11

Wybrzeże Śmierci, koniec lipca 2010 r.

Paola obiecała sobie, że więcej do tego nie dojdzie, że to, co wydarzyło się nad zatoką, nie może się powtórzyć. Nie wyszło. Daniel spał na brzuchu, obejmując poduszkę, ze skłębionym prześcieradłem między nogami. Nadal nim pachniała. Siedziała obok niego i przyglądała się linii jego kręgosłupa i pośladkom ze śladem odciśniętej gumki od majtek. Jędrny, ładny tyłek, który delikatnie pogładziła. Dryfowała pomiędzy rzeczywistością i fantazją. Żadnych pytań. Tylko chwila i towarzysząca jej pewność. Jednak nie sposób było uciec od pytania, co robi w tym hoteliku, z dala od niedyskretnych spojrzeń. Ukrywa się i ma romans z chłopakiem, który mógłby być jej synem. Tak brzmiała odpowiedź i to powiedziało jej spojrzenie recepcjonistki, kiedy wyjęła gotówkę, żeby zapłacić za nocleg, podczas gdy Daniel czekał przy schodach, przerzucając jakieś czasopismo. Paola odwróciła wzrok, zawstydzona. Każdemu musiało się to wydawać śmieszne.

Ale nie chodziło wyłącznie o seks, o poczucie się młodą i atrakcyjną, o chęć powrotu do życia. Daniel budził w niej coraz większą ciekawość, która jednocześnie zmuszała ją do zgłębiania siebie samej. Nie kochał się z nią jak niedoświadczony, popędliwy nastolatek, ona też nie zachowywała się jak zwykła kochanka. Penetrował ją tak, jakby chciał się do niej przyszpilić. Nikt wcześniej tego nie robił: nie zagłębiał się bez lęku w jej mroczność, zrywając wszystkie zakazane pieczęcie, z tajemniczą siłą, która rozbudzała w niej fizyczne, emocjonalne i zmysłowe reakcje, nieprawdopodobnie autentyczne. Przemawiała skóra. Budziła kolejne części ich ciał, w miarę jak posuwali się naprzód. Ta gra stała się czymś nieprzewidywalnym, nie miała nad nią żadnej kontroli. Danielowi udało się wcisnąć za jej umocnienia obronne, w każdej chwili mógł obrócić wniwecz jej logiczną strategię. Szukał w niej czegoś, czego jej zdaniem nie miała. I chociaż brzmiało to absurdalnie, bała się, że go rozczaruje. Daniel pragnął absolutu, a ona być może mogła mu zaoferować jedynie nędzę.

Tak czy inaczej, dlaczego miałaby nie wypić jeszcze jednej butelki wina, nie kochać się z nim kolejny raz, nie poczuć się kimś innym w jego ramionach? Dlaczego miałaby nie wyrzucić klucza do teraźniejszości i nie pozostać na zawsze w skłębionej pościeli tego łóżka? Mogliby kochać się do upadłego, i całować, i milczeć albo płakać i śmiać się, albo zasnąć i już się nie obudzić.

Położyła się przy nim i przykleiła policzek do jego pleców. Oddychał powoli, spokojnie. Może coś mu się śniło. Chciałaby wiedzieć co. Pod jej skórę przedostał się chłód. Skuliła się pod prześcieradłem, otoczona panującą wokół ciszą. Odwróciła się na drugi bok, lustro toaletki odbiło jej sylwetkę: linię biodra, prawą nogę, kostkę stopy zaplątanej w prześcieradło, ramię zaczerwienione od brody Daniela, twarz do połowy zakrytą włosami, a do połowy wciśniętą w poduszkę. Kim była tak naprawdę? Tą, która się pokazywała, czy tą, która się ukrywała? Która część była bardziej, a która mniej prawdziwa? Obie są prawdziwe, powiedziałby Daniel – z tym swoim uśmiechem jak tyczka, dzięki której przeskakiwał wszelkie przeszkody – chociaż nie wiedział nic o jej drugim życiu. Pochyliła się i pogładziła go po ramieniu.

– Musimy wracać – szepnęła mu do ucha.

Dolores czekała na Paolę przy pianinie. Z odtwarzacza dobiegały dźwięki arii Vivaldiego śpiewanej przez Jaroussky’ego. Chociaż na zewnątrz panowała już ciemna noc, w pokoju paliła się tylko lampka w kącie; oświetlała zaledwie część sylwetki Dolores.

– Jak tam wycieczka?

