14

Wybrzeże Śmierci, sobota, 14 sierpnia 2010 r.

Coś zatrzęsło się głęboko we wnętrzu Dolores, kiedy stanęła przed zamkniętymi drzwiami. Dłonie lekko jej drżały, przytuliła je, żeby dodać im odwagi, zanim nacisną klamkę.

– Dziesięć lat… – szepnęła; kiedy wypowiadała te słowa, załamał jej się głos, jakby na każdym z nich ciążyły mijające minuty i godziny, jakby powróciły nocne koszmary, chwile, kiedy każdy rozlegający się w domu dźwięk sprawiał, że serce skakało jej w piersi, wrażenie, że jej córka jest gdzieś blisko, bardzo blisko, i że ją obserwuje. Nadzieja, pogodzenie się z losem, zaprzeczenie, niemożność zapomnienia, melancholia w spojrzeniu, kiedy widziała, że listonosz mija jej dom… Tego wszystkiego doświadczyła Dolores w ciągu ostatnich lat. Wizyty na komisariacie z biegiem czasu stawały się coraz rzadsze, aż któregoś dnia zrozumiała, że nie ma sensu dalej wypytywać o postępy w śledztwie.

Minęło dziesięć lat, odkąd Martina zniknęła.

W tym pokoju ukrył się czas. Czas zabarwiony na fioletowo, kolor melancholii. Ściany były oklejone różową tapetą w dziecięcy wzorek, łóżko z sosnowego drewna zakrywała niebieska narzuta. Na regale stała kolekcja porcelanowych lalek, które kiedyś siedziały na łóżku. Co wieczór Dolores brała po kolei każdą z nich, poprawiała falbanki sukienki, czesała ją i z powrotem odstawiała na miejsce.

Usiadła na brzegu łóżka i pogładziła narzutę z ogromną czułością, jakby to było ciało jej córeczki Martiny, leżącej na lewym boku z wystającym spod kołdry ramieniem, jakby nadal mogła wchodzić nocą do jej pokoju i patrzeć, jak śpi, głaskać ją po czarnych włosach, szeptem śpiewać jej po portugalsku starą piosenkę i słuchać jej równego oddechu.

Dolores niełatwo było przypomnieć sobie swoje wcześniejsze życie, młodość, lata, kiedy pracowała jako asystentka profesora Antunesa na Katolickim Uniwersytecie w Lizbonie. Wtedy nie była jeszcze jego kochanką ani żoną. Ślub w bazylice Matki Boskiej Królowej Męczenników i wesele dla stu pięćdziesięciu gości na tarasie widokowym w dzielnicy Graça odbyły się później, kiedy była już w ciąży z Martiną. Piękna suknia ślubna, którą kupiły jej matka i siostry, nie ukryła dużego brzucha. Ci, którzy znali ją w tamtych czasach, twierdzili, że jest piękną młodą kobietą z widokami na karierę akademicką. Nikt nie rozumiał, jak mogła wyjść za Antunesa. Po upływie tylu lat Dolores także tego nie rozumiała.

Jej mąż zawsze nosił ciemne stroje, pasujące do jego zamyślonego wyrazu twarzy i małych oczek ukrytych za okularami w grubych oprawkach. Włosy do ramion miały rekompensować łysinę na czubku głowy. Kreował się na poetę wyklętego, geniusza udręczonego akademicką rutyną. Był niezbyt rozmowny, jakby wewnętrzne cierpienie pozbawiło go nadziei, że ktokolwiek zdoła go zrozumieć. Czasami patrzył na Dolores tak, jakby spoglądał na rozmazany horyzont. Był od niej starszy o prawie trzydzieści lat. Uwiódł ją tym wyglądem bezradnego geniusza, artysty niesprawiedliwie skazanego na ostracyzm; potrzebowała dużo czasu, by zdać sobie sprawę, że ta bezbronność jest strategią, która pozwala Antunesowi wytrzymać z samym sobą. Rzekome udręczenie jej męża nie było bynajmniej spowodowane tym, że żył w świecie niesprawiedliwym dla geniuszy, niewolącym jego wielką duszę, ale wynikało z prostego faktu, że czuł się nieszczęśliwy – depresyjnie, zwyczajnie, bezsensownie, bez krzty romantyzmu. Za jego narzekaniem stała próżność, jego rozterki były czysto materialne, jego frustracja brała się z kompleksów. Jeśli zaś chodzi o jego milczenie – rzekomo egzystencjalistyczne – wynikało ono po prostu z jałowej pustki. Ich wspólne życie stało się uporządkowanym, skutecznym współistnieniem w kolorze rdzy. Po ślubie Dolores nie miała żadnych powodów, żeby od niego odejść, ale też żadnych, żeby z nim pozostać, i może właśnie to najmocniej przemawiało za tym, żeby go porzucić. Narodziny Martiny były jedyną sensowną rzeczą w całym ich małżeństwie. Dolores karmiła ją piersią przy oknie, podczas gdy ich mieszkanko wypełniała muzyka Bacha czy Haendla. Antunes siedział przed maszyną do pisania Olympia w swoim małym zadymionym tabernakulum; Dolores słyszała, jak warczy, klnie i z wściekłością wyrywa kartki z wałka, ale nie robiło to na niej wrażenia. Skupiała się na swojej córce, na bolącym sutku uwięzionym w jej usteczkach, wdychała jej zapach i myślała o wspólnej przyszłości ich dwóch.

