15

Pomiędzy La Coruñą i Punta Caliente,

piątek, 20 sierpnia 2010 r.

Godzina 4.00

Kiedy Ibarra jedzie samochodem w stronę Punta Caliente, jego myśli toczą tę samą walkę co zaciśnięte na kierownicy dłonie; zmusza się, żeby podążać naprzód, wbrew podpowiedziom logiki. Uśmiecha się blado, bezskutecznie szukając w schowku papierosa. Nigdy nie postępował logicznie. Każdy inny zrobiłby na jego miejscu to, czego można by się spodziewać.

„Powinieneś był wziąć tę przeklętą nagrodę”, mówi sobie.

Skoro już nie zamierzał uciekać z pieniędzmi Estebana Malhera, powinien zawrócić, pojechać na komisariat i wyciągnąć z łóżek swoich przełożonych, zanim w szpitalu zjawi się prasa. Na jego mundurze mógłby zawisnąć kolejny medal. Dwa w jednym: zatrzymanie zabójcy Oliveria P. i rozwiązanie zagadki zniknięcia Evy Malher. Znów byłby bohaterem, mógłby na jakiś czas odstraszyć psy, które szczekają pod jego drzwiami, domagając się wytoczenia mu procesu za śmierć Człowieczka i sfałszowanie dowodów. Może zyskałby ich przebaczenie. Ale fałszywa łaskawość go przytłacza, krępują okazywanie uczuć i altruizm. Nie zabiega o przebaczenie, wcale go nie chce.

Drogę przecina wychudzony pies, jedno z tych biednych zwierząt domowych porzuconych przez właścicieli, które w końcu giną albo dziczeją. Nieruchomieje wystraszony w świetle reflektorów. Przypomina kojota. Ibarra ostro hamuje i zatrzymuje samochód na środku pustej szosy. Pies przechodzi na drugą stronę i niknie w zaroślach.

– Kurwa mać! – krzyczy inspektor. Nikt go nie słyszy, nie wraca do niego nawet echo. Z wściekłością wali w kierownicę.

Boli go całe ciało. Tydzień temu dał się namówić Carmeli na zabieg akupunktury. Gabinet był obwieszony dyplomami po chińsku. Akupunkturzysta znęcał się nad nim na oczach zadowolonej Carmeli, z sadystycznym uśmiechem wbijał mu w stopy, nadgarstki i szyję mikroskopijne szpilki. Od śmierci Amandy Ibarra ma problemy gastryczne, dwa wypadnięte dyski bezustannie zadają mu męki. Chciał sprawić przyjemność żonie, ale miał też nadzieję, że akupunkturzysta ulży nieco jego cierpieniom. Tymczasem ten kretyn uparł się, żeby poszukać źródła dolegliwości żołądkowych w jego dzieciństwie, w traumatycznym przeżyciu – „w początku dysocjacji”, tak dokładnie brzmiały jego słowa. Miało mu to pomóc zrozumieć, że tak naprawdę ból fizyczny jest somatyzacją znacznie głębszego cierpienia – bólu duszy. Słowom akupunkturzysty towarzyszyła relaksacyjna muzyka i pełne dobrych intencji spojrzenie Carmeli.

– Dusza? – Ibarra zniecierpliwiony zerwał się z kozetki. – Kurwa, a co to takiego jest dusza? – zapytał ze złością. Miał ochotę udusić tego faceta i prawdopodobnie by to zrobił, gdyby nie obecność żony.

– Wszystko tkwi w dzieciństwie – wybełkotał akupunkturzysta ubrany w biały fartuch ze stójką w stylu Mao, szukając wzrokiem poparcia Carmeli i przezornie się wycofując.

Ibarra wraca myślami do biednego kundla, który przed chwilą przeciął mu drogę. Przypomina sobie zapiski Człowieczka: kiedy był małym chłopcem, widział, jak umiera pies.