Paola odstawiła na krzesło torbę z aparatem i obiektywami, po czym usiadła przy pianinie obok Portugalki. Do jej palców powróciło dzieciństwo, kiedy musnęła klawisze, niemal nie dotykając ich powierzchni.

– Zrobiłam chyba ze dwieście zdjęć – odpowiedziała, nie patrząc na Dolores. Nagle odniosła wrażenie, że prysznic i mydło nie zmyły z niej zapachu Daniela; oskarżycielsko się w niej utrzymywał.

Dolores wzięła papierosa, który dymił w stojącej na pianinie popielniczce, i głęboko się zaciągnęła. Dała sobie trochę czasu, zasłuchana w głos kontratenora podchodzącego właśnie do kulminacyjnej części arii.

– Niesamowity głos… Szkoda tylko, że falset. – Zgasiła papierosa w popielniczce i niemal od razu zapaliła następnego. Jej zielone oczy nieruchomo wpatrywały się w coś, co wychodziło poza ściany pokoju, coś, co przynosiła muzyka. – Można odnieść wrażenie, że lada moment się załamie. To, co wydaje się najmocniejsze, często okazuje się najbardziej kruche.

Paola pogrążyła się w myślach. Za sprawą świdrującego spojrzenia Dolores poczuła się smutna, stara i zmęczona.

– Pójdę do siebie. Jestem padnięta.

Dolores westchnęła i wstała. Aria dobiegała końca.

– A właśnie, Mauricio wraca jutro z Barcelony. Prosił, żebyś to ty odebrała go z lotniska w La Coruñi, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

Paolę zdziwiła ta prośba. Mimo to się zgodziła.

– Jasne, nie ma problemu.

Kobiety przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Chciały się o coś zapytać, powiedzieć sobie to, co wiedziały jedna o drugiej albo czego się domyślały. W końcu Dolores była kochanką Julia, starszego brata Daniela. To niespodziewane przymierze wynikające z ich związków z Lujánami było absurdalne. Zachowały jednak milczenie.

Daniel wszedł do domu, nie zapalając światła. W drodze do swojego pokoju zauważył, że drzwi do sypialni dziadka są uchylone. Kiedy Mauricio leciał do Barcelony, zazwyczaj zamykał je na klucz. Tym razem musiał zapomnieć. Mimo że go nie było, w pokoju wyczuwało się jego obecność: ubrania w szafie, leżąca w nogach łóżka koszula, świeżo wyprasowana i złożona, zdradzająca koszarową dyscyplinę, mocny zapach papierosów i oddechu dziadka, który nie mógł ulotnić się przez okno, kapcie przy szafce nocnej… Wydawało się, że jest obecny nawet w płytach ustawionych w porządku alfabetycznym obok wieży i w pożyczonych od Dolores książkach. Daniel nigdy nie był sam w tym pokoju, w pierwszym odruchu chciał zgasić światło, wyjść i zamknąć drzwi. Ale tego nie zrobił.

Zaczął kartkować książki i otwierać szuflady, uwijając się jak szpieg.

– Nie powinieneś tego dotykać. Sparzysz się.

Odwrócił się wystraszony. Czuł się jak złodziej. Jak wtedy, kiedy zakradł się do pokoju brata i zaczął szperać w kuferku, w którym Julio ukrywał pocztówki i prezenty od Dolores – skórzaną bransoletkę, mały szkaplerzyk, dwa zdjęcia, na których nauczycielka pozowała prowokująco w zwiewnym stroju. W ten sposób Daniel odkrył, że jego brat i Dolores planują wyjechać. Zamierzali opuścić Punta Caliente, opuścić jego. Martina mówiła coś, kiedy gładził miękki materiał leżącej na łóżku koszuli. Lubił porządek, jaki część ludzi wprowadza w swoją codzienność.

– Niektórych tak bardzo przeraża panujący na zewnątrz chaos, że za wszelką cenę starają się stworzyć złudne poczucie kontroli nad najdrobniejszymi szczegółami swojej codzienności. Ja nigdy nie potrafiłam przestrzegać nawet najbardziej elementarnych zasad. Wkurzało mnie, kiedy Dolores kazała mi czesać i sadzać w rzędzie porcelanowe lalki. Wolę, kiedy przedmioty zajmują przypadkowe miejsca przypisane im przez kaprys.

Była jakaś inna. Przypominała wojowniczkę, która zaraz ma wyruszyć pod Termopile i wie, że to będzie jej ostatnia wyprawa.