Na placu z markizami rosło drzewo o białym pniu, na którym gruchały gołębie. Co i raz dokonywały grabieżczych nalotów na stoliki w kawiarnianych ogródkach wypełnionych turystami. Lubiła to drzewo, wysokie na jakieś pięć, sześć metrów, pozbawione korony i liści, ozdabiane na Boże Narodzenie lampkami i kolorowymi łańcuchami. Kiedy ściskał mróz, łańcuchy sztywniały, zamieniając się w stalaktyty migoczące magicznymi odblaskami. Martina miała niespełna pięć lat, kiedy pewnego ranka z placu dobiegł warkot piły, a meble w mieszkaniu pokryła cienka warstwa pyłu drzewnego. Robotnicy zatrudnieni przez miasto pocięli drzewo na klocki i załadowali je na ciężarówkę. Zostawili po sobie plac pokryty trocinami i dziwną pustkę. To był znak. Podobno drzewo było w środku martwe. Następnego dnia Dolores ubrała Martinę, spakowała niewielką torbę podróżną i oznajmiła Antunesowi, że go porzuca. Akurat coś pisał. Ledwo odwrócił głowę, z okularami na czole i oczami załzawionymi z powodu papierosowego dymu.

– Nie możesz tego zrobić – powiedział, kiedy udało mu się na moment wyrwać z zamyślenia, w którym żył, i zrozumiał, co się dzieje. Dolores zrobiło się żal jego i straconych lat.

Minęło następnych pięć lat. W tym czasie zjechała cały półwysep w poszukiwaniu miejsca, które mogłaby uznać za swoje. Kolejne miasta i kolejni mężczyźni nie zostawiali jednak w jej życiu niczego trwałego. Czasami myślała, że mogłaby zacząć od nowa, ale Antunes zawsze w końcu trafiał na jej trop i błagał, żeby wróciła.

– Jestem innym człowiekiem, wreszcie zrozumiałem.

Ale nie było niczego do rozumienia poza tym, czego on nie chciał przyjąć do wiadomości. Składała kolejne zawiadomienia o nękaniu i uciekała, starając się zatrzeć za sobą ślady, żeby nie mógł ich odnaleźć.

Na początku roku 2000 zobaczyła ogłoszenie w lokalnej galisyjskiej gazecie: poszukiwano nauczycielki ze znajomością języków do wiejskiej szkoły na Wybrzeżu Śmierci. Miasteczko leżało na końcu świata i to właśnie przesądziło o jej decyzji. Pomyślała, że może tam znajdzie swój dom i zacznie nowe życie.

Jej przyjazd do Punta Caliente był przygnębiający. Matka i córka na przystanku autobusowym przy powiatowej drodze, osłaniające się czarnym parasolem przed deszczem ze śniegiem. Patrząc na autobus niknący we mgle, Dolores miała ochotę chwycić Martinę za rękę i spróbować go dogonić. Przeprawienie się na drugą stronę szosy było niczym przejście po ciemku z pokoju do pokoju, kiedy trzeba macać ściany, żeby niespodziewanie się o coś nie potknąć. Ta ciemność była jednak inna, mleczna, gęste zasłony mgły ograniczały widoczność do jednego metra. Zza mgły dobiegało bicie kościelnych dzwonów, w górze rozlegały się krzyki mew. Pachniało morzem, rybami, gnijącymi sieciami i smołą. Po omacku – jak ślepiec, który nie zna jeszcze faktury otaczających go przedmiotów – Dolores ścisnęła kościste ramię Martiny i wkroczyła w swoje nowe życie. Po drugiej stronie szosy czekała na nią masywna postać w wełnianej czapce i kurtce poplamionej smarem. Stała z rękami w kieszeniach, oparta o maskę starej osobówki z wyblakłą karoserią.

To pierwsze spotkanie z Juliem, bratem Daniela, było dziwne i milczące. Ludzie morza nie są zbyt rozmowni, wystarczy im spojrzenie. Spojrzenie bezpośrednie, twarde i szczere, jak dłoń, którą jej podał. Omiótł matkę i córkę wzrokiem, z którego nie przebijały żadne emocje, po czym wziął od nich torbę.

– Pani jest nową nauczycielką.

Jego pierwsze słowa były niewinne, w przeciwieństwie do szeptów i opowieści, które pewnego dnia zaczną wypełniać ich noce; noce, kiedy palili w łóżku przykryci kocami, podczas gdy na zewnątrz szalała burza. Zza tych czułych słów przebijała niezwykle emocjonalna inteligencja, sekretne życie, które Dolores pozna jak nikt inny. Nieświadomie pokocha to przenikliwe spojrzenie, pełne odcisków dłonie i zapach ryby, którego nie dało się usunąć nawet mydłem i zmywakiem.

Weszły do samochodu. Z tyłu siedział mniej więcej siedmioletni chłopiec.

– To mój brat, Daniel. – Chłopiec i Martina spojrzeli na siebie jak dwa szczeniaki, które niespodziewanie zderzają się pyskami. Dolores zapamiętała jego duże oczy i sklejone ropą rzęsy. Przywitał się nieśmiało, szukając aprobaty starszego brata.

– Lubię grać w marmurki – powiedział na powitanie, wyciągając z kieszeni garść szklanych kulek, które musiały być jego najcenniejszym skarbem.

Pokazał je Martinie i zachęcił ją, żeby wzięła sobie tę, która najbardziej jej się podoba. Martina wybrała kulkę japońską, białą w brązowe i niebieskie cętki, przypominającą lodową planetę z plamami słonecznymi. Daniel zamrugał rzęsami: może żałował swojego szczodrego gestu. Jego brat skinął głową.

– Masz dobry gust, to ulubiona kulka Daniela.

Chłopiec posłał Martinie nieśmiały uśmiech, na który ona odpowiedziała wyniosłym spojrzeniem. Od tej pory stali się nierozłączni.

Minęły pierwsze tygodnie, miesiące, rok, a Dolores nie miała żadnych wiadomości od Antunesa. Powoli i dyskretnie wdrażała się w rutynę swojego nowego życia, w spokój Punta Caliente, w relacje z sąsiadami, którzy z czasem przestali patrzeć na nowo przybyłą i jej córkę z nieufnym zainteresowaniem i zaakceptowali ich obecność. Jej pojawienie się sprawiło, że szkoła odżyła: teren wokół budynku obsadzono drzewkami owocowymi, sprowadzono nową tablicę, naprawiono i wypełniono książkami regały, odmalowano ściany i zreperowano bojler. To miejsce i dzieci stały się treścią jej życia. W ciągu pierwszych miesięcy brat Daniela był jej największą podporą. W niektóre popołudnia widziała, jak zmierza w stronę szkoły swoim specyficznym krokiem, lekko pochylony do przodu; jego spojrzenia z ukosa brała początkowo za przejaw sceptycyzmu, który dziwił u tak młodej osoby. Zawsze miał coś pod pachą: puszkę farby do płotów, zwój siatki ogrodzeniowej, syfon do umywalki. Podwijał rękawy koszuli, chował do kieszeni wełnianą czapkę i zabierał się do pracy z energią osadnika, który buduje swój dom na nieznanej ziemi. Był w nim jakiś głęboki spokój, tak różny od wyimaginowanych męczarni Antunesa. Ich rozmowy dotyczyły konkretnych spraw, jego osądy nie miały nic wspólnego z wykutymi w myśleniu uniwersaliami, były po prostu oparte na codziennych doświadczeniach. Jakość życia, jego bezwzględność czy łaskawość, sprowadzała się do pogody, krajobrazu, połowów, ran, przerwanej sieci, owocnego poranka na morzu, utonięcia kolegi, ulgi, kiedy udało się uciec z ładunkiem tytoniu patrolowi służby celnej. Świat był dla niego wszystkim, żył w nim, nie filozofując na jego temat. Wystarczało mu, że jest jego częścią. Nie krył swojej niechęci, kiedy Dolores czytała mu fragment jakiejś książki albo prosiła go, żeby posłuchał jakiegoś klasycznego utworu; zabierał ją na Nicosię, kazał jej zamknąć oczy i wsłuchać się w ryk wiatru pieniącego fale albo pokazywał jej najpiękniejsze zachody słońca.

– Życie jest tutaj, a nie na rysunkach czy w książkach.

Była w nim zakochana na długo przed tym, zanim zdała sobie z tego sprawę; dopiero wtedy pożałowała straconych lat, które spędziła pogrążona w katatonii niezasługującej na miano życia.