Tak naprawdę pomógł go zabić. Udręczony przez kleszcze owczarek spał pod drzewem figowym. Nie wystraszył się, kiedy go otoczyli; obwąchał ich i z powrotem legł na ziemi, zakrywając łapą zaropiałe oczy. Znał ich, codziennie go spotykali, Człowieczek rzucał mu nawet czasami kawałek czerstwego chleba. Nie miał się czego bać; to były tylko dzieci o czystych duszyczkach. Jednak niespełna minutę później dyndał w powietrzu na sznurze przewieszonym przez gruby konar. Na początku się szamotał, z desperacką siłą skazańca, który wie, że za chwilę umrze; warczał groźnie, wierzgał łapami, jeżył sierść, oczy zalewała mu przerażająca wściekłość. Chłopczyk, którym był wówczas Człowieczek, i jego koledzy ciągnęli sznur, obejmowali jeden drugiego w pasie, żeby nie przewróciły ich machnięcia ogonem, niczym harpunnicy walczący solidarnie z Moby Dickiem. Człowieczek był kapitanem Ahabem. Zanim pies skonał, minęła cała wieczność, poruszał przednimi łapami, jak gdyby pływał w powietrzu. Wreszcie wydał z siebie przeciągły jęk przypominający płacz niemowlęcia, ale jakby pradawny, bardziej pierwotny – to wycie jawi się teraz Ibarze jako pełen niezrozumienia wyrzut. Tylne łapy zadrżały mu spazmatycznie, po czym zawisły kilka centymetrów nad ziemią. Przestał walczyć. Dzieci długo podziwiały swoje dzieło z wybałuszonymi oczami, wstrzymując oddech. Ich otwarte usta były pełne śliny, języki wystawały spomiędzy kłów. Nikt nie miał odwagi zdjąć sznura z szyi psa. Bali się, że tylko udaje martwego, żeby odgryźć rękę temu, kto do niego podejdzie. Jeden z chłopców rzucił w psa kamieniem, inny go kopnął, ale zwierzę nie reagowało. Człowieczek-dziecko odszedł ostatni. Stał przy powieszonym psie, zdumiony tym, co zrobił. Początkowo czuł strach, ale stopniowo zaczęło go rozpalać poczucie władzy, której do tej pory nie był świadom. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego wybrali akurat to biedne zwierzę, które nie zrobiło im żadnej krzywdy, ani dlaczego uczestniczył w tym linczu.

Przez jakiś czas przekonywał sam siebie, że był przecież tylko dzieckiem, zdolnym do okrucieństwa jak wszystkie dzieci. Utopienie małego kotka, odcięcie kończyn jaszczurce, postawienie przeszkody na drodze ślepca, pobicie najsłabszego z grupy, podpalenie szczura, ukrzyżowanie zdechłego ptaka, nasikanie na śpiącego pijaka… Wystarczyło prześledzić chronologicznie jego wspomnienia. Lista bezeceństw nie miała końca, a jednak w oczach świata podłość dziecka zawsze jest bardziej usprawiedliwiona niż w przypadku dorosłego. Człowieczek podsumował w swoim zeszycie, że nawet najgorsi łajdacy uzyskują przebaczenie, jeżeli wyglądają jak cherubinki. A on tak wyglądał, o czym pisał z dumą.

Krakanie, które słyszy w swojej głowie dziecko, łatwo pomylić z anielskim głosem, dzieciom wybacza się wszystko pod warunkiem, że jako dorośli zapomną. I większość rzeczywiście jest dla siebie bardzo wyrozumiała i pobłażliwa, sprowadza te niegodziwości do anegdot, przywoływanych ze śmiechem, ale też i znaczącym błyskiem w głębi spojrzenia. Tylko niektórym z nas udaje się dotrzeć do miejsca, w którym ze zdziwieniem odkrywamy, że te odgłosy były – i nadal są – wydawane przez kruki mówiące nam, kim jesteśmy. Część z nas zachowuje czujność, ze zdumieniem, ale i z odwagą stawia czoło temu odkryciu. Śmierć tamtego psa, wiszącego na gałęzi drzewa figowego niczym zgniła szmata, była dla mnie pierwszym aktem totalnego upojenia. Zapamiętałem tamto mgliste popołudnie jako moje przebudzenie, stanie się tym, kim jestem. Milczące wiązy, nieruchoma cisza pochmurnego nieba wolna nawet od świergotu ptaków, zaniedbane wiejskie domy, przepocona koszula, ziemia nasiąknięta wodą jak miękki chleb, moje dłonie z czerwonym śladem po sznurze… Nie jestem żadnym diabłem, chyba że kwintesencją diabła jest brak moralności. Mój dramat polega na tym, że widzę to, co widzę, że nie odwracam wzroku ani nie pozwalam, by moje oczy zamieniły się w kamienie. Ci, którzy tęsknią za dzieciństwem i jego rzekomą nieśmiertelnością, kłamią. Albo, co gorsza, okłamują samych siebie. Ja dotknąłem wyschniętej skóry świata i wiem, że jest zimna i szorstka. Cały blask życia, szczodrość, dobro znikają, kiedy po włosach martwej dziewczynki pełzną robaki. Dzieci powinny być tylko tym: dziećmi. Królewiczami i Królewnami – wielką literą, wyjątkowymi – i wróżkami, które niczego się nie boją, bo nic nie może pokonać ich potężnej magii. Ich życie powinno się toczyć pośród serpentyn i rozgwiazd, krajobrazów o niesamowitych barwach. Dzieci powinny być dobrymi istotami żyjącymi w pełnym dobroci świecie. Ale świat nie jest dobry, prawda? Bajka kończy się, kiedy więdną zdeptane kwiaty.