– Jak weszłaś?

– Tak samo, jak wychodzę. Zostawiłeś otwarte drzwi.

– Nie prosiłem cię, żebyś przyszła.

Uśmiechnęła się. Znów miał wrażenie, że nadciąga katastrofa, że to jej ostatnie słowa. Podeszła i stanęła za jego plecami. Musnęła mu kark, przebiegła palcami po linii szyi. Z ich dwojga to on zawsze był tym naiwnym, słodką połową, która nie chce dopuścić, by wchłonęła ją ciemność.

– Jak można zniknąć z samego siebie? Jest tylko jeden sposób. Ale też nieostateczny. Fragmenty, które niegdyś były połączone, ponownie się odnajdują, niezależnie od tego, na ile kawałków je potłuczesz i jak daleko od siebie je rozrzucisz. Wszystko zacznie się od nowa, teraz albo za tysiąc lat.

Delikatnie – ale z niedopuszczającą sprzeciwu determinacją – odwróciła głowę Daniela i pocałowała go w usta.

– Pamiętasz pierwszy raz, kiedy się pocałowaliśmy?

Spojrzał jej w oczy. Oczy przypominające skoszone łąki. Te oczy sprawiały, że pogrążał się w narkotycznym śnie, gardło ściskało mu wściekłe pożądanie, jej włosy muskały mu policzki niczym parzydełka meduzy wstrzykujące paraliżującą truciznę.

– Byliśmy dziećmi.

Martina skinęła głową. Owszem, byli dziećmi, ale czyż nadal nimi nie są? Tamtego dnia byli sami, siedzieli na klifie. Ona miała dziesięć lat, on siedem. Teraz zaczęła się rozbierać w wątpliwym świetle ledwo rozjaśniającym sypialnię dziadka.

– Wszyscy nas szukali, a my byliśmy tam na górze, daleko od świata. Obserwowaliśmy lot ptaków, z uwagą patrzyliśmy, jak podlatują do latarni, jak odfruwają, jak spadają pionowo na fale i z powrotem wznoszą się w górę, wykonując radosne piruety na powietrznych zjeżdżalniach. Byliśmy poza światem, ponad nim. Jak teraz. Szliśmy wzdłuż krawędzi przepaści, starając się utrzymać równowagę między zewem powietrza a bezpieczną pewnością ziemi.

– Co ty wyprawiasz?

Nie odpowiedziała. Położyła się na plecach na łóżku dziadka, z wyprostowanymi nogami i rękami ułożonymi wzdłuż ciała. Ciała dziewczynki.

– Chodź.

Daniel początkowo odmówił i odwrócił wzrok. Czekała z wyciągniętą ręką tak długo, aż chwycił jej dłoń. Położył się obok niej, ale nie miał odwagi na nią spojrzeć. Łóżko pachniało dziadkiem. Pachniało całunem.

– Chcę z tobą zostać, Danielu.

„Nie patrz na nią – powiedział sobie. – Nie teraz”. Ale nie potrafił oderwać wzroku od zielonych oczu Martiny.

– Tego zawsze pragnąłeś. Dlatego nie pozwalasz mi odejść. Teraz będziesz miał okazję. Weź mnie.

Nie mógł obronić się przed jej dłońmi, które rozpięły mu rozporek i chwyciły jego penisa. Miała lodowate palce, jak algi, które czasem oplatały jego ciało.

– Jak to jest? – szepnęła mu na ucho głosem zapożyczonym od morskich bóstw, od istot, które od tysiącleci zamieszkują dno oceanu. – Jak to jest uprawiać miłość z Paolą? – zapytała, nie przestając go pieścić.

Oddech Daniela stał się chrapliwy. Miłości się nie uprawia. „Miłość” to słowo, które nic nie znaczy, niuans prawdziwego uczucia niedającego się sprowadzić do kilku sylab. W przypadku Paoli lepiej było mówić o wolności, o pustce, o zawrotnym chaosie gestów i o zamieszaniu, które czyniły wszystko nierealnym. Za każdym razem, kiedy się spotykali, był zbyt świadomy siebie samego, tego, co ich otaczało. Otwierał szeroko oczy i pory skóry. Wąchał ją, dotykał, lizał; kolekcjonował fragmenty jej ciała. Ale nic z tego nie czyniło jej rzeczywistą. Kiedy kończyli – a nawet wcześniej – Paola już była przeszłością i tęsknotą.