W Punta Caliente nie wszystko szło z entuzjastycznym duchem postępu, sieci społecznościowe nie przedarły się przez niewidzialne mury miasteczka. Obowiązywały tu sekretne zasady współżycia, nadające ton dyskretnemu, aczkolwiek mocnemu biciu serca tej zamkniętej na wpływy z zewnątrz wspólnoty. Wszystko oglądano pod lupą i o wszystkim wiedziano; rozwódka z dziesięcioletnią córką powinna mieć się na baczności przed ironicznymi spojrzeniami, przed dezaprobatą, którą czasem wyczuwała w lekceważących postawach, kiedy robiła zakupy, i w złośliwych szeptach dobiegających z ławek kościoła pełnego obłudnych twarzy. Także w Punta Caliente czaiły się potwory z bagien. Jej jednak nie przeszkadzała ta półkonspiracja, potajemne weekendowe wypady gdziekolwiek, spotkania po zmierzchu, kiedy czekała niecierpliwie jak piętnastolatka, aż Julio przeskoczy przez szlaban przy jej domu, żeby spędzić z nią noc i wymknąć się, zanim wstanie świt.

Jedyną rzeczą, która burzyła jej spokój, były nagłe ukłucia strachu, że Antunes czai się gdzieś, żeby przeciąć tę cienką nić. Czasami budziła się u boku Julia, wstawała z łóżka i podchodziła do okna, czując w piersi niesprecyzowany ból.

– Co się dzieje?

– To mój mąż, jego obecność. Boję się.

Antunes był tam, czyhał na nią, zapowiadał swoje przybycie niczym bryza zwiastująca nadciągającą burzę.

– Spokojnie, dopóki jesteśmy razem, nic ci nie grozi.

Dolores kręciła głową, wracała do ciepłego łóżka i wtulała się w ciało Julia, żeby poczuć się bezpiecznie.

Daniel bardzo różnił się od brata. Dolores przyglądała mu się, kiedy siedział w szkolnej ławce, obserwowała jego wykutą w lodzie twarz i próbowała zrozumieć, co takiego ich łączy, bo krew, geny i niezaprzeczalne podobieństwo nie wystarczały, żeby zrozumieć absolutną, bezwarunkową miłość, jaką się nawzajem darzyli. Daniel chował się za swoją inteligencją, zamykał w książkach i kontemplacji własnej rzeczywistości, do której nikt inny nie miał wstępu. Sprawiał wrażenie ulotnej istoty, zranionego duszka niepasującego do tego świata.

Dolores podejrzewała, że ten jego ślimaczy charakter ma po części związek z ojcem, plotącym trzy po trzy gadułą, który nigdy nie chciał rozmawiać o Danielu, za to ciągle mówił o sobie, o swoich problemach – zmyślonych czy prawdziwych – o życiu w Buenos Aires, o ojcu w więzieniu i matce, która zaginęła w czasach dyktatury wojskowej. Jego opowieści były pozbawione konkretów, snute pijackim tonem, któremu towarzyszył cuchnący oddech. Kończył swoje monologi sarkastycznym komentarzem na temat rzekomej dobroci i oczywistej złośliwości istot ludzkich, czasem bełkotał jakieś zdanie po niemiecku. Dolores wywnioskowała, że urodził się w Niemczech pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy jego rodzice wyemigrowali z Argentyny za pracą. Swoją przyszłą żonę poznał w Buenos Aires. Byli jeszcze dzieciakami, kiedy zaszła w ciążę z bratem Daniela. Wczesne ojcostwo, ślub i emigracja do tego znienawidzonego kraju zniszczyły mu życie. Z jakiegoś powodu wyżywał się na Danielu. Jego oczy drapieżnego ptaka, otępiałe z powodu nadużywania alkoholu, nabierały złowieszczego wigoru, kiedy mówił o młodszym synu.

– Pani nie rozumie zła, które tkwi w tym chłopaku. Ale mnie nie oszuka. Jeśli będzie trzeba, wyplenię je pasem.

Ona jednak nie wierzyła, że Daniel jest diabłem ani że trzeba wypleniać z niego jakiekolwiek zło. Chłopiec powinien po prostu pozbyć się powagi dorosłego i zyskać dziecięcą beztroskę. Dolores pomyślała, że Martina mogłaby mu w tym pomóc. Była o trzy lata starsza, ale dobrze się dogadywali. Tamta japońska kulka przypieczętowała niezłomną przyjaźń między nimi. Martinę cechowały nieodpowiedzialność i buntownicza natura, których brakowało Danielowi; kiedy byli razem, przynajmniej udawał, że jest chłopcem jak każdy inny. Tworzyli zgrany tandem. Daniel pomagał Martinie w lekcjach, a ona otwierała przed nim świat swojej nieokiełznanej fantazji. Jednego dnia chciała być astronautką, ale jeżeli nazajutrz budziła się w gorszym nastroju, wystarczało jej zostanie śpiewaczką operową albo księżniczką mieszkającą w porcelanowym zamku o stu komnatach. Danielowi przydzielała rolę wiernego giermka albo tragarza podczas wypraw badawczych do Afryki. Największą radość sprawiało im jednak wspinanie się pod krzyż na klifie i obserwowanie stad mew, nurzyków, kormoranów, burzyków…

– Któregoś dnia my też polecimy – mówili sobie. Chcieli być morskimi ptakami.