Ibarra opiera szyję o zagłówek fotela i zamyka oczy. Zastanawia się, co igły akupunkturzysty odkryłyby w Człowieczku, jak wyleczyłyby jego „traumę” i gdzie jest dusza szaleńca, który zgwałcił go, kiedy był małym chłopcem. Brzydzi go nędza dusz przeżartych zdrowym rozsądkiem, nienawidzi dziewiczych oczu, które wpadają w panikę na widok wyschniętego błota w pustym korycie rzeki. Gardzi radosnymi, czystymi sercami, bo tak naprawdę nigdy takie nie były – po prostu się boją.

Wkrótce zrobi się widno, a w świetle dnia – szarym, ostrzegawczym – wszystkie jego decyzje stracą sens. Jego czyny zostaną wykorzystane, zinterpretowane i zmanipulowane przez tych, którzy o tej porze jeszcze śpią. Dlatego teraz ich nie ma, tu, pośród ciemności. Czekają, aż Ibarra zrobi pierwszy krok, żeby odsunąć go pogardliwym ruchem ręki. Nocne bestie nie mają nic wspólnego z dziennymi, żyją w różnych światach.

Ma problemy z oddychaniem. Łapie się za skroń. Zaraz eksploduje mu głowa. Obrazy napływają falami: Samuel w domu, umierający po trochu z każdym oddechem; czuwająca Carmela wygląda przez okno i zastanawia się ze strachem, co miała znaczyć propozycja wyjazdu i zaczęcia wszystkiego od nowa; czekająca w schowku beretta z nabojem w magazynku i spustem układającym się w kpiący uśmiech; ciało Amandy unoszące się na kartkach zeszytu Człowieczka… Tymczasem noc dobiega końca, widoczne w oddali morze zaczyna nakreślać sklepienie pełne szarych wątpliwości. Skończyły mu się papierosy. Skończył mu się alkohol. Skończyły mu się tabletki. Pozostało tylko to natarczywe bzyczenie w uszach.

Czterdzieści minut później dzięki wskazówkom Evy Malher odnajduje zjazd prowadzący do domu Dolores. Niewyasfaltowana, ukryta w zaroślach droga jest ledwo widoczna. Jeszcze panuje mrok, ale między koronami drzew widać już prześwity niespokojnego, nadciągającego od morza błękitu.

Inspektor otwiera schowek i sprawdza, czy pistolet wciąż tam na niego czeka. Na początku tej nocy chciał odebrać sobie z jego pomocą życie. Teraz może będzie go potrzebował, żeby je ocalić. Nigdy do nikogo nie strzelał. Nawet do Człowieczka. Widzi, że komórka prawie nie ma zasięgu. Jeżeli sytuacja się skomplikuje, nikt nie pospieszy mu z pomocą. Mimo to skręca w zjazd.

„To tylko starzec”, mówi sobie, mając na myśli Mauricia Lujána, którego przyjechał zatrzymać. Zapomina, że on sam też nie jest już młodzieniaszkiem.

