18

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 r.

Godzina 5.00

Kierowca wjeżdża na parking przed szpitalem. Malher każe mu zgasić światła. Przykłada czoło do zimnej szyby, patrzy na latarnie przed budynkiem, na karetki zaparkowane przed obrotowymi drzwiami, na okna.

– A więc jest tutaj.

Malher odpowiada na stwierdzenie Ottona niespiesznym mrugnięciem. Zięć przyjechał z nim, pogrążony w upartym, pełnym urazy milczeniu, które przerwał tylko po to, by uczynić mu jakiś bezsensowny wyrzut.

– Trzeba było mi powiedzieć, że ją pan znalazł. Jestem jej mężem, mam prawo wiedzieć.

Malher nie zwraca na niego uwagi. Podnosi dwa palce.

– Ty zaczekasz tutaj.

Otto otwiera usta, żeby gwałtownie zaprotestować. Pewnie chce powołać się na swoje małżeńskie prawa, upajać zranioną dumą macho. Ale Malher ma dość tego przedstawienia.

– Wejdziesz, kiedy ci powiem. Czy to jasne?

Spojrzenie niebieskich oczu Malhera nie dopuszcza sprzeciwu. Ciąży niczym maczuga na ramieniu temu, na kim spocznie. Otto rozumie i zachowuje milczenie, naburmuszony.

Malher zapuszcza się w rynsztok wyczerpanych twarzy, nie zwracając uwagi na oczy, które na jego widok budzą się z otępienia. Ignoruje szepty pielęgniarek, niestosowne uśmiechy. Za kilka minut któraś z nich weźmie do ręki telefon i zawiadomi dyżurujących dziennikarzy, telewizję i radio. Musi wyciągnąć córkę ze szpitala, zabrać ją stąd, zanim spektakl zamieni się w ciąg żałosnych obrazów. W przeszłości już kilkakrotnie tak bywało. Za często.

Eva leży na boku. Spogląda na cienie przy oknie. To ciekawe: patrzy, ale nie myśli. Jedynie obserwuje, a to, co widzi, daje jej złudne wrażenie spokoju. Jak wtedy, kiedy wypalały z Dolores skręta i wypijały butelkę wytrawnego, mocnego valdepeñas. Lubiła patrzeć, jak Dolores pije, niespiesznie, bez dramatyzowania. Nie musiała niczego wymazywać. Tamtej nocy, kiedy zastała ją w pokoju Martiny otoczoną lalkami i wysłuchała jej gorzkiej historii o nieudanym małżeństwie i zaginięciu dziesięcioletniej córki, pomyślała, że Dolores się załamie. Ale tak się nie stało. Zręcznie skręciła jointa, otworzyła wino i podała jej wypełniony po brzegi kieliszek. Kiedy wstawała, widać było, że jej ruchy są niepewne, a jej otępiały umysł – ociężały. Nastawiała płytę z jakimś romansem, przez chwilę wsłuchiwała się w melodię, po czym spoglądała na Evę i obdarzała ją nieco bezradnym uśmiechem.

Drzwi pokoju się otwierają. Eva poznaje ojca po zapachu – od pięćdziesięciu lat używa tej samej wody kolońskiej. Powoli obraca się na drugi bok. Jej kości i jej obite ciało trzeszczą jak deski statku, który nieuchronnie idzie na dno. W przerażonych oczach ojca dostrzega, w jak strasznym jest stanie.

– Zabiję tego, kto ci to zrobił!

– Nie możesz zabić kogoś, kto już jest martwy, tato.

Obraz, jaki przedstawia sobą jego córka, budzi w Malherze wściekłość i ból, z trudem łapie oddech i powstrzymuje drżenie ust. Jego córeczka, jego mała Eva, zmasakrowana. Przez ułamek sekundy widzi swoją wnuczkę na stole sekcyjnym, trzy lata wcześniej. Blade ciałko, puste oczy, zaciśnięte usta. Litania skumulowanych okropieństw recytowana przez lekarza sądowego.

– Gdybym cię zabrał ze sobą, kiedy po ciebie przyjechałem – roztrząsa, wahając się, czy podejść do łóżka, czy zostać tam, gdzie jest.

Eva próbuje się uśmiechnąć. Ale rozciętą, siną wargę jedynie wykrzywia grymas.

– Nie możesz chodzić za mną jak cień. Już dawno przestałam być twoją małą dziewczynką.

Malher stanowczo kręci głową.

– Nie mów tak.

„Biedak”, myśli Eva. Zmęczony, z brzuchem wzdętym wskutek problemów z trawieniem i powiekami spuchniętymi z powodu niewyspania. W swoim nieskazitelnym garniturze, jakże niepodobny do Ibarry, pewny miejsca, jakie zajmuje na świecie. A mimo to równie kruchy i delikatny.

– Otto przyjechał z tobą?

Malher przytakuje, chociaż w tym momencie imię zięcia uwiera go jak kamyk w bucie.

– Powiedziałem mu, żeby zaczekał w samochodzie.

Eva przekrzywia szyję i spogląda na sufit.

– A on oczywiście cię posłuchał.

Malher robi krok do przodu i łapie ją za rękę. Jest zimna i blada. Te jej piękne dłonie. Takie jak Aldy. Przypomina sobie bal przebierańców, kiedy żona przebrała Evę za leśną boginkę. Sama zrobiła jej strój z setek polnych kwiatów i włożyła na głowę mirtowy wianek w formie diademu. Siedziała na siwoszu ciągnącym karocę i nigdy nie wyglądała piękniej.

