niej pożądanego wrażenia. Carmela sączyła piwo powoli, niechętnie. Nie znosiła piwa i wszelkich innych alkoholi. Ibarra zdał sobie z tego sprawę już w czasie tej pierwszej niezaplanowanej randki pod kapiącą markizą bistra. Zauważył jej pełne dezaprobaty spojrzenie, kiedy w ciągu kilku minut wypił swoje piwo i wołał kelnera, żeby zamówić kolejne. Był zdenerwowany, odważył się pokazać jej wymiętoszony egzemplarz Ulissesa. Powtórzył zasłyszane u innych zdania o „majstersztyku literatury”, wplatając wybełkotane po francusku słowa, które rozśmieszyły Carmelę.
– Próbowałam przeczytać tę powieść kilka razy – powiedziała rozbawiona – ale nic z niej nie rozumiem.
Śmiech Carmeli – wówczas swobodny – sprawiał, że wydawała się jednocześnie bliska i niedostępna; trzeba było wspiąć się na palce, żeby dostrzec zamiary ukryte w jej ustach, w jej spojrzeniu, w jej cienkich, starannie wyprofilowanych brwiach, w symetrycznych owalach jej oczu. Trzeba było się podnieść, żeby zobaczyć jej maleńki, lekko zadarty nos i jej urocze dołeczki. Kiedy wreszcie uwolnił się od straszliwego ciężaru Joyce’a, zaczęli ostrożnie sondować, czy mogą ich łączyć jakieś wspólne zainteresowania. Okazało się, że ona ma bzika na punkcie Billa Haleya & His Comets i piosenki Crazy Man, Crazy; Ibarra nie znał tego zespołu, ale zdeklarował się jego wielkim fanem, tylko po to, żeby się jej przypodobać.
Powoli, acz nieuchronnie tamta poranna rozmowa zaczęła ewoluować ku zachowaniom z innej epoki, kiedy jeszcze liczyła się szarmanckość: ku milczeniu pełnemu wymownych spojrzeń.
Kiedy wyszli z kawiarni, nadal padało. Carmela zostawiła parasol, ale albo tego nie spostrzegli, albo nie miało to dla nich znaczenia.
Wciąż pamięta tamten pierwszy raz, w mieszkanku na poddaszu na końcu Rue du Dragon, które Carmela dzieliła z trzema innymi dziewczynami. Spały na przemian w jednym, zawsze ciepłym łóżku. Tamtego jesiennego ranka Ibarra był tak wystraszony, że nazwanie tego kochaniem się byłoby upiększeniem katastrofy, do której tak naprawdę doszło: nieporadne pocałunki, gwałtowne ruchy, żeby rozpiąć jej stanik, szamotanina, która skończyła się, zanim jeszcze na dobre się zaczęła, bluzka i spódnica dziewczyny oblepione jego niepohamowaną męskością. Po tym wstydliwym przedstawieniu oboje uwięźli w milczeniu, które Carmela przerwała wreszcie wyzwolicielskim śmiechem. Wiele lat później nadal wspominali tamto pierwsze spotkanie i tę czułość, która już nigdy nie wróci. Czasami, jedząc obiad, nagle wymieniali spojrzenia tak bardzo intymne, że ona oblewała się rumieńcem, po czym oboje wybuchali śmiechem. Samuel patrzył na nich zdziwiony. To jeden z przywilejów starzenia się: wspólne sekrety i porozumienie z kimś, kogo kochasz.
– Jesteś tam jeszcze?
– Jestem, Carmelo.