Pensjonat Dolores pokazuje się w prześwicie zieleni. Wygląda na zamknięty. Ibarra parkuje obok kabrioletu Evy z zaciągniętym dachem. Wysiada i powoli podchodzi do domu, sondując wzrokiem okolicę. Przesuwa językiem po wyschniętych wargach. Dobrze by mu zrobiły papieros albo szklaneczka czegoś mocniejszego. Cokolwiek, co uspokoiłoby to głupie drżenie rąk, niepasujące do bohatera.

Dobiegający z zarośli dźwięk sprawia, że odwraca głowę. Jest pewien, że to jakiś nocny ptak wystraszony jego nadejściem. Ściska pistolet w kieszeni. Może powinien zaczekać do świtu albo zawrócić do miasteczka, które minął po drodze, i wezwać posiłki. Kurwa, a może najlepiej będzie, jak wsiądzie do samochodu i na pełnym gazie popędzi do domu, zapomni raz na zawsze o Evie Malher, o Amandzie i o przeklętym dzienniku Człowieczka. Powinien rzucić w diabły tę robotę i zająć się chodzeniem po górach z Samuelem.

Nieważne, co powinien. Wchodzi na ganek po rozlatujących się schodkach, które trzeszczą, choć ostrożnie stawia każdy krok. Jeżeli zamierzał zaskoczyć kogoś w środku, lepiej, żeby ten ktoś był głuchy. Drzwi są uchylone. Popycha je powoli jedną ręką, drugą wyciąga pistolet.

– Jest tu kto?

Odpowiada mu tylko jego przyspieszony, bronchitowy oddech. Zapuszcza się po omacku w długi korytarz, muskając ramieniem ramki kołyszących się na gwoździach obrazków. Trafia biodrem w róg komody i strąca na podłogę figurkę, która rozpada się na kawałki. Zatrzymuje się. Ocieka potem. Ostro łaja się za swoją niezdarność.

Na końcu korytarza znajduje się salon. Wypełniony przedmiotami, które patrzą na niego w ciemności jak setki oczu. Domyśla się konturów mebli: fotele przy kominku, pianino, duży prostokątny stół, zastawione książkami i zdjęciami półki. Robi krok naprzód i depcze odłamki szkła. Czubkiem buta potrąca butelkę, która toczy się po podłodze, plamiąc ją ostatnimi kroplami wina. Czuje zapach marihuany. Po prawej stronie są schody z drewnianą poręczą prowadzące na piętro. Po lewej, za pianinem, znajdują się drzwi. Są uchylone, za nimi migocze słabe światełko, jakby w środku paliła się lampka oliwna. Chwilami wydaje się, że płomień zaraz zgaśnie, ale znowu odżywa, jakby rozdmuchiwany porywem wiatru.

– Policja. Jest tu kto? – powtarza, starając się, by z jego wyschniętego gardła wydobył się stanowczy głos.

Popycha stopą drzwi; ustępują z łatwością. To dziecięcy pokój. Lampka oliwna okazuje się świeczką przytwierdzoną do spodka stojącego po lewej stronie łóżka. Na materacu siedzi jakaś odwrócona plecami postać. Pochyla się do przodu i cofa, jak lalka popychana niewidzialną ręką. Mruczy niezrozumiałe słowa.

Nie reaguje nawet wówczas, kiedy Ibarra prostuje się i wyciąga przed siebie rękę z pistoletem.

– Policja! – krzyczy. – Proszę się nie ruszać.

Kołysanie na chwilę ustaje, jakby postać posłuchała jego rozkazu. Głowa odwraca się powoli, na Ibarrę spogląda kobieca twarz zamazana z powodu rzucanych przez świeczkę cieni. Spogląda to dużo powiedziane. Postać domyśla się obecności inspektora, jej źrenice koncentrują się na moment na celującej w nią broni, zaraz jednak z powrotem odwraca się plecami, lekceważąc jego obecność.

Ibarra robi krok w bok i staje po prawej stronie łóżka. Teraz ma pewność, że to kobieta. Długie włosy zakrywają jej twarz i spływają po ramieniu wystającym spod koca, którym jest otulona. Głaszcze coś, co trzyma w dłoniach i na kolanach. Porcelanowe lalki. Za paznokciami ma świeżą ziemię, a na prawym przedramieniu brzydkie zadrapanie.

– Słyszy mnie pani?

