Wybrzeże Śmierci, piątek, 20 sierpnia 2010 r.
Godzina 4.40
Ibarra czuje sznur ściskający mu ręce za plecami. Coś mokrego spływa mu z nosa w stronę ust. Jego własna krew. Pod policzkiem ma twardą ziemię, coś wędruje między zaschniętym błotem a jego skórą. Może mrówka albo pająk. Porusza palcami stóp, uwolnionymi z butów. Po co mu je zdjęto? Żeby nie próbował uciec.
– Pomogę panu usiąść. Tylko proszę nie zgrywać chojraka.
Czyjeś ręce łapią go za kurtkę i ciągną jak worek kartofli. Wreszcie sadzają go pod nierówną ścianą z kamienia. Słyszy dobiegający z bliska ryk morza. Rozlega się kliknięcie zapalniczki i głęboki wdech. Otwiera prawe oko – lewe jest mocno spuchnięte. W pomieszczeniu stoi kilka świeczek rzucających długie cienie. Sufit jest niemal całkowicie zapadnięty; na ziemi leżą drewniane belki i szczątki drzwi, pod nogami czuje odłamki cegieł i rozbite dachówki. Zauważa jednak ślady wskazujące, że to miejsce jest zamieszkane: pewien ład, kilka starych mebli, materac w kącie, nieotwarte puszki konserw i świeże pozostałości po ognisku. Po prawej stronie dostrzega długą deskę opartą na taboretach; wygląda jak stół do pracy. Widzi miseczki, metalowe dłuta, brudne szmaty i bloki gliny owinięte w przezroczysty plastik. A także jakąś bryłę, chyba niedokończone popiersie, bo twarzy brakuje oczu. Zdaje sobie sprawę, że jest ich więcej. Są wszędzie. Niektóre skończone, inne w różnych stadiach tworzenia. Wszystkie przedstawiają tę samą twarz i wszystkie wyróżnia ta sama cecha, nadająca jej posępny wyraz.
– Niech pan spróbuje się nie ruszać. Nie powinienem był uderzyć pana tak mocno.
Głos dobiega z mroku po lewej stronie. Ibarra z trudem dostrzega w ciemności Mauricia Lujána. Poznaje go po bliznach wokół ust. Zgolił brodę. Siedzi na starej kanapie i pali papierosa.
– Wpakowałeś się w niezłe kłopoty, dziadku.
Mauricio rzuca mu obojętne spojrzenie.
– O wiele większe, niż pan sobie wyobraża, inspektorze. Ale w tej chwili pana sytuacja wcale nie wygląda lepiej od mojej.
– Gdzie jesteśmy?
– W starym domku latarnika w Punta Caliente. Przywiozłem pana samochodem Evy. Ładny zabytek. – Staruszek wypuszcza nosem dym. W lewej dłoni trzyma pistolet inspektora, jakby wbrew sobie. Odbezpieczony.
Ibarra szarpie się mimo związanych rąk.
– Dlaczego mnie pan uderzył?
Mauricio zdejmuje kapelusz i gładzi go w zamyśleniu. Przesuwa ręką po szpakowatych włosach w geście wyrażającym głębokie zmartwienie.
– Celował pan z tego pistoletu w Dolores. I wyglądało na to, że jest pan gotów go użyć, przynajmniej wobec mnie. Bo to po mnie pan przyjechał, prawda?
– Zabije mnie pan? – pyta Ibarra, spoglądając na broń.
Staruszek wygląda na szczerze zdumionego.
– Dlaczego miałbym to zrobić? Pan nie jest mi nic winien.
– A co był panu winien Oliverio?
Mauricio kręci głową. Ma nad Ibarrą przewagę: jego niewidoczna twarz, zarys kapelusza i sylwetki mogłyby być czymkolwiek. Nawet duchem.
– Niczego pan nie rozumie, inspektorze.
– Wiem tylko, że w tej chwili policja z całego kraju szuka pana za zamordowanie człowieka w Barcelonie.
Mauricio drapie paznokciem po rozgałęziających się bliznach, które biegną od dolnej wargi do podbródka.
– Paola – a może powinniśmy nazywać ją Evą – mówi, że jest pan przyzwoitym człowiekiem. Że powinniśmy panu zaufać. W obecnych czasach przyzwoitość jest nie byle cnotą. Ma rację, inspektorze? Jest pan przyzwoitym człowiekiem? – Przyzwoity człowiek nie pobiłby nikogo na śmierć. Nawet Człowieczka. To zdają się mówić oczy Mauricia ukryte pod krzaczastymi brwiami.
Ibarra odwraca głowę w drugą stronę. Przez cały ten czas Dolores stała poza kręgiem światła rzucanego przez świeczki. Niemal się nie rusza. Inspektor widzi ją przez chwilę przy kupce świeżo przekopanej ziemi. Przypomina sobie jej powalane błotem paznokcie i dłonie. Kiedy Eva trafiła do szpitala – zaledwie pięć godzin wcześniej, choć wydaje się, że minęła cała wieczność – także miała brudne ręce i ubranie.
– Proszę posłuchać: nie mam pojęcia, co się tu wydarzyło, ale nie komplikujcie tego jeszcze bardziej. Rozwiążcie mnie. Wkrótce przybędą posiłki – kłamie. Poza Evą nikt nie wie, że tu jest, zdany na łaskę tych dwojga szaleńców.
Mauricio mruży oczy. Wypuszcza w górę dym. Spogląda na kółka rozpływające się nad jego głową, wreszcie ponownie kieruje wzrok na inspektora.
– Jak się czuje Eva? Kiedy zostawiłem ją przed szpitalem, wydawało się, że jest z nią źle.
– Lekarka mówi, że minie kilka tygodni, zanim zagoją się najpłytsze rany, i kilka miesięcy, zanim zrosną się złamania. Ale nie doszło do uszkodzenia żadnego z organów.
Wygląda na to, że Mauricia cieszy ta wiadomość. Wstaje i podchodzi do inspektora, nie wypuszczając pistoletu, który zwisa luźno z jego dłoni.
– Co panu opowiedziała?
Ibarra wytrzymuje jego spojrzenie. Sądzi, że wczoraj rano Mauricio Luján zabił w Barcelonie Oliveria, po czym ukrył się tutaj. Eva w jakiś sposób odkryła prawdę i prawdopodobnie wtedy starzec próbował ją zamordować. Ale jest coś, co burzy tę logikę.
– Skoro chciał ją pan zabić, dlaczego przywiózł ją pan do szpitala?
Mauricio się uśmiecha. Wkłada mały palec pod kapelusz i drapie się w czoło. Drżący blask rzucany przez świece przesuwa się z powodu przeciągu. Ibarra widzi ciemny kopczyk ożywiony grą cieni, przy którym stoi Dolores, a w kącie dwie łopaty. Wzdryga się, kiedy uświadamia sobie, że kopali grób.
Napina wszystkie mięśnie, kiedy staruszek pochyla się nad nim i celuje mu z pistoletu w głowę.
– Pomogę panu wstać. Jeżeli będzie pan próbował jakichś sztuczek, strzelę.
Mówi zupełnie poważnie. Już co najmniej dwukrotnie udowodnił, że przed niczym się nie cofnie. Ibarra potakuje. Mauricio bierze go pod pachy i ciągnie w górę. Mimo swojego wieku jest nadzwyczaj silny. Inspektor czuje na twarzy ciepły oddech. Pije, stary pije duże ilości whisky. Jego ubranie trąci starzyzną. Tak samo pachniał jego ojciec w psychiatryku i tamten szaleniec, który go wykorzystał. Stęchły, pełen cierpienia świat, który przetrwał w węchu.
Mauricio nakazuje gestem, by podszedł do dołu.
Dolores stanęła przy krawędzi i spogląda na dno, z którego wystają martwe korzenie. Jej zielone oczy kopią głębiej. Ibarra przełyka ślinę. Ostatecznie noc skończy się tak, jak się zaczęła. Kula w magazynku beretty, której lufa sondowała jego usta jak zielona mucha bzycząca coś o samobójstwie, koniec końców się przyda. „Ale nie tak”, myśli. Nie związany i obity, nie w dole, z rąk obcych ludzi. Nikt nie chce umrzeć jak pies, nie mając możliwości wybrania momentu ani sposobu.
Myśli o Samuelu przewracającym się niespokojnie w łóżku, jęczącym i spazmatycznie ruszającym powiekami. „Śpij, synku”, powie mu Carmela; nie może zmrużyć oka, czuwa przy nim z kubkiem dymiącego naparu w ręku i książką między nogami, co dwie minuty patrzy znad okularów na drzwi, wsłuchując się w niespokojny oddech syna… Powinien był już dawno rzucić tę pracę. Stawić się w sądzie i przyznać, że mają rację ci, którzy oskarżają go o zabicie Człowieczka. Wziąć na siebie ten ciężar, raz na zawsze się od niego uwolnić i przeżyć lata, które mu zostały, bez tego strachu i bez tego cierpienia. Zostawić w spokoju chłopca, którego ma w środku, ostatni raz pogłaskać go po głowie, pocałować w czoło i podciągnąć mu spodnie. Odprowadzić go za rękę do zapomnienia.
Wszystko to mieści się w dwóch sekundach, jakie zajmuje mu podeście do dołu i odkrycie, że jest już od dawna zajęty. Kupka kości częściowo zasłonięta zbutwiałym grubym kocem. Resztki materiału, dziewczęcej sukienki.
Dolores, która patrzy na to samo co on, nawet nie mrugnie okiem. Jej usta poruszają się, nie wydając dźwięków, jakby recytowała litanię podczas mszy. Szczelnie zaciśnięte pięści są przyklejone do boków. Jej nogi uginają się i pada na kolana, otwiera dłonie w stronę tych ludzkich szczątków, ale ich nie dotyka, jakby chroniła je bańka niedowierzania.
– Co to, kurwa, jest?! – rzuca się Ibarra.
Głowa Dolores odskakuje jak na sprężynie. Patrzy na niego z nienawiścią. Z jej zielonych oczu wreszcie płyną łzy, duże jak kamienie.
– „To” jest moja córka, Martina. Moja dziewczynka. – Kieruje wzrok na Mauricia i jej nienawiść zamienia się w ogień. – „Oni” ją zabili.
Mauricio nie odpowiada. Nie broni się, kiedy Dolores z rykiem rzuca się na niego i zaczyna walić go pięściami w pierś. Czeka, aż opadnie z sił, zanosząc się spazmatycznym szlochem, po czym odchyla do tyłu kapelusz i patrzy na czubki swoich butów.
– Dziesięć lat temu policja uznała córkę Dolores za zaginioną – szepce. – Wszyscy myśleliśmy, że ojciec zabrał dziewczynkę do Lizbony… ale byliśmy w błędzie.
– Co to ma znaczyć? – pyta Ibarra.
Mauricio z niedowierzaniem spogląda na pistolet, który trzyma w dłoni. Nagle zadaje sobie pytanie, jak dopuścił do tej sytuacji. Rzuca broń na ziemię.
– Pan chce wiedzieć, co przytrafiło się Evie. My także chcieliśmy to wiedzieć. To ona nas tu przyprowadziła. – Mauricio bierze ze stołu jedno z ostrzy, których Daniel używa do modelowania gliny, i przecina sznur krępujący nadgarstki Ibarry. Inspektor wzdycha z ulgą, kiedy może wreszcie rozluźnić ramiona. Robi krok do tyłu, zerka kątem oka na pistolet i szybkim ruchem podnosi go z ziemi. Brzęczy mu w głowie, jakby zderzały się w niej jakieś rozrzucone luzem części. Celuje w staruszka i każe mu założyć ręce za plecy.
Mauricio stoi nieporuszony.
– Nieważne, co pan myśli, inspektorze. Nie zabiłem Oliveria. Żałuję, że zabrakło mi do tego odwagi. Jeśli pan chce, może mnie pan aresztować; ale najpierw musimy odnaleźć Daniela. A ja wiem, gdzie on jest.
Martina krąży po ruinach domu. Jest wściekła i wystraszona.
– Nie bądź idiotą, Danielu. Nie możemy tu zostać. Zaraz nas znajdą. To najgorsze miejsce na kryjówkę.
Daniel nie zwraca na nią uwagi. Leży z rękami pod głową pośród gruzów swojego dawnego życia, obserwując zmieniające się odcienie nieba i ostatnie gwiazdy migoczące między strzępami chmur.
– Czas posuwa się naprzód bez nas, nie czeka. To tak, jakby godziny miały swój własny horyzont, świt. Światło nadchodzi, żeby odsłonić błędy, wybryki, bezsensowność nocnych snów; żeby pokazać rzeczy takimi, jakimi są, bez złudzeń i pułapek.
– Danielu, słuchasz mnie?
Przytakuje powolnym mrugnięciem. Jego serce bije spokojnie. Jeżeli zechce, może wszystko zatrzymać, zamrozić. Może usłyszeć gryzonia buszującego w chwastach, skrzypnięcie ziemi pod plecami albo muzykę fal. Każda fala jest inna, ma swój własny ryk i opowiada inną historię. Daniel może patrzeć w niebo. A im dłużej w nie patrzy, tym więcej widać gwiazd: konstelacje, układy, galaktyki… początek. Koniec.
– Chodź, połóż się przy mnie. Jak wtedy, kiedy byliśmy mali. Jeszcze zobaczymy łzy Świętego Wawrzyńca.
– Oszalałeś? Odkryli nas! Nie rozumiesz tego? Jeżeli nas złapią, na zawsze nas rozdzielą.
Daniel doskonale to rozumie. Wreszcie otworzył oczy i już się nie boi. Pozwala jej mówić, nie neguje jej obecności. Rozumie ją.
– Nie rozdzielą nas. Sama to powiedziałaś: jesteśmy przyszyci do jednej skóry. Jesteśmy tym samym. Dziesięć lat temu, na klifie, staliśmy się jednym.
Martina staje pod światło pomiędzy Danielem a deszczem gwiazd, rozlewającym się w świetlistych spazmach.
– Dlaczego mówisz o tym akurat teraz?
Daniel zamyka oczy, żeby wrócić do swojego snu: o latającej dziewczynce. Ale tym razem to nie jest sen, to się dzieje naprawdę. Jednak ta rzeczywistość jest oderwana od teraźniejszości.
Zazwyczaj nad samym morzem nie padał śnieg. Dlatego tamta śnieżyca sprzed dziesięciu lat była tak wyjątkowa. Dzieci i dorośli z Punta Caliente zgarniali na kupy świeży śnieg, jakby zamierzali zabrać go ze sobą do domów. Spadł niczym świąteczna, radosna manna, która zamieniła zbocza i strome uliczki miasteczka w zjeżdżalnie, parki – w plenerowe galerie figurek, a łódki cumujące w porcie – w unoszące się na wodzie kulki kamfory. Nawet mewy i psy ścigały płatki unoszone przez wiatr. Śnieżyca stała się tematem rozmów w O Cafeto, spychając na dalszy plan to, co niedawno wydarzyło się w szkole między Antunesem i Dolores, z udziałem Martiny i brata Daniela. Rzadko wspominano już o cięgach, jakie Julio spuścił temu Portugalczykowi, który przyjechał, żeby zabrać dziewczynkę. Śnieg, początkowo sprawiający radość, z czasem stał się uciążliwy, kiedy pękły pierwsze rury albo kiedy któraś ze staruszek poślizgnęła się i złamała biodro. Samochody zostały unieruchomione, odwlekały się połowy.
Ale Daniel i Martina czuli się bez szkoły jak w raju przykrytym warstwą bieli. Tamtego ranka wspięli się na klif, a Martina, która zawsze zachowywała się jak chłopiec, wlazła na ramiona krzyża, żeby strząsnąć z nich czterocentymetrową warstwę śniegu. Śmiała się szczęśliwa, biegała boso po śniegu, gotowa nabawić się zapalenia płuc. Daniel nie mógł ryzykować, że do jego wątłych płucek przeniknie jeszcze więcej zimna, podnosił więc tylko kawałki tej gąbczastej materii i patrzył, jak błyszczy w jego dłoniach. Martina zaproponowała, żeby poszli w miejsce, gdzie klif schodzi pionowo w dół. Morskie ptaki wiły gniazda w skalnych wyłomach wysuniętych najbardziej na południe i zaciekle broniły swoich piskląt. Daniel był świadkiem okrutnych bitew pomiędzy małymi burzykami a krwiożerczymi mewami, które nie dawały im ani chwili spokoju. Najbardziej lubił wydrzyki długosterne. Nieosiągalne, szybkie i zwinne, rzadko się pokazywały, ale kiedy już przylatywały, wydawało się, że przybywają z jakiejś cudownej krainy i mają do opowiedzenia tysiące historii.
– Zawsze chciałem latać. Mieć skrzydła, rozłożyć je, skoczyć z góry i odfrunąć w stronę wschodzącego słońca. Uciec z tego domu, od mojego ojca, od zasikanej pościeli, od kpin i okrucieństwa innych. Nie byłem gotowy na ten świat.
Martina rozkłada ręce, zamyka oczy i kładzie się obok niego, jakby była prawdziwa. Daniel czuje na uchu jej delikatny oddech.
– I nadal nie jesteś. Wiesz, co zrobi twój dziadek, kiedy cię znajdzie, prawda? Znowu cię zamkną. Żegnajcie skrzydła.
Daniel jej nie słucha.
Lubili stawać nad przepaścią, tak by czubki butów wystawały im poza krawędź klifu. Tarmoszeni przez wicher, ze śmiechem rozkładali ramiona, wystawiali twarze na wiatr i wilgoć niesioną przez rozbijające się w dole fale. „Mogę latać”, powiedziała tamtego dnia Martina.
Nie wie, dlaczego to zrobił. Nie pojmuje, jak mógł spojrzeć na nią w ten dziwny sposób na ułamek sekundy przed tym, zanim zrozumiała, co zamierza. Chciała się cofnąć, ale dłoń Daniela już pchnęła ją w przepaść. Martina spadała, machając rękami, jakby szukała nieistniejących uchwytów.
Przez moment Daniel myślał, że jej się uda, że wzbije się w górę.
Martina uderzyła w skałę na długo przed tym, zanim spadła na sam dół. Daniel zobaczył, jak odbija się od klifu niczym drobny, bezwolny przedmiot, wprawiając w popłoch siedzące w gniazdach ptaki. Wreszcie zawisła między skałami, z bezwładnymi rękami, wykręconymi nogami i oczami skierowanymi w jego stronę.
Daniel czekał przez kilka minut, aż przestanie udawać. Był przekonany, że robi go w balona, że chce go tylko zdenerwować, bo nie miał odwagi pójść w jej ślady. Wtedy gwałtowny poryw wiatru podwinął niebieską sukienkę Martiny i zakrył jej twarz.
Kiedy się odwrócił, zobaczył swojego brata, który biegł pod górę, wołając go. „Ukarzą mnie za to”, pomyślał w pierwszym odruchu.
– Nie chciałem zrobić ci krzywdy.
Martina głaszcze go po czole, jednak on nie czuje jej palców.
– Wiem. Ale powinieneś był skoczyć za mną. Taka była umowa. Wciąż na ciebie czekam, Danielu. Tyle razy ci pomogłam, jak wtedy, w noc pożaru…
W noc pożaru – dwa lata wcześniej – Julio Luján, starszy brat Daniela, zapinał spodnie, a Dolores paliła papierosa rozparta na siedzeniu, z rozchełstaną bluzką, twardymi sutkami, potarganymi włosami i dogasającym błyskiem w oku.
– Coś się dzieje, Julio?
Próbował się uśmiechnąć, ale tamtej nocy nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. Dolores nic nie powiedziała, choć już jakiś czas temu zauważyła, że Julio jest, ale jakby go nie było, że czasami unika jej spojrzenia, że szuka wymówek i znika na coraz dłużej. Podniósł się z fotela. Wytarł dłonią zaparowaną szybę. Zazwyczaj cieszyło go, kiedy mógł się oddalić od miasteczka, którego światła były widoczne w oddali, i pobyć sam na sam z Dolores. Te chwile wypełnione szeptem, z radiową muzyką w tle, intymne pieszczoty między hamulcem ręcznym i dźwignią zmiany biegów były najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć. Ale tej nocy ich samotność była inna, indywidualna.
– Nie powinniśmy się bzykać w samochodzie jak wystraszone dzieciaki – warknął.
– To twoim zdaniem robimy? Bzykamy się jak wystraszone dzieciaki? – Dolores wiedziała, że jakaś jego część kłamie, może ta najważniejsza.
Zamilkli. Milczenie było lepsze niż słowa, więzi, które potem będą piekły i zostawią brzydką pręgę.
Julio uruchomił silnik starego peugeota należącego do jego ojca i bez pośpiechu wjechał na szosę. Jakby żadne z nich nie chciało wracać do tego, co nieuniknione. W radiu leciała jakaś piosenka, ale tym razem nie wtórowali jej, trzymając się za ręce. Każde z nich patrzyło przed siebie własnym wzrokiem. Myślenie o innych pomagało Dolores uciec od tej sprawiającej ból ciszy. Może właśnie dlatego zapytała o Daniela. Julio zamrugał, jakby wpadło mu coś do oka.
– Wszystko u niego w porządku – odpowiedział krótko.
– Od dawna nie pojawia się w szkole.
Julio zmarszczył czoło. Akurat o Danielu nie chciał rozmawiać.
– Wiesz, jaki on jest. Zamknięty we własnym świecie. Czasami myślę, że jest autykiem.
Dolores skinęła głową. Prawdopodobnie cierpiał na niezdiagnozowany autyzm. Z drugiej strony, jak inaczej mógł uciec od atmosfery panującej w jego domu, od ojca, który bił go i poniżał pod byle pretekstem?
– Daniel potrzebuje pomocy. Specjalistycznej pomocy – rzuciła z nikłą nadzieją w głosie.
Julio zacisnął dłonie na kierownicy.
– Możemy przestać rozmawiać o Danielu? – krzyknął.
Dolores dała upust rozdrażnieniu, które narastało w niej od jakiegoś czasu.
– To o czym chcesz rozmawiać?
Julio zacisnął szczęki.
– A musimy w ogóle rozmawiać?
Tamtej nocy Julio odwiózł Dolores do domu i wymknął się z jej objęć, żegnając ją raniącym, pospiesznym pocałunkiem, po czym zjechał do portu, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest jego łódka. Nicosia stała zacumowana w doku naprawczym, jak stary przyjaciel, który trzyma się na nogach wyłącznie z poczucia lojalności. Julio wyjął z bagażnika butelkę wódki i wszedł na pomost. Tak naprawdę był szczęśliwy jedynie wówczas, kiedy czuł pod stopami chwiejny pokład. Pogładził zardzewiały holownik, jakby głaskał po zadzie łagodnego, przyjaznego konia. To był jego świat, zwłaszcza kiedy oddalał się od wybrzeża, prowadzony w głąb morza przez ławice ryb. Morze nie wymagało od niego myślenia, tylko działania. A czasami najlepiej było po prostu stać na rufie i patrzyć na ślad zostawiany na wodzie przez łódkę.
Zszedł do kajuty i położył się na jednej z czterech koi, przytwierdzonych po dwie do ścian wyłożonych ciemnym drewnem. Pociągnął długi łyk prosto z butelki. Wódka poparzyła mu gardło, przyprawiła go o atak kaszlu i wycisnęła mu z oczu łzy. Wziął głęboki oddech i przypuścił kolejny szturm. Postanowił jak najszybciej się upić.
Kiedy był pijany, wspomnienia unosiły się w powietrzu jak coś, co być może się nie wydarzyło.
Od śnieżycy minęło już osiem lat, ale Julio nadal widział, jak jego młodszy brat stoi na krawędzi klifu z szeroko otwartymi oczami, zdumiony tym, że zepchnął Martinę w przepaść. Na początku dostrzegł jedynie dwa ciemne punkciki na śniegu. Biegli jedno za drugim, kreśląc chaotyczne ścieżki śladów, którymi nie sposób było podążać. Julio uśmiechnął się na ich widok. Daniel wydawał się szczęśliwszy, odkąd ta dziewczynka o wielkich oczach pojawiła się w Punta Caliente. Stopniowo zyskiwał pewność siebie i niezależność, zaczynał zachowywać się jak każdy ośmiolatek. On sam także był szczęśliwszy. Zakochanie się w kobiecie takiej jak Dolores było niesamowitym doświadczeniem, nie do pomyślenia jeszcze kilka miesięcy temu. Tym, jak się całowała, jak się kochała, nauczycielka otworzyła przed nim drzwi do wielkiego świata. Może jednak Lujánowie kiedyś jeszcze wyjdą na prostą, daleko od rozgoryczonego ojca, jego pijatyk, jego niemieckich i argentyńskich wspomnień, a także od milczącego cienia matki, wiecznie wystraszonej wybuchami męża. Nagle zobaczył, że dzieci podchodzą do przepaści. Uśmiech zamarł mu na twarzy. Ogarnęło go złe przeczucie.
– Nie, Danielu, nie! Nie! – Puścił się biegiem w górę zbocza. Krzyczał, ale jego krzyk był jak z obrazu: chmura pary na wietrze. Kiedy dobiegł do krawędzi, nad przepaścią stał już tylko Daniel, spoglądając w dół swoimi oczami z ciemniej porcelany.
Przypominał sobie to spojrzenie za każdym razem, kiedy kochał się z Dolores, kiedy ją pocieszał, kiedy opowiadała mu o swojej zaginionej córce. Osiem lat milczenia, udawania, oszukiwania kobiety, którą kochał, a wszystko to z winy obłąkanego brata.
Dlaczego nic wtedy nie powiedział? Daniel był jego młodszym bratem, musiał go chronić. Plotki, ojciec, poprawczak, to, co wszyscy podejrzewali, ale czego nikt nie miał odwagi powiedzieć na głos: że nie jest dzieckiem jak inne, że powinni go zamknąć w zakładzie. Nie mógł na to pozwolić. Daniel zamknięty w pokoju, z podciętymi skrzydłami. Umarłby. Ale był też inny powód, egoistyczny, absurdalny, straszliwy. Nie chciał stracić Dolores. To była tylko zabawa. Dziecięce zabawy czasami bywają okrutne, ale nikt by tego nie zrozumiał.
Chwilę potem było już za późno. Ręce ubabrane błotem i przemoczone ubranie uczyniły z niego wspólnika. Zaniósł ciało Martiny do domku, w którym niegdyś mieszkał latarnik. Nikt tam nigdy nie zaglądał. Starannie owinął ją kocem i zakopał najgłębiej, jak mógł.
Teraz, patrząc tępo na butelkę turlającą się między nogami, wyrzucał sobie strach, który nie pozwolił mu wtedy jasno myśleć. On, który szczycił się tym, że jak nikt inny uciekał patrolom Gwardii Cywilnej, że ze spokojem stawiał czoło sztormom, że znał każdy zakamarek jaskiń wykorzystywanych przez przemytników i z zimną krwią robił z nimi interesy, nie był w stanie zabrać Martiny nicosią w głąb morza, by oddać ją falom i rybom. Nie potrafił. Nie mógł odebrać Dolores szansy, że kiedyś ją znajdzie. Dla rodziny rybaka nie ma nic straszniejszego niż pusty grób, czekający na to, aż któregoś dnia morze wyrzuci ciało rozbitka. Od ośmiu lat milczał. Od ośmiu lat dziewczynka wzywała go co noc, stojąc pod latarnią na ciemnej, zamarzniętej skale. Od ośmiu lat Martina sama mierzyła się ze straszliwymi sztormami i sześciometrowymi falami, które zimą zalewają domek latarnika. Sama, bez matki, która wierzyła, że jej córka gdzieś jest, że żyje własnym życiem, ze swoją rodziną.
Aż nagle któregoś dnia Julio zorientował się, że jego brat mówi do siebie na głos, kiedy myśli, że nikt go nie widzi. Rozmawiał z Martiną, bawił się z nią, złościł się na nią. Czasami wchodził do pokoju Julia rozkojarzony, jakby nie do końca był tam, gdzie się znajdował, siadał przy nim na łóżku i mówił mu, że Martina powiedziała to czy tamto, że Martina zrobiła to czy owo. Jak tamtego dnia, kilka lat temu, kiedy Dolores poprosiła go, żeby porozmawiał z bratem. Daniel o mały włos nie zabił kamieniem starszego kolegi, przywódcy małej bandy, która każdego ranka znęcała się nad nim w szkolnej toalecie. Miesiącami znosił upokorzenia, aż pewnego dnia odszukał tego chłopca i bez słowa wyjaśnienia z zaskakującym okrucieństwem powybijał mu zęby.
– To nie ja – tłumaczył się przed bratem. – To Martina.
Julio spojrzał na niego zbity z tropu. Wskazał jego zakrwawione kłykcie.
– Martina odeszła dawno temu. Popatrz na swoje dłonie. Ty to zrobiłeś.
Daniel spojrzał na brata, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Kategorycznie zaprzeczył i od tej pory już więcej nie wspomniał o Martinie. Ale Julio wiedział, że nadal ją „widuje”.
Musiał z tym skończyć. Nie mógł już dłużej tego wytrzymać.
Julio poszedł po Daniela, który spał w swoim pokoju.
– Wstawaj! – Potrząsnął nim bez ceregieli. Daniel coś burknął i przetarł oczy. Brat rzucił mu ubranie. – Zakładaj.
Daniel spojrzał na niego zdezorientowany. Julio był w opłakanym stanie.
– Jesteś pijany?
– Nie dość. Ubieraj się, do diabła.
W milczeniu wypełnił polecenie. Dom tonął w ciemnościach. Rodzice jeszcze nie wrócili z miasteczka. Julio złapał go za ramię, nie czekając, aż zawiąże buty.
– Dokąd idziemy?
Julio bez słowa wziął kluczyki do małej motorówki. Kiedy zeszli na pomost, kazał bratu usiąść na rufie.
Nie pierwszy raz wyruszali nocą po partię nielegalnego tytoniu, który odbierał ze statków czekających na głębszych wodach. Jednak tym razem nie płynęli w głąb morza, ale wzdłuż wybrzeża, zbliżając się do cyklopowego oka latarni.
Daniel czuł coraz większy niepokój, ale nie miał odwagi o nic zapytać. Twarz brata była jak z marmuru. Przybili do pokrytej algami plaży, Julio wskoczył do sięgającej mu do kolan wody. Zabrał z łódki szpadel i latarkę. Bez słowa ruszył w stronę opuszczonego domku latarnika. Danielowi nie pozostało nic innego, jak pójść za nim.
Drzwi były zabite deskami, ale Julio wyważył je jednym kopnięciem. Dom od dawna stał pusty. Przypływy i wysokie fale z siłą uderzały w budynek, niszcząc go od zewnątrz. Zawaliła się część dachu, szczury zrobiły sobie gniazda w pęknięciach ścian ze zmurszałego gipsu. Julio poświecił latarką, szukając konkretnego miejsca. Rzucił szpadel na ubitą ziemię.
– Kop!
Daniel nie zrozumiał. Julio chwycił go za szyję z niespotykaną brutalnością i pchnął na ziemię.
– Powiedziałem, żebyś kopał, przeklęty tumanie!
Daniel posłuchał, wystraszony tą niespodziewaną reakcją. Po kilku uderzeniach twarda ziemia zaczęła mięknąć. Była wilgotna i pachniała ściekami. Od czasu do czasu Daniel spoglądał z ukosa na brata. Julio chodził w kółko, jakby postradał zmysły. Dziesięć minut później dół był już całkiem głęboki. Mimo panującego chłodu, Daniel ociekał potem, był wystraszony i zmęczony. Miał ziemię na policzkach i błoto we włosach. Piekły go dłonie.
Julio podszedł do dołu i oświetlił jego dno latarką.
– Nie przywitasz się z Martiną?
Daniel krzyknął przerażony i cofnął się, wierzgając, jakby chciał to od siebie odsunąć. Julio przymknął oczy i zapalił papierosa. Ukucnął nad dołem.
– Nic jej nie powiesz?
– Chcę już iść. Chcę stąd wyjść – wymamrotał Daniel. Rzucił się do ucieczki, ale Julio jednym skokiem zagrodził mu drogę.
– Nie. Tym razem nie odwrócisz wzroku. Musisz to zrozumieć. Ona nie żyje. Ty ją zabiłeś, a ja ją pochowałem. Istnieje tylko w twojej głowie.
Daniel zacisnął powieki. Czuł, że oczy zaraz mu eksplodują, wystrzelą z orbit.
– Nie słuchaj go, Danielu. To nie ja.
Martina była tu, stała przy drzwiach.
Daniel pokręcił głową.
– Potrzebujesz pomocy. A ja nie zniosę dłużej tego milczenia. Musimy pójść na posterunek Gwardii Cywilnej i opowiedzieć, co się stało. Byłeś dzieckiem. Powiemy… Powiemy, że to był wypadek. Zaopiekują się tobą, wydobrzejesz.
Martina podeszła do dołu i spoglądała na dno. Jej zielone oczy były pełne alg, czasu i dalekich podróży. Splotła swoje wodne palce z dłonią Daniela i oparła mu na ramieniu swój policzek z ciemnego światła.
– Nie jestem tamtym, Danielu. Jestem tym. Jestem z tobą. – Jej głos był jednocześnie daleki i bliski. Władczy i słodki.
Daniel spojrzał na brata jak na kogoś obcego. Julio nigdy go nie uderzył, nigdy się nad nim nie znęcał. Był jego jedyną obroną przed światem, a teraz… teraz robił mu to… Nie rozumiał go, nie docierały do niego jego słowa. Kiedy Julio chciał pogładzić go po policzku, odsunął się ze wstrętem.
Julio potrząsnął głową.
– Przykro mi, że zachowałem się jak łajdak. Ale musiałem zmusić cię do reakcji.
Martina cofnęła się razem z Danielem, jak w dzieciństwie, kiedy byli sami na świecie. Ramię w ramię, nawzajem się chroniąc, troszcząc się jedno o drugie.
Wrócili spowici grobowym milczeniem. Martina siedziała obok Daniela. Przytulali się dla ochrony przed zimnem i bryzgającą pianą. Daniel wpatrywał się w plecy brata, w podniesiony kołnierz kurtki i wełnianą czapkę. Julio płynął bez pośpiechu, jakby cały jego gniew wyparował i został z niego tylko zabrudzony ziemią szpadel leżący na dnie łódki.
Rodzice byli już w domu. Julio zdjął buty i odstawił je na dywanik przy wejściu. Daniel poszedł w jego ślady. Jego brat skierował się prosto do swojego pokoju, nie witając się ani z ojcem siedzącym przy kominku, ani z matką, która krzątała się po kuchni jak cień człowieka. Nikt mu w tym nie przeszkodził. Daniel próbował zrobić to samo, ale dla niego przejście przez salon było jak zagłębienie się w puszczę pełną dzikich zwierząt.
– Dokąd to?
Gardłowy, przepity głos ojca unieruchomił go niczym potrzask. Daniel nie miał nawet odwagi na niego spojrzeć.
– Szedłem do mojego pokoju.
Ojciec był nietrzeźwy jak zwykle. Pił powoli, na powierzchni szklanki odbijały się płomienie kominka. Wskazał Danielowi, żeby do niego podszedł. Chłopak z ociąganiem wykonał polecenie, odprowadzany zaniepokojonym spojrzeniem matki.
– Jesteś zabłocony, jakbyś wytarzał się w chlewie. Można wiedzieć, skąd wracasz?
Daniel wiedział, że cokolwiek powie, reakcja ojca będzie nieprzewidywalna i kapryśna. Jeżeli postanowi zdjąć pasek, tym razem Julio mu w tym nie przeszkodzi. To właśnie najbardziej go bolało: zdrada ubóstwianego brata.
– Julio zabrał mnie na przejażdżkę łódką.
Ojciec zachichotał, dławiąc się śliną.
– Widzę, że ten hultaj chce cię nauczyć zawodu przemytnika. Ale do tego potrzebne są jaja. Masz je?
Daniel nie odpowiedział. Ojciec świdrował go wzrokiem, dopijając drinka.
– Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem?
Daniel podniósł głowę. Nie powinien być arogancki. Ale coś buzowało mu w głowie. Zerknął kątem oka na matkę, wiecznie wystraszoną, wiecznie milczącą. Pomyślał o bracie. Rano wezwie Gwardię Cywilną i zabiorą go na zawsze. Zamkną go.
– Jedyne, czego pragnę, to być mężczyzną.
Mężczyzną, który nie będzie chodził ciągle pijany, który nie będzie znęcał się nad swoimi dziećmi, który nie będzie żył wspomnieniem wymyślonej matki, wyobrażając sobie, jakie byłoby jego życie, gdyby został w Niemczech, nie ożenił się młodo z głupią dziewczyną i nie obarczył się głupimi synami.
– Prawdziwym mężczyzną, ojcze.
Ojciec spojrzał na niego w milczeniu. Z trudem wstał z kanapy, opierając się na podłokietniku. Daniel się nie cofnął. Jakby była za nim Martina zamieniona w mur. Koniec z uciekaniem, Danielu. Koniec ze strachem. Zacisnął pięści i napiął szyję w oczekiwaniu na pierwszy cios.
Ale ojciec niespodziewanie się załamał. Jego niebieskie oczy rozwodniły się jak farba pod wpływem terpentyny. Daniel nigdy wcześniej nie widział, żeby płakał.
– Ja…
Nigdy też nie słyszał, żeby się jąkał. Wyciągnął dłonie, ale nie po to, żeby go uderzyć. Podszedł nieśmiało do syna; nie wiedział, jak go przytulić.
– Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.
Skończyło się na niekompletnym, niezręcznym geście. Ojciec wycofał się ze spuszczoną głową i zwalił na kanapę.
Daniel przez chwilę stał osłupiały, nie wiedząc, jak zareagować. Odwrócił się, założył buty i wyszedł z domu. Czuł, że serce zaraz pęknie mu z żalu.
Martina usiadła obok niego pod rozgwieżdżonym niebem. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odezwało. Sercem Daniela wstrząsały mieszane uczucia. Niepohamowana, nowo odkryta siła. Wiedział, że tę siłę daje mu Martina.
– Co teraz zrobimy?
– Możemy uciec.
– Dokąd? Jak myślisz, co się stanie, kiedy Julio pójdzie porozmawiać z Dolores? Skrzywdzą nas jeszcze bardziej. Wszystko zacznie się od początku, Danielu. Nikt nie zdoła zrozumieć, czym jesteśmy, co nas łączy.
Martina uniosła brodę i spojrzała na krawędź urwiska. Odwróciła wzrok, przeniosła go z domu na spichlerz, gdzie ojciec Daniela trzymał traktor. Wstała i otrzepała spodnie.
– Dokąd idziesz?
Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego z rozbrajającym, nieśmiertelnym uśmiechem.
– Przecież wiesz.
Daniel pokręcił głową. Martina ruszyła w stronę spichlerza. Śledził wzrokiem jej falujące czarne włosy.
– Nikt nas więcej nie skrzywdzi, nigdy – usłyszał.
Przyniosła kanister z benzyną.
A może to Daniel go przyniósł.
Za to o świcie oboje zeszli po schodach z piętra, oboje polali benzyną kanapę, na której spał jego ojciec, niebezpiecznie blisko kominka. Oboje spryskali nią zasłony i krzesła. Wspólnymi siłami zabarykadowali od zewnątrz drzwi, kiedy pojawiły się pierwsze płomienie. I razem patrzyli, jak pękają szyby w oknach, jak wybucha kuchenka gazowa. Razem stali bez ruchu, obserwując, jak płonie ciało Julia, kiedy próbował ratować matkę. Daniel chciał pobiec mu na ratunek. Nie mógł znieść widoku jego rozczapierzonej dłoni proszącej o pomoc, gorejącej niczym pochodnia.
Ale Martina go zatrzymała.
Nikt ich nie rozdzieli. Nigdy.