Przeszłość stawała się rozmazana niczym jakieś odległe miejsce. Dolores wspominała ją w zimowe popołudnia, kiedy o blaszany dach szkoły uderzał deszcz, a uczniowie pisali dyktando. Zdołała nawet przekonać samą siebie, że jej gąbczaste szczęście jest czymś prawdziwym, czego może się uczepić.

– Brat mi każe – tutaj była pułapka: „każe” czy „karze”? – przejść rzekę w bród – i kolejna zasadzka: „bród” czy „brud”? – ale ja…

Uczniowie, zdziwieni nagłym zamilknięciem nauczycielki, która urwała w pół zdania, także spojrzeli na nieznajomego mężczyznę idącego powoli między stolikami. Ociekał wodą, jakby przez długi czas chodził po deszczu, i zostawiał na drewnianej podłodze mokre ślady. Antunes wrócił. Był starszy, mizerniejszy, mroczniejszy niż kiedykolwiek. Zapuścił włosy i kozią bródkę sięgającą mu do jabłka Adama. Wyrósł mu miękki brzuch, który sprawiał, że wydawał się niższy i bardziej groteskowy, niż był w rzeczywistości. Zatrzymał się na wysokości trzeciego rzędu, spojrzał na najbliższą ławkę i rozchylił usta w kpiącym uśmiechu. Martina rozpaczliwie wpatrywała się w matkę stojącą na podwyższeniu, gdzie znajdowało się jej nauczycielskie biurko.

– Martino – powiedział mężczyzna, którego dziewczynka ledwo pamiętała; musnął jej włosy wilgotną dłonią. Schowała się za kruchą ścianą w postaci Daniela, z którym dzieliła ławkę, ale chłopiec niewiele mógł zrobić; patrzył, jak nieznajomy, który wyłonił się z burzy, bierze jego przyjaciółkę na ręce.

– Jestem jej ojcem.

– Puść ją! – Dolores zagrodziła mu drogę, rozjuszona.

Spokojna, miła nauczycielka, która łajała ich ostro za używanie brzydkich wyrazów, nagle wydzierała się jak barmanka stawiająca czoło całej amerykańskiej marynarce. Rzuciła się na mężczyznę i podrapała mu twarz; mimo to nie chciał puścić Martiny. Szarpali się jak wściekłe psy walczące o zdobycz, wywracając stoliki i krzesła. Niektóre dzieci płakały, inne w osłupieniu przyglądały się całej scenie, najstarsze uśmiechały się, a nawet wesoło pokrzykiwały, jakby chodziło o bójkę między ich rówieśnikami.

Daniel w końcu pokonał paraliż, przeskoczył nad krzesłami i stolikami i zdesperowany wybiegł ze szkoły, by odnaleźć brata. Miał nadzieję, że nie wyruszył w morze przy takiej pogodzie. Kiedy sztorm nie pozwalał rybakom wypłynąć na połów, spotykali się w O Cafeto, grali w karty albo marzyli na jawie z kieliszkiem koniaku w ręce. Szkołę dzieliło od portu niewiele ponad kilometr.

Kiedy bracia dotarli do szkoły, Antunes wlókł Martinę do samochodu. Dolores wbijała obcasy w błoto pokrywające mały, podeptany warzywnik i ciągnęła córkę za pasek, niczym kotwica, która powoli podnosi się z dna. Zdumione dzieci obserwowały całą scenę przez okno klasy.

– Puść Martinę! – rozległ się krzyk Julia.