Ibarra chciałby wrócić do tamtej galerii sztuki, do dnia, kiedy się poznali. Ale nikt nie może wymazać za jednym zamachem całej teraźniejszości: nieprzespanych nocy, zabiegów pielęgnacyjnych… Czas, jaki poświęcają Samuelowi i jego niezaspokojonej potrzebie czułości i uwagi, leczeniu, wizytom w stowarzyszeniu, niestrudzonym poszukiwaniom w internecie i specjalistycznych pismach informacji o cudownych lekach i postępach nauki – to wszystko nieubłaganie ich niszczy. Niekiedy Ibarra myśli, że Samuel zdaje sobie z tego sprawę, że ciąży mu ów smutek kwiatów gnijących w celofanie, przytłaczający mrok, jaki wiecznie panuje w jego pokoju. W jego głowie każdy dźwięk wybucha niczym złamana trzcina. I wtedy krzyczy, zatyka uszy, przykleja twarz do ściany, żeby uciszyć hałas, który doprowadza go do szaleństwa. A kiedy Ibarra dotyka syna, żeby go pocieszyć, sztywnieje niczym żelazny pręt.
Carmela ma rację. Są dni, kiedy Ibarra już nie daje rady. Dlatego woli nocną zmianę. Nie może tego znieść.
– Aha, i zapomnij o tym, co mówiłem o rzuceniu pracy w policji i o wyjeździe. Postaraj się odpocząć.
– Porozmawiasz z szefem, żeby zmienili ci grafik dyżurów?
– Jutro, Carmelo. Teraz spróbuj się przespać.
W poczekalni zjawia się lekarka. Pod oczami ma woreczki wyglądające jak powiększone węzły chłonne. Zza gumki wymykają się jej kosmyki włosów, usta same się rozchylają. Rzuca okiem na czekające osoby, które wpatrują się w nią z dogasającą nadzieją. Podchodzi do inspektora, który stoi pogrążony w myślach, trzymając w dłoni komórkę.
– Wiedziała pani, że chociaż Mozart umarł w wieku trzydziestu pięciu lat, zdążył skomponować siedemnaście oper, czterdzieści jeden symfonii, dwadzieścia siedem koncertów i siedemnaście sonat? Był hiperaktywny, prawdziwy geniusz muzyczny. A przecież nie potrafił sam zawiązać sobie sznurówek, nie umiał gospodarować pieniędzmi ani zaplanować najprostszych codziennych czynności.
Lekarka patrzy na niego zdezorientowana.
– Słucham?
Ibarra pokazuje jej wyświetlacz telefonu.
– To mój syn. – Samuel ma na tym zdjęciu piętnaście lat. Ciemny garnitur i muszka w grochy. To był jego pierwszy koncert. Dziś, zanim Ibarra udał się do pracy, Samuel wszedł do kuchni, zdjął okulary o szkłach grubych jak denka butelek i wytarł je brzegiem koszuli. Potem zamknął lodówkę, odstawił do zlewu szklankę po piwie, które pił Ibarra, i usiadł naprzeciwko ojca. Przez dłuższą chwilę się nie odzywał. „Tato, wszystko jest w porządku”, powiedział wreszcie, kiedy Ibarra wstał. Te słowa wstrząsnęły inspektorem, na moment znieruchomiał, by przybrać wyraz twarzy, który chciał pokazać synowi. Samuel potrafi wczuć się w nastroje innych. Jego nie można oszukać. Jakby wiedział, co przytrafiło się jego ojcu w szpitalu dla wariatów, kiedy był małym chłopcem, jakby widział, jak jego ojciec roztrzaskuje czaszkę Człowieczka, jakby podejrzewał, że jego ojciec co noc wkłada sobie pistolet do ust i próbuje posunąć się o krok dalej. Lekarka kiwa głową, choć nadal niczego nie rozumie.
– Przystojny z niego chłopak.
– Prawda? Cierpi na zespół Williamsa. Podobno Mozart też na to chorował. Ludzie śmieją się z wyglądu mojego syna. Ale nikt nie śmieje się z Mozarta.
Lekarka nie wie, co powiedzieć. Ma za dużo spraw na głowie. Złamane ręce, bóle w klatce piersiowej, wysokie temperatury, pęknięte wyrostki… A do tego jeszcze ta kobieta, o której wszyscy zaczynają mówić.
– Pytał mnie pan, czy w szpitalu jest monitoring.
Ibarra chowa telefon. Odchrząkuje. Ma robotę do wykonania.
– Tak, jakieś trzy godziny temu.