Dość już tego wygnania. Miłość między ojcem a córką nadal jest możliwa.

– Wybacz mi, Evo. Wybacz mi. Nie chciałem, żebyś odeszła tak jak twoja matka. Przerażała mnie ta myśl. Po śmierci Amandy, przez te straszliwe lata orgii i wybryków, tak bardzo się bałem, że sytuacja się powtórzy… Wyciągnę cię stąd, pojedziemy, dokąd zechcesz. Musisz dojść do siebie. Zaczniemy od nowa. Twój mąż, firma… To wszystko jest bez znaczenia. Załatwię to.

Eva zamyka oczy. Tak, ojciec zawsze wszystko załatwia. Nie potrafi pogodzić się z porażką. „Przeć do przodu, za wszelką cenę”, tak brzmi jego motto; nawet z dziurą w sercu. Jak ma mu powiedzieć – teraz, kiedy jest bliższy załamania niż kiedykolwiek wcześniej – że choćby bardzo się starał, nic z niej nie wykrzesze. Zaczęcie od nowa jest niedorzeczną, niemożliwą do spełnienia obietnicą zmartwychwstania. Mimo to nadal oddycha.

Ojciec naprawdę ją kocha? Eva nie ośmiela się ostatecznie wykluczyć tej możliwości. Jeśli już, to na swój sposób, niewystarczający. Nie porusza się swobodnie po płaskim terenie czułych gestów i miłych słów. Tkwi zakotwiczony w luterańskiej kulturze wysiłku, poświęcenia i dumy. Wszystko dzieje się za zamkniętymi drzwiami, zarówno jeśli chodzi o sprawy rodzinne, jak i o uczucia. Zawsze cechowały go chłód i metodyczność, dyscyplina i powściągliwość. Dla niej oznaczało to naukę w szkole prowadzonej przez zakonnice. Niewiele brakowało, a spędziłaby całe dzieciństwo jak nowicjuszka zamknięta w murach toledańskiego klasztoru. Ale przez kilka lat miała matkę, która do tego nie dopuściła. Alda, jej biedna melancholijna matka, z jej samobójczymi myślami i ciepłymi kąpielami; z jej uśmiechem niemej muzy i wiecznie nieobecnym wyrazem twarzy.

W dniu, w którym Eva przyjęła do wiadomości, że teraz to ona zostanie matką, postanowiła, że Amanda będzie dorastać w zupełnie innej atmosferze. Nie mogła uwolnić jej od ciężaru nazwiska, ale próbowała uczynić z jej życia feerię kolorów, radości i świeżego powietrza. Żadnej ciszy, żadnych klasztorów, żadnych doktryn. Żadnej sztywności, żadnych społecznych obciążeń na jej małych ramionkach. Filmy, podróże, konne przejażdżki, kąpiele w morzu, zwierzenia i obiecująca przyszłość otwarta na wszelkie możliwości.

Teraz Amanda nie żyje. Śpi w rodzinnym grobowcu Malherów, obok swoich posępnych, szarych teutońskich przodków, którzy krytykują ją szeptem za brak manier, za potoczne słownictwo, za pozbawioną kompleksów bezczelność. Tylko babcia Alda ją rozumie, uśmiecha się pod nosem, cierpliwie słuchając paplaniny wnuczki, i prowadzi ją za rękę przez mroczne korytarze pośród duchów i śmierci. Czasami Eva dostrzega je w oknie, przez które widać życie. Machają do niej z daleka i czekają. Cierpią z jej powodu, bo chcąc, nie chcąc, zmarli wiedzą rzeczy, o których żywi nie mają pojęcia. Szkoda, że martwi są niemi, a żywi głusi. Mogłyby jej powiedzieć tyle rzeczy, oszczędzić jej tylu przykrości. Ale nawet gdyby ją ostrzegły, czy na pewno by ich posłuchała? To mało prawdopodobne.

Nigdy już nie będzie taka jak wcześniej. I nie wie, czy to dobrze, czy źle, ani za którą ze wszystkich Ev, którymi była, będzie najbardziej tęsknić.

Lekarka wchodzi do pokoju zmieniona na twarzy.

– Już są. Szybko się uwinęli.

Malher podchodzi do okna. Przed szpitalem stoi samochód telewizji. Wkrótce pojawią się kolejne. Wraca do drzwi, szeptem rozmawia przez telefon, wyraźnie zaniepokojony. Wydaje stanowcze polecenia. Zawsze jest stanowczy, myśli Eva, która z łóżka obserwuje krążącego po pokoju ojca i nie może się zdecydować, czy obdarzyć go czułością, czy też dopuścić do głosu liczne krzywdy, jakich doznała w przeszłości z jego strony. Mówi sobie, że teraz jest tutaj i że tylko to się liczy.

Prosi lekarkę, żeby przyniosła jej lusterko. Ta początkowo protestuje – nie powinna niepotrzebnie się stresować – ale w końcu spełnia jej prośbę.

Eva nie czuje przerażenia na widok opuchniętej, zniekształconej twarzy, przypominającej popiersia, które Daniel – Martina – deformuje, kiedy nie jest zadowolony z rezultatu, zaciekle wbijając palce w jeszcze miękką, plastyczną glinę. To właśnie zrobił z nią w latarni. Nagle spojrzał na nią z niezadowoleniem i pokręcił głową, uświadomiwszy sobie, że nie jest tym, co stworzyła jego wyobraźnia; niszczył ją kawałek po kawałku, żeby uformować ją od nowa na swój sposób.

– Byłam taka naiwna!