To, co nastąpiło później, stało się częścią legendy, jakiej potrzebuje każde miejsce na świecie. Kopniaki, ciosy kolanem i uderzenia głową, którymi brat Daniela uraczył intruza, powaliły Antunesa na ziemię. Leżał półżywy w kałuży w kolorze wodnistej czerwieni, jak gliniasta gleba albo strumienie spływające z kopalni miedzi. Może Julio naprawdę zabiłby ojca Martiny, gdyby brat nie złapał go za nogi, żeby przestał okładać ten worek kości, który już nawet nie wydawał z siebie jęków. Potem przyjechała Gwardia Cywilna, która zazwyczaj nie pojawiała się w miasteczku poza sezonem przemytniczym; znali Julia, był jednym z tych, których nigdy nie złapali, mimo to nie czuli do niego urazy. Ludzie morza darzą się wzajemnym szacunkiem, zeznanie Dolores wystarczyło więc, żeby sędzia zwolnił go z aresztu do czasu procesu. Antunes został wprawdzie przewieziony do szpitala, ale jego stan nie był ciężki. Zakazano mu zbliżania się do byłej żony i polecono, by pozostał do dyspozycji sądu.

On jednak miał inne plany.

Cztery dni później Martina zniknęła. Bawiła się z Danielem przy krzyżu, rozstali się w drodze do miasteczka. Jako ostatni widział ich razem Julio. Martina nie dotarła do domu. Ktoś twierdził, że Antunes włóczył się po okolicy, ktoś inny zapewniał, że dziewczynka wsiadła do samochodu z portugalską tablicą rejestracyjną. Ale kiedy przyszło co do czego i Gwardia Cywilna rozpoczęła formalne przesłuchania, czekały ją tylko niezdecydowane odpowiedzi, zwykle wymysły i przypadki nagłej amnezji. Nikt nie chciał się mieszać do sprawy, która – jakby nie było – dotyczyła obcych.

Antunes został zatrzymany i przesłuchany, podał jednak nazwiska świadków, którzy potwierdzili, że nie ruszył się z pensjonatu, gdzie zgodnie z nakazem sędziego czekał na proces. Przeszukano jego samochód, z użyciem psów i nowoczesnych technik kryminalistycznych. Wynik był jednoznaczny: Martina nie wsiadła do tego auta. Antunes trzymał się swojej wersji, śledczy nie znaleźli w jego zeznaniach żadnych sprzeczności. Mimo to policja sprawdziła jego billingi i operacje bankowe, a także nagrania z monitoringu z okolic pensjonatu. W końcu jednak musiała go wypuścić, a prokurator nie postawił mu żadnych zarzutów. Z prawnego punktu widzenia był niewinny.

Ale Dolores nigdy w to nie uwierzyła i nadal szukała Martiny, przekonana, że porwał ją Antunes. Zapożyczyła się w banku i pozaciągała długi, żeby opłacić prywatnych detektywów, którzy mieli śledzić jej męża – bez rezultatu. Podążała fałszywymi tropami wskazanymi przez ludzi, którym wydawało się, że widzieli gdzieś jej córkę. Założyła stronę internetową, na którą wrzuciła wszystkie jej zdjęcia, wynajęła nawet rysownika, który próbował przewidzieć, jak Martina zmieniała się z biegiem lat. Po prostu nie chciała się pogodzić z tym, co jej sugerowano: że jej córka nie żyje. Kilkanaście razy widziała się z Antunesem, który niezmiennie przysięgał, że nie uprowadził Martiny. Nawet rok wcześniej, kiedy dowiedziała się, że jej były mąż umiera na raka, i pojechała go błagać, żeby powiedział jej prawdę, nie zmienił zdania.

Dolores stworzyła sobie własny świat rozlicznych możliwości, z nadzieją, że kiedyś odnajdzie córkę. Zastanawiała się, jak radzi sobie na studiach – była słaba z matematyki – i kim ostatecznie postanowiła zostać, astronautką czy śpiewaczką operową. Wyobrażała sobie, jacy są jej chłopcy, gdzie jeździ latem na wakacje, jakie ma w domu meble, jakie czyta książki i jakiej słucha muzyki. W ten sposób wypełniała laguny domysłów, hipnotyzując się wymyślonymi szczegółami. Wyostrzając wspomnienia szmerglem, noc w noc. Czekając.

– Wszystko w porządku?

Dolores odwróciła się w stronę uchylonych drzwi. W progu stała Paola i z nabożnym szacunkiem rozglądała się po pokoju.

– Jak długo tu jesteś?

Paola zaczęła się tłumaczyć.

– Tylko chwilę. – A jednak wystarczająco długo, by zrozumieć, że ten dziecięcy pokój jest kluczem do zrozumienia bierności Dolores, jej bezruchu, nieobecności, z którą bez przerwy walczy.

– Czego chcesz?

Paola jeszcze raz powiodła spojrzeniem po kolekcji porcelanowych lalek na półce. Celowo zrobiła to niespiesznie.

– Wyjeżdżam. Wracam do domu.

Po twarzy Dolores przemknął cień zdziwienia. Wolno skinęła głową, nie spuszczając wzroku z lokatorki.