Lekarka jest zirytowana, nie podobają jej się protekcjonalność i sarkazm tego policjanta. I co z tego, że jest sławny.
– Proszę się rozejrzeć. Świat nie stanie w miejscu z powodu pana czy tej kobiety. Mam do zbadania mnóstwo pacjentów i tylko dwie ręce… Rozmawiałam z ochroną. Wygląda na to, że mają nagranie osoby, która przywiozła Evę Malher na oddział ratunkowy. Jeżeli chce je pan teraz obejrzeć, mogę pana zaprowadzić do centrum monitoringu. Mam trzy minuty.
Centrum monitoringu to w rzeczywistości słabo oświetlona, zawalona kartonami klitka. Niemieszczący się na krześle ochroniarz siedzi znudzony przed trzema ekranami i klawiaturą; przypomina wypchaną mysz. Nad wejściem do szpitala jest tylko jedna kamera, na czarno-białym monitorze widać fragment podjazdu dla karetek. Pozostałe umieszczono w szpitalnej aptece.
– Ostatnio zniknęło nam sporo leków – tłumaczy lekarka. Ibarra myśli o rezydencie, który zdobywa dla niego tabletki. Wie, że istnieje cały rynek prawników, lekarzy i nauczycieli, dla których świat bez pomocy chemii byłby nie do zniesienia. Prosi ochroniarza, żeby pokazał mu nagranie z kamery nad wejściem z godziny, w której Eva trafiła do szpitala. Mężczyzna się gubi. Nie wie dokładnie, jak działa ten system ani czy nagrania się zapisują, czy też są przesyłane prosto do centrali.
– Płacą mi za to, żebym patrzył na ekrany i informował, jeżeli zobaczę coś podejrzanego – usprawiedliwia się, nieco rozzłoszczony. Ibarra widzi pismo pornograficzne schowane w pośpiechu pod stertę formularzy; ochroniarz ma rozpięty rozporek.
– Niech pan wciśnie ten klawisz. To przewijanie.
Obraz jest niewyraźny, widać tylko część podjazdu. Mrok rozjaśniają światła samochodu. Ciemny lakier, kabriolet. Eva siedzi na fotelu pasażera, przykryta kurtką. Otwierają się drzwi od strony kierowcy, postać, która wysiada, jest niemal poza kadrem. Widać jednak, że to mężczyzna.
– Proszę zastopować.
Zdezorientowany ochroniarz za późno zatrzymuje nagranie. Cofa.
– Nie próbuje się ukryć, prawdopodobnie nie wie, że filmuje go kamera. Szkoda, że obraz jest rozmazany, ale trudno; trzeba będzie go oczyścić na komisariacie.
Mężczyzna z nagrania ma około metra siedemdziesięciu wzrostu, lekką nadwagę i jakieś siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć lat. Białe włosy przykrywa kapelusz.
– Niech pan puści dalej.
Otwierają się drzwi od strony pasażera. Kamera wyłapuje jedynie dłonie mężczyzny chwytające Evę za ręce i wyciągające ją na zewnątrz. Jest dostatecznie silny, żeby postawić ją na nogi i podeprzeć własnym ciałem. Prowadzi ją w stronę rampy. Eva nieświadomie staje się jego tarczą i zasłania go przed kamerą. Otwierają się drzwi. Chwilę później mężczyzna pojawia się ponownie, tym razem sam. Pospiesznie wraca do samochodu. Zatrzymuje się na moment przed opuszczeniem kadru. Patrzy prosto w kamerę. Odkrył, że jest nagrywany. Wygląda jednak na to, że niewiele go to obchodzi.
– Proszę powiększyć obraz.
Ochroniarz znajduje przycisk zoomu. Twarz mężczyzny zajmuje teraz cały ekran. Widać na niej resztki niedogolonej brody, usta otacza coś na kształt blizn.
– O kurwa! – woła Ibarra.
– Co się dzieje? – pyta lekarka.
Ibarra nie odpowiada od razu. Uważnie wpatruje się w obraz.
– Znam tego człowieka.