– Lepiej niż ze mną? – dopytywała Martina, liżąc go po małżowinie ucha, coraz szybciej poruszając nadgarstkiem, zwiększając nacisk palców na żołądź.

Daniel poczuł na brzuchu ciepło nasienia, konające kropelki marnowały się pośród jego włosów łonowych i między palcami Martiny.

Chciało mu się płakać. Rozejrzał się po pokoju dziadka. Wyglądał teraz inaczej niż kilka minut wcześniej. Zamienił się w sprofanowaną świątynię, w krainę zdobytą drogą krwawego podboju, nad którą panował z łóżka: zmięta narzuta, koszula, wcześniej starannie złożona, teraz zrzucona na podłogę, spuszczone spodnie i penis w odwrocie. Wtulił twarz w poduszkę i poczuł niesprecyzowany wstręt na myśl, że jego oddech miesza się ze snami dziadka, którymi była przesiąknięta powłoczka. Zacisnął pięść pod poduszką i skulił się w pozycji embrionalnej.

– Czasami chciałbym mieszkać w jaskini z wejściem zatarasowanym ogromnym kamieniem. Do środka dostawałby się tylko jeden promień światła; to by wystarczyło, żeby móc odróżnić dzień od nocy.

Martina leżała obok niego, uśmiechała się i szeptała, jakby przemawiała do małego dziecka.

– Biedny Daniel… Wszyscy się z ciebie śmieją. Popychają cię mocno to tu, to tam i zabijają całe dobro, jakie mogłoby wyniknąć z twoich przemyśleń, twojej wrażliwości, twojej sztuki. Zamienili cię w unoszoną przez wodę gałązkę.

Chłopak pokręcił głową. Myślał o czerwonych dachówkach swojego domu tamtej nocy, kiedy wybuchł pożar. Eksplodowały niczym fajerwerki, strzelały na wszystkie strony ostrymi odłamkami, jak szrapnele. Widział dłonie ojca uczepione krat w oknie, kiedy wołał o pomoc. Widział siebie samego, z nagim torsem, twarzą umazaną sadzą i dymiącymi włosami: wpatrywał się w niego, niezdolny do niczego poza bezczynnym staniem w miejscu i patrzeniem, jak płonie.

Zaraz po wyjściu z lotniska Mauricio poprosił Paolę, żeby zajechali do miasta, zanim wrócą do Punta Caliente. Nie zajmie im to dużo czasu, nadłożą zaledwie jakieś dwadzieścia minut drogi. Chciał jej coś pokazać. Było wcześnie, o tej porze panował niewielki ruch. Paola nazbyt raptownie wyprzedziła autobus, po czym znowu zjechała na prawy pas.

– Czy mogłabyś trochę zwolnić?

Zdjęła nogę z gazu.

– Tak lepiej?

– Znacznie lepiej, dziękuję.

Spojrzała na Mauricia kątem oka. Postarzał się w ciągu ostatnich tygodni.

– Jak tam podróż do Barcelony?

Staruszek był myślami gdzie indziej. Lekko wzruszył ramionami i spojrzał na prędkościomierz na desce rozdzielczej.

– Myślę, że dobrze. Mogę? – zapytał, wyjmując z otwartego schowka jeden z cienkich papierosów, które paliła Paola. Nie miały żadnego smaku. Po co ludzie palą to świństwo, skoro nawet nie smakuje jak tytoń?

Paola domyśliła się tego pytania po zdegustowanej minie staruszka.

– Dzięki temu palę mniej.

– Ludzie powinni nauczyć się żyć w zgodzie z samymi sobą i ze swoimi nałogami. Człowiek, który nie chce pogodzić się z tym, kim jest, nigdy nie będzie szczęśliwy.

Paola posłała mu rozbawione, pytające spojrzenie.

– Chcesz przez to powiedzieć, że jestem sumą moich nałogów, czy że nie jestem szczęśliwa?

Mauricio nie odpowiedział. Nie znał nałogów tej kobiety, jeśli zaś chodzi o stopień uszczęśliwienia… Podejrzewał, co kryje się za jej radosnym spojrzeniem. Głośne postukiwanie w kierownicę obszytą brązową skórą nie miało nic wspólnego z lecącą z odtwarzacza melodią. Sarabanda to raczej tragiczny utwór, także wiszące nisko, ołowiane niebo nie współgrało z jej wizerunkiem włoskiej aktorki kręcącej film w Toskanii. Miała na sobie ładną wzorzystą sukienkę na ramiączkach, pasującą do sandałów i okularów w szylkretowej oprawce. Założyła kapelusz, który podarował jej kilka tygodni wcześniej. Lekki makijaż podkreślał linię kości policzkowych i delikatny zarys ust. Wydawała się mniej krucha niż tamtej pierwszej nocy, kiedy zobaczył ją w domu Dolores, jakby w tym ciele o usianej piegami skórze i wystających obojczykach wyrosło coś dobrego, coś innego.

