24

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 r.

Godzina 7.00

– Nie mogę powiedzieć, że zasmuciła mnie śmierć Oliveria.

Najgorsze dla Mauricia jest to, że nie może też powiedzieć, że go ucieszyła.

Ibarra kiwa głową. Stoi z rękami założonymi na plecach i obserwuje przez okno swojego gabinetu napływającą jasność. Zdjął słuchawki z telefonów, bo bez przerwy dzwoniły. Parking przed komisariatem zaczyna wypełniać się samochodami kolegów z porannej zmiany. Wzdycha. Czeka go jeszcze mnóstwo papierkowej roboty, zanim będzie mógł wrócić do domu.

– Dlaczego nie opowiedział mi pan wcześniej tego wszystkiego? Wiedział pan, że zabójcą był Horacio. Mógłby pan sobie oszczędzić kajdanek i pobytu w celi.

Mauricio spogląda na wycinki z gazet wiszące w ramkach na ścianie.

– Omal nie rozwaliłem panu głowy – mówi, wskazując ranę, zszytą mechanicznie przez pielęgniarzy z oddziału ratunkowego. – Przynajmniej tyle mi się należało.

Ibarra odwraca się i mierzy wzrokiem staruszka. W jego głosie nie ma cienia ironii. Brzmi spokojnie, nieporuszenie.

– To nic poważnego.

Godzinę temu szpital przypominał ul pełen rozdrażnionych pszczół. Plotki, na wpół ukradkowe rozmowy, kilku dziennikarzy z mikrofonami i dyktafonami w ręku zasięgających informacji u pacjentów i personelu. Niektórzy wypowiadali się obszernie, szczęśliwi, że mają swoje pięć minut sławy. Ibarra poczuł nagle potrzebę, żeby stamtąd wyjść, pielęgniarze z trudem przekonali go, żeby pozwolił im opatrzyć ranę na głowie. Lekarka przyszła go obejrzeć, już w prywatnym ubraniu. Było oczywiste, że także ona pragnie zostawić za sobą tę noc i jak najszybciej wrócić do codziennych zajęć. Uśmiechnęła się ze zmęczeniem i rzuciła okiem na jego głowę. Nic poważnego, podsumowała, nie zdradzając, co tak naprawdę myśli. Powiedziała, że Evy Malher nie ma już w szpitalu. Ojcu udało się ją dyskretnie wyprowadzić. Nie wiedziała, dokąd ją zabrano ani kto zezwolił na wypis. Pojawiło się kilku policjantów w cywilu, ważni ludzie, przypominający bardziej polityków niż funkcjonariuszy.

Ibarra bezskutecznie protestował. Niektórzy rządzą światem za pośrednictwem telefonu. Malher należał do takich osób. Ubiegłej nocy widocznie zadzwonił w kilka miejsc – to wystarczyło, by przełożeni Ibarry postanowili pominąć wszelkie formalności. To Malher postanowi, w jaki sposób i kiedy jego córka udzieli stosownych wyjaśnień. Nie można wykluczyć, że sędzia zgodzi się pojechać do posiadłości Malherów, gdzie Eva złoży zeznania, otoczona zastępem prawników. Dla lekarki nie miało to najmniejszego znaczenia. Podała Ibarze złożoną kartkę. „To od niej”, powiedziała krótko.

Ibarra nadal ma ją w kieszeni. Jedno słowo: „Zadzwoń”. I numer telefonu.

– Może dostanie pan kolejny medal – mówi Mauricio.

Ibarra kręci głową. Stojąc w zakrwawionej koszuli przed szefem, musiał wysłuchać jego szczekania i gróźb. Ten palant zarzucił mu, że działał sam, że nie poinformował centrali, kiedy ustalił tożsamość Evy Malher. Nie oskarżył go o zaniedbanie, ale – tak brzmiały dokładnie jego słowa – o „chęć przypisania sobie całej zasługi”. Wycedził przez zęby coś jeszcze, podejrzenie, które zostanie dokładnie zbadane. Kretyn myśli, że Ibarze zależy wyłącznie na zgarnięciu nagrody, którą wyznaczyła rodzina. Uważa, że to nie tylko nielegalne, ale też obrzydliwe z etycznego punktu widzenia. Etyka. To słowo rozbawiło inspektora. Można zatłuc człowieka na śmierć, można ukryć dowody i sfabrykować inne, można przymknąć oko na jego depresję i problemy z alkoholem, i nic się nie dzieje. Ale próba zawłaszczenia gazetowych nagłówków, na które rzekomo zasłużył ktoś inny… to już niedopuszczalne.

– Tym razem nie będzie medali.

Mauricio patrzy na Ibarrę swoimi starymi oczami. To świdrujące spojrzenie sprawia, że inspektor czuje się skrępowany. Zastanawia się, co on wie, co wyznała mu Eva, kiedy była Paolą. Może wszystko, a może nic. Ten wzrok go nie osądza. Nie jest mu żal tego człowieka, który kilka godzin wcześniej widział, jak ginie jego wnuk. Dostrzega jedynie starca o pożółkłej skórze z ciemnymi plamami i twarzy pokrytej dawno temu bliznami, które teraz łączą się ze zmarszczkami. Starca z przeszłością, której nigdy do końca nie pozna. I oto ten starzec spogląda na niego tak, jakby potrafił czytać w jego wnętrzu, jakby wszystko wiedział, nawet to, czego on sam o sobie nie wie. Patrzy na niego tak samo, jak tamten drugi starzec, jego ojciec, i jak tamten wariat, który go zgwałcił. Różnica polega na tym, że Mauricio przeszedł przez drzwi szaleństwa i uciekł od ciemności z resztkami smoły w oczach.

– Mogę już iść, inspektorze?

Ibarra nie może mu tego zabronić. Horacio został zatrzymany i przyznał się do winy. Jeśli zaś chodzi o ranę na jego głowie… Lepiej o niej zapomnieć.

Odprowadza go do drzwi gabinetu.

– Prawdopodobnie będzie pan musiał zeznawać w sądzie jako świadek. Zostało wiele rzeczy do wyjaśnienia. Zginęły trzy osoby: Oliverio, Daniel i Martina, z każdą z nich miał pan coś wspólnego.

Mauricio poprawia kapelusz.

– My, żywi, zawsze mamy coś wspólnego z naszymi zmarłymi.

Ściskają sobie dłonie, mocno, bez krzty czułości. Palce staruszka natychmiast uciekają w stronę klamki. Wychodzi. Obaj wiedzą, że wszystko zostało już powiedziane.

W drodze powrotnej do domu Ibarra mija zgaszony neon stojącego po prawej stronie szosy klubu. Przychodzi mu do głowy, że mógłby wypić z Rajskim Ptakiem ostatniego drinka, bez pytań, bez nocnych przebrań. