Wybrzeże Śmierci, piątek, 20 sierpnia 2010 r.
Godzina 6.00
Daniel siedzi pod krzyżem stojącym w najwyższym miejscu klifu i patrzy w stronę wschodu. Widzi stąd palec latarni morskiej i obracające się rytmicznie oko cyklopa. Niebieskie błyski radiowozu są coraz bliższe.
– Jadą po nas – ostrzega go Martina.
– Tak naprawdę jadą tylko po mnie.
Martina mruży oczy i marszczy czoło. Daniel wzrusza ramionami. Nie ma sensu dalej udawać.
– Sama wielokrotnie to powtarzałaś. Istniejesz tylko dlatego, że cię przyzywam. Gdybym chciał, mogłabyś w tej chwili zniknąć. Ale nie chcę.
Martina podaje mu rękę. Bierze ją, ale jej dłoń jest powietrzem. Idą w stronę przepaści jak w jego śnie.
– Brakuje tylko śniegu – wzdycha Daniel.
– Nie potrzebujemy go – mówi ona w jego wnętrzu.
– Stać! Nie ruszaj się, Danielu.
Dobiegający z niższej części klifu głos nie robi na nim wrażenia. Odwraca się, ma potargane włosy, w jego spojrzeniu maluje się coś pomiędzy pogardą i złością. Jakiś mężczyzna mierzy do niego z pistoletu, po jego prawej stronie idzie dziadek Mauricio. Kilka metrów za nimi podążają ludzie w mundurach. Funkcjonariusze Gwardii Cywilnej, którzy bawili się w kotka i myszkę z jego bratem.
– To już koniec.
Chłopak patrzy na dziadka. Gdyby zjawili się z Dolores chwilę później, Martina najprawdopodobniej zabiłaby Paolę. Może zresztą to zrobiła, myśli nagle, przygnębiony i skonsternowany.
– Wszystko dobrze, synu… Wszystko z nią dobrze – mówi dziadek; na głowie ma swój kapelusz. Dziwnie wygląda bez brody, z bakami postrzępionymi jak parciany sznurek i wężykami przecinającymi dolną część twarzy.
– Danielu, nie pozwól im podejść bliżej. Chcą nas rozdzielić.
Z każdą mijającą minutą świat staje się coraz mniejszy. Została im już tylko nieskończoność. Daniel taksuje wzrokiem mężczyznę, który w niego celuje. Nie sądzi, żeby strzelił. Nie dostrzega tego w jego oczach. Pozostali niemal się z nim zrównali, tworzą półokrąg, który stopniowo się zamyka.
Martina rzuca im wyzywające spojrzenie, dumna i odważna jak zawsze. Ponadczasowa, ze swoimi rozzłoszczonymi zielonymi oczami i czarnymi włosami falującymi na wietrze. Będzie kopać, gryźć, walczyć w jego obronie. Robiła tak, kiedy byli dziećmi, odkąd Daniel podarował jej swoją japońską kulkę: stawała pomiędzy nim a światem. To, że da się teraz złapać i zamknąć w wariatkowie albo w więzieniu, niczego nie zmieni. Pojawi się inna Paola i Martina znowu będzie zazdrosna, znowu wpadnie w szał, nie pozwoli, żeby ktokolwiek się do niego zbliżył; już zawsze będą razem.
Musi z tym skończyć. Zamknąć krąg, który zostawił niedomknięty dziesięć lat temu.
Odwraca się w stronę przepaści.
Martina patrzy na niego błyszczącymi oczami. Daniel kiwa głową; spogląda na ocean u swoich stóp, daleko w dole. Fale rozbijają się o skały na tysiące przezroczystych kryształków. Wiatr targa jego ubraniem.
– Spójrz na nie – mówi łagodnym tonem Martina, wskazując niebo. Ptaki z lekkością przelatują nad klifem, poprzeszywane pierwszymi promieniami słońca. Prześlizgują się płynnie, nieważkie.
– Danielu, popatrz na mnie. Nie patrz na nią – błaga dziadek Mauricio.
Martina się uśmiecha. To już nie jest ona, teraz jest tamtą wesołą dziesięciolatką o żywych oczach. Dziewczynką, która pierwsza go pocałowała. A Daniel nie jest już Danielem. Jest tamtym chłopcem, który biegł po jej śladach na śniegu. Który nie miał odwagi z nią odfrunąć.
– Zrobimy to razem.
Daniel przytakuje.
Martina splata swoje palce z jego palcami. Może je poczuć. Wreszcie wie, że są prawdziwe, że grzeją jego zimną dłoń, że mocno ją ściskają.
Zamyka oczy, żeby zobaczyć, jak stary Tejrezjasz.
– Danielu!
Czuje muśnięcie ręki dziadka na jednym ze skrzydeł. Spada, spada z oczami otwartymi do środka. Słyszy śmiech Martiny, widzi ją przed sobą, jak omija wystające skały, jak leci nisko nad wodą, pieszcząc fale rąbkiem swojej niebieskiej sukienki. Nagle obraca się wesoło wokół własnej osi i wznosi w górę. A on podąża jej śladem. Lekki i wolny. Pierwszy raz w życiu wszystko ma sens.
Wyciągnięcie zwłok spomiędzy skał i przetransportowanie ich na ląd zajmuje gwardzistom prawie godzinę.
Mauricio podchodzi i pochyla się nad rozbitym ciałem. Daniel ma wywichnięte ręce, skręconą szyję, głębokie rozcięcie na czole i pusty oczodół. To upiór, który pozbawiony życia jest tylko śmieciem wyrzuconym przez morze; młody, niezgrabny chłopak z poczochranymi włosami i rzadką brodą, niemający w sobie niczego szczególnego. Jego wnuk, Daniel. Jakże dalekie wydaje się nagle to imię. Staruszek wpatruje się w niego uparcie, ogarnięty bezgranicznym zdumieniem, jakby czekał, aż odkaszlnie, wypluje ze swoich smutnych płuc słoną wodę i wróci do życia.
Za nim stoi Ibarra. Łapie go za rękę i pomaga mu wstać. Woli nie patrzeć na leżące na plaży ciało. Ten chłopak jest mniej więcej w wieku Samuela.
Mauricio czuje dotyk metalu na nadgarstkach. Inspektor zakuwa go w kajdanki.
– Jest pan zatrzymany za zabójstwo Oliveria Pellegriniego. – Stara się wypowiedzieć te słowa jak najłagodniej, ale brzmią tak jak obręcze zaciskające się na bezbronnych rękach staruszka.
Mauricio zamyka oczy, kiedy inspektor informuje go o jego prawach. Nie stawia oporu, daje się poprowadzić do terenówki Gwardii Cywilnej.
Przez okno samochodu przygląda się osobom, które otaczają ciało jego wnuka niczym grupa konspiratorów. Ibarra siada obok niego; na kołnierzyku koszuli ma zaschniętą krew.
– Pańska głowa – mówi jeden z gwardzistów.
– To nic takiego – odpowiada, badając wzrokiem blizny Mauricia i jego spojrzenie ukryte pod białymi, krzaczastymi brwiami. Wydaje mu się, że widzi w nim pretensje do życia.
– Co będzie z Dolores? – pyta staruszek; zdjął kapelusz i trzyma go między kolanami.
– Technicy sądowi zbierają szczątki jej córki. Proszę się o nią nie martwić; zajmą się nią lekarze. Teraz powinien się pan raczej martwić o siebie, jest pan oskarżony o zabójstwo.
Mauricio wykrzywia usta. Przez chmury przeciska się blask księżyca, który jeszcze nie zniknął, i słońca, które jeszcze się nie pojawiło. Powoli dogasa delikatne migotanie gwiazd. Wszystko wydaje się zmienne.
– Świta. Zaraz wstanie nowy dzień – odpowiada.