– Silnik brzmi tak, jakby samochód wyszedł prosto z fabryki – stwierdził. Hipnotyzował go ten rytmiczny dźwięk. Zamknął oczy, jakby dzięki temu mógł zobaczyć pracujące tłoki i zawory, ale tak naprawdę myślał o brudnej kawiarni w Düsseldorfie cuchnącej gotowaną brukselką, gdzie trójka młodych przyjaciół dopalała na spółkę papierosa, dopóki nie poparzyli sobie paznokci.

– Dokąd jedziemy?

– Na promenadę.

W oddali wznosiła się Wieża Herkulesa. Zaparkowali przy wejściu do parku. Na dużej łące ciągnącej się aż do cypla Herminia rozmieszczono kilkanaście rzeźb z żelaza i kamienia.

– Możemy się przespacerować do posągu Breogana, celtyckiego kacyka, który strzegł dostępu do wieży.

Nieco dalej znajdowało się wzniesienie, z którego rozciągał się widok na zatokę i leżące po drugiej stronie wybrzeże Dexo. Poza nimi w parku było tylko kilku spacerowiczów z psami i biegacze truchtający wyznaczonymi ścieżkami. Wiatr dął mocno, gnąc trawę i świeżo zasadzone drzewka, jeszcze zbyt słabe, żeby stawić mu czoło, w przeciwieństwie do menhirów wyrzeźbionych przez Manola Paza czy bramy arabskiego cmentarza. W tych abstrakcyjnych figurach było coś denerwującego, jakaś ukryta moc o romantycznym charakterze. Przypominały spetryfikowanych gigantów w monumentalnych grobach. Bohaterów wywodzących się z nieznanej człowiekowi rasy.

Staruszek przez jakiś czas się nie odzywał. Pokonali niemal kilometr, w milczeniu obchodząc zespół rzeźb po północno-zachodniej stronie parku. Wreszcie zatrzymali się przy pomniku ze stali. Składał się z prostych, trójwymiarowych brył. Hołd złożony Picassowi, który w dzieciństwie spędził tu kilka lat. Gitara. Mauricio lubił przechadzać się pomiędzy tymi milczącymi olbrzymami i marzyć, że niektóre z rzeźb są dziełem rąk albo umysłu Pieguski. Wyobrażał ją sobie, jak powoli obchodzi swoje prace, przymrużonymi oczami bada każdy szczegół, przesuwa dłońmi po metalowej powierzchni, przykłada do niej twarz, słucha bicia żelaznych serc.

Ale nie dlatego przyprowadził tutaj Paolę.

– Niedługo będzie sierpień. Dolores zacznie przygotowywać pensjonat na przyjazd gości, trzeba przewietrzyć pokoje, odmalować ściany, naprawić bojler. To będzie dość uciążliwe, pył, hałas i robotnicy przez cały dzień kręcący się po domu.

Paola spojrzała na niego zaniepokojona.

– Nic mi o tym nie mówiła.

Staruszek starał się poruszyć temat nie wprost, ale mu nie wyszło. Nie leżało to w jego naturze. Czasem tak bardzo tęsknił za Buenos Aires! Za swoim małym mieszkankiem z oknami niewychodzącymi na ulicę, za milczącą samotnością niewymagającą witania się z sąsiadami i znajomymi, za anonimowością i brakiem obowiązków.

– Domyślam się, że gdzieś ktoś na ciebie czeka.

Paola stała przy rzeźbie przedstawiającej gitarę.

– Tak naprawdę to nie. Nikt na mnie nie czeka – skłamała.