– Coś się stało? Jeszcze wczoraj wydawało się, że jesteś gotowa zapuścić korzenie w Punta Caliente – powiedziała z nieskrywaną ironią; uniosła w uśmiechu kącik ust, odsłaniając część zębów. Doskonale znała powody tej decyzji. Nie chciała się mieszać w nie swoje sprawy, ale nie była ślepa ani głucha.

– Myślę, że Mauricio ma rację. To nie jest moje miejsce.

Dolores słuchała jej niewzruszona.

– A kto o tym decyduje? Ten stary melancholik?

Paola z przekonaniem pokręciła głową.

– Czasami trzeba się obudzić i wrócić do rzeczywistości. To wszystko.

Dolores przebiegła wzrokiem po ścianach pokoju. Wrócić do rzeczywistości? Gdzie jest mapa z zaznaczoną drogą powrotną? Ludzie przeceniają rzeczywistość. Nikt nie ma prawa jej nikomu narzucać.

– Powiedziałaś już Danielowi?

Paola oblała się rumieńcem, choć przecież nie była zbyt dyskretna, jeśli chodzi o ich romans.

– Jeszcze nie. Najpierw muszę cię o coś zapytać. Ty dobrze go znasz, lepiej niż jego dziadek. Często mi o nim opowiadałaś, o rzeczach, o których Daniel nie mówi…

Dolores zaczęła się niecierpliwić. Nie lubiła owijania w bawełnę, zwłaszcza jeżeli było ono tak oczywiste.

– Co chcesz wiedzieć?

– Mauricio sugerował, żebym cię o nią zapytała.

Dolores wyciągnęła szyję. Wysunęła brodę, spojrzenie jej zielonych oczu stało się czujne i ostre.

– O nią?

Paola wskazała otwartą dłonią lalki.

– O twoją córkę Martinę.

Dolores spiorunowała ją wzrokiem.

– Co moja córka ma wspólnego z tobą i Danielem?

Paola przełknęła ślinę. Nie wiedziała dokładnie, na jaki teren się zapuszcza ani jakie szkody może wyrządzić przez swoją niezdarność. Starannie dobrała słowa, ale i tak zabrzmiały jak żelazna podkowa spadająca na kamienną podłogę.

– Mauricio zdradził mi, że twoja córka zniknęła z Punta Caliente, kiedy miała dziesięć lat. Opowiedział mi całą historię.

Oczy Dolores bulgotały, bliskie wrzenia.

– To nie jest twoja sprawa, nie wiem, dlaczego ten wścibski staruch o wszystkim ci powiedział.

Paola gwałtownie zamachała dłońmi. Z jakiegoś absurdalnego powodu chciała usprawiedliwić Mauricia.

– Mówi, że Martina nigdy nie dała znaku życia, ale Daniel przez cały ten czas się z nią widywał. Przysiągł mi, że ona żyje. Przez wszystkie te lata ukrywała się po drugiej stronie wybrzeża, w latarni morskiej.

Dolores zbladła. Kilkakrotnie zamrugała oczami, z rozchylonymi ustami i opadniętą szczęką. Odwróciła się plecami do Paoli, wodząc niewidzącym wzrokiem po meblach, tapecie, regałach. Powoli pokręciła głową, po czym z wściekłością spojrzała na lokatorkę.

– Co za bzdury wygadujesz?

Paola stoicko zniosła atak.

– Twoja córka żyje, Dolores. Zawsze była tutaj, blisko ciebie.

– Starczy tych bredni! – krzyknęła Portugalka, nie chcąc dalej słuchać.

– To nie są żadne brednie. Daniel ma mnie zabrać do latarni. Chce, żebym ją poznała.

– Zwariowałeś. Chcesz ją tu przyprowadzić? Wszystko odkryje.

Wyrzeźbione przez Martinę popiersie schło na parapecie. Puste kamienne oczodoły spoglądały na szary horyzont. Znad oceanu nadciągała burza. Widać już było zasłony deszczu i niemy błysk zderzających się chmur. Daniel wziął brudną szmatę i otarł sobie twarz, na której palce jego przyjaciółki zostawiły ślady gliny.

– Nic nie powie. Zaufaj mi. Chcę tylko, żeby cię poznała, chcę móc jej o tobie otwarcie mówić. I chcę, żebyś ty poznała ją. Jest inna, niż myślisz.

Martina ze złością potrząsnęła głową.

– A co ja niby myślę? Że jest idiotką, która tchórzy, bo twój dziadek każe jej wyjechać? Zostawi cię, Danielu. Tak jak chciał cię zostawić twój brat, jak mnie zamierzała zostawić moja matka. Kiedy, kurwa, wreszcie to zrozumiesz, ty idioto: jesteśmy sami, ty i ja. Zawsze byliśmy sami. Czy mam ci przypomnieć, kto tak naprawdę się tobą opiekował?

Daniel poczuł na sobie ciężar zielonych oczu Martiny przysłoniętych czarnymi włosami omiatającymi jej twarz. Przywołał w myślach inne oszalałe, dzikie spojrzenie:

– Znowu dałeś się stłamsić tym dupkom? Znowu najem się przez ciebie wstydu? – Ojciec nie rozumiał, dlaczego się nie broni.

Był bardzo małym chłopcem. Najgorszy był smród kibla, przeważnie zapchanego. Ale kiedy wkładali mu głowę do środka, to wcale nie gówno, którym go mazali – odchody ich wszystkich – budziło w nim największy strach. Najbardziej przerażało go, że nie rozumie, co w nim takiego jest, że inni darzą go tak wielką nienawiścią. Wielokrotnie myślał, że go zabiją, choć nie wiedział, czym jest śmierć. Nie potrafił opowiedzieć o tym nawet bratu. Martina czekała na niego przy wyjściu ze szkoły i prowadziła go do fontanny. Nie odstraszał jej smród ani nieczystości oblepiające jego ubranie, uszy i włosy. Myła go pieczołowicie, bez słowa czyściła mu twarz, dłonie, koszulę, szyję. Potem Daniel wracał do domu; gdy tylko stawał w progu, ojciec marszczył nos. Smród ciągnął się za nim niczym sznurek zdradzieckich dzwonków.

– Jesteś tchórzem.

Daniel stał nieruchomo, trzymał ręce za plecami i wbijał wzrok w podłogę. Nauczył się, że tak jest najlepiej, wycofać się jak ślimak do skorupy, żeby wytrzymać to, co następowało potem: odgłos skórzanego węża prześlizgującego się przez szlufki spodni ojca i oplatającego jego pięść. Noce były trudniejsze. Daniel wiedział, że będzie miał koszmary, dlatego wzbraniał się przed zaśnięciem. We śnie wrócą tamte sceny, zsika się w łóżko i ojciec jeszcze bardziej się wścieknie. Czasami matka wchodziła o świcie do jego pokoju, budziła go i ukradkiem zmieniała mu piżamę i pościel; zasikane chowała na dnie kosza na brudną bieliznę. Ale nie zawsze tak było. Niekiedy budziło go gwałtowne szarpnięcie za włosy i ojciec wywlekał go z łóżka. I znowu mu wymyślał.

Któregoś ranka, kiedy wszedł do klasy, nauczycielka – Dolores – odwołała go na bok. Zapytała, czy chciałby jej o czymś powiedzieć. Chłopiec odparł, że nie, ale ona nalegała.

– Mogę ci pomóc, Danielu, ale musisz powiedzieć mi prawdę. Tym razem sprawa jest poważna.

Daniel nie rozumiał, co miała na myśli. Dopiero kiedy wrócił do ławki, zobaczył przerażenie malujące się w oczach tych, którzy dotąd się nad nim znęcali. Potem dowiedział się, że jeden z nich, przywódca tej zgrai małych oprawców, trafił do szpitala. Ktoś wybił mu zęby kamieniem. Stracił sześć, a twarz spuchła mu tak bardzo, że nie mógł otworzyć jednego oka. Kiedy wrócił do szkoły, wiele dni później, drżał na widok Daniela.

Martina jak zwykle czekała na niego przy wyjściu z budynku. Tamtego dnia na jej twarzy malował się zwycięski uśmiech.

– Dzisiaj nie śmierdzisz gównem. – Ona zawsze była w stanie dokonać tego, czego Daniel nawet nie potrafił sobie wyobrazić.

– Ty to zrobiłaś?

Pokręciła głową.

– Nie. Ty. Ja ci tylko towarzyszyłam. Jak zwykle.

Może Martina miała rację. Paola mogła wyrządzić im krzywdę, rozdzielić ich, zniszczyć to, co stworzyli tu przez ostatnie lata. Ale z drugiej strony, gdyby przyprowadził ją do latarni i pokazał jej popiersia bez oczu, gdyby stanęły z Martiną twarzą w twarz, wtedy mógłby powiedzieć jej prawdę. I Paola by zrozumiała. Musiałaby zrozumieć. Nie powinna ulegać naciskom jego dziadka. Daniel nie zamierzał wracać do kliniki ani pozwolić, żeby Paola ot tak po prostu zniknęła z jego życia. A jeśli chodzi o Martinę, nie należała do osób, które ulegają żądaniom czy woli innych. Nawet jego. Będzie przy nim zawsze jak cień przyszyty do jego pleców.

Mogli dzielić ten raj fantazji we trójkę. Na zawsze.