Kobieta znów przestaje się kołysać, jej ubłocona ręka nieruchomieje nad głową lalki o bardzo ciemnych włosach. Sukienka lalki jest pobrudzona ziemią.

– Niech pan opuści tę śmieszną rzecz – mówi przepitym głosem, z pogranicza upojenia alkoholowego i obojętności.

Ibarra robi jeszcze jeden krok w jej kierunku. Rozluźnia nieco rękę, ale na razie nie ma zamiaru opuszczać pistoletu.

– Inspektor Ibarra.

Kobieta uśmiecha się, nie otwierając ust. Jedynie wykrzywia wargi i kiwa głową.

– Gdzie pan był dziesięć lat temu, inspektorze? Gdzie wszyscy byliście, pieprzeni skurwysyni?

– Słucham?

Kobieta spogląda na niego szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami w kolorze intensywnej zieleni.

– Szukałam jej dziesięć lat. A ona przez cały czas była tutaj. Na wyciągnięcie ręki od morza – mówi wreszcie; jej słowa brzmią rozpaczliwie. Zakrywa twarz dłońmi i płacze. Łkanie przybiera na sile, zamienia się w konwulsyjne drżenie ramion i litanię szlochów, jęków i słów, których inspektor nie rozumie.

Ibarra czuje się jak linoskoczek, nie wie, dokąd zmierza, po której stronie spadnie i co czeka go po upadku. Wyciąga pochopny wniosek, że kobieta jest pijana albo naćpana i że niezależnie od tego, w co wplątała się Eva Malher, nigdy jeszcze nie miał do czynienia z tego rodzaju sprawą.

– Szukam Mauricia Lujána.

Kobieta powoli odzyskuje spokój. Zostały jej jeszcze łzy – w ciągu ostatnich lat zgromadziła ich tyle, że prędko się nie skończą – ale udaje jej się przezwyciężyć rozdarcie i bezbrzeżną rozpacz, w jakiej pogrążyła się kilka godzin temu. Podnosi kamienne oczy na Ibarrę, wpatruje się w niego intensywnie, jej spojrzenie nagle nabiera blasku. Przekrzywia głowę i zerka za jego plecy.

Inspektor za późno wyczuwa za sobą czyjąś obecność. Próbuje się odwrócić, ale niezupełnie mu się to udaje. Wypala broń. Odgłos odbezpieczonego po omacku zamka rozbrzmiewa w ciemnościach jak nieszkodliwa petarda. Rozlega się zwierzęce wycie, Ibarra czuje, że głowa spada mu z szyi i rozpryskuje się na tysiąc cząsteczek bólu. Coś mocno w nią uderzyło, coś bardzo twardego.

Choć wszystko rozmazuje mu się przed oczami, Ibarra wie, że nie może upaść. Jeżeli zegnie kolana, będzie zgubiony. Próbuje się wyprostować, ale kolejny cios – tym razem zadany z większym okrucieństwem – zwala go z nóg. Czuje, jak pistolet wymyka mu się z palców. Upada i uderza w twardy róg łóżka.

Z rzeczywistością łączy go już zaledwie nić świadomości. Nie czuł się tak nawet po najgorszych libacjach, kiedy zapominał drogi powrotnej do domu i budził się przy jakimś bankomacie. Rzeczywistość rozwidla się, jego oczy widzą to, co dla innych pozostaje ukryte. Pojawiają się stare dźwięki, trójwymiarowe obrazy z bolesnej przeszłości, pełna przytomność, przed którą chciał uciec. I myśli o Człowieczku, o tamtym poranku na wyschniętym pustkowiu. Kopniaki rezonowały w jego nogach niczym echo przeczucia, miażdżone ciało traciło konsystencję, stawało się gąbczaste. Krzyki Człowieczka przeszły w jęki, a na końcu zlały się w gwizd, który wreszcie ucichł. Nad głową Ibarry ociekającą parzącym potem przeleciały kruki. I pojawiła się cisza, która zawsze towarzyszy śmierci. Śmierci martwego mężczyzny leżącego u jego stóp. Śmierci Amandy częściowo przysypanej trawą. Śmierci chłopca zgwałconego tyle lat temu: jego własnej śmierci.

Ostatnią rzeczą, którą widzi Ibarra, jest zabłocony but kopiący go w zęby.