Staruszek zmierzył ją spojrzeniem, w którym nie malował się nawet cień wątpliwości. Musiał przyznać, że odkąd się pojawiła, wszystkim im żyło się lepiej. Nie tylko jego wnukowi, ale także jemu, a w pewnym stopniu również i Dolores. Kilka dni wcześniej przyłapał przyjaciółkę, jak z uwagą przegląda się w lustrze. „Myślisz, że to ciało zasługuje jeszcze na jakikolwiek podziw?”, zapytała z kokieterią, której nigdy wcześniej u niej nie dostrzegł. Założyła kolczyki, które brat Daniela kupił jej na targu w miasteczku, gdzie spędzili razem weekend. Nie nosiła ich, odkąd Julio zginął w pożarze. Tak naprawdę wcale nie było jej w nich do twarzy, ale Paola przekonała ją, że jest inaczej. Mauricio zauważył też, że ostatnio Dolores nosi bardziej pancerne staniki, żeby nadać kształt swoim bujnym piersiom. „Dlaczego, dla kogo?”, zapytał lekko skonfundowany. „Robię to dla siebie”, odpowiedziała obruszona.

– Spójrz na podstawę rzeźby. Jest tam tabliczka z nazwą sponsora.

Paola wypełniła polecenie, zdjęta nagłym strachem. Przeczuwała, co zobaczy na tej zardzewiałej blasze. „Przy współpracy fundacji Aldy F.”

Jej radość nagle wyparowała. Nie przypominała już włoskiej aktorki, ale oszustkę z głęboką zmarszczką na szyi i bladymi jak kreda policzkami. To niemożliwe, żeby Mauricio przyprowadził ją tu przez przypadek.

– Wiesz już, kim jestem.

Alda F. była matką Paoli. Kiedy umarła, ojciec założył fundację jej imienia. Ta rzeźba, podobnie jak kilka innych w tym parku, powstała za pieniądze Malherów.

– Przynajmniej wiem, że nie masz na imię Paola. Nazywasz się Eva Malher i wygląda na to, że szuka cię mnóstwo osób.

– A jakie to ma dla ciebie znaczenie?

– Nie chcę się mieszać do twojego życia. Lubię cię. Ale teraz to nieważne. Powiedziałaś, że jesteś tu przejazdem. Wygląda na to, że uwolniłaś się już od tego, co za sobą przywlekłaś, kiedy się u nas zjawiłaś. Tak więc pora, byś podążyła dalej swoją drogą.

Paola poczuła, jak gardło ściska jej się z oburzenia. Piekący ból wracał za każdym razem, kiedy ktoś uznawał, że nie jest w stanie samodzielnie podejmować decyzji.

– O co ci chodzi, Mauricio?

Staruszek wytarł kciukiem resztkę zaschniętej śliny, która zebrała mu się w kąciku ust.

– Myślisz, że nie wiem, co robisz z Danielem?

Paola oblała się rumieńcem. Co robiła? Sama tego nie wiedziała. To, co się z nią działo, miało związek z pożądliwymi ustami, gorączkowymi dłońmi i śliną na szyi. Młodym sokiem w sztywnej łodydze.

– To nie tak, jak myślisz.

Nie widział ich, ale wcale nie musiał. Niektóre dzwonki rozbrzmiewają równie głośno jak cisza, która zalega, kiedy nagle przestają dźwięczeć.

– Ja nic nie myślę. Wiem, co widzę, i wiem, co słyszę, chociaż udaję ślepego i głuchego.

Paola była wściekła. Zwłaszcza na siebie samą. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej się złościła. Wyglądało na to, że wszyscy potrafią znaleźć odpowiednie słowo we właściwym momencie. Wszyscy wydawali o niej bezpośrednie, jednoznaczne opinie.

– Nie skrzywdzę twojego wnuka, jeżeli to cię martwi.

Staruszek przez dłuższą chwilę spoglądał na gitarę, która nie była gitarą. „Jeden podpis robi z ciebie dziadka”, pomyślał. Ten chłopak o ciemnych oczach stał się nagle jego obowiązkiem. Obowiązkiem, o który nie zabiegał.

– Nie mam na myśli krzywdy, jaką ty możesz wyrządzić jemu. Mam na myśli krzywdę, jaką on może wyrządzić tobie.

Paola ze zdumieniem pokręciła głową.

– Nie bądź śmieszny.

Mauricio posłał jej surowe spojrzenie.

– Byłem śmieszny nie raz, ale zapewniam cię, że teraz mówię poważnie. Musisz wyjechać i zapomnieć o tej grze, którą pozwoliłaś sobie zacząć.

– To nie jest żadna gra. Twój wnuk… Ja…

Mauricio czekał niewzruszony. Paola nie dokończyła zdania. Ruszył w kierunku samochodu. Zatrzymał się. Na moment wbił wzrok w ziemię, po czym powoli odwrócił głowę w stronę Paoli.

– Porozmawiaj z Dolores. Zapytaj ją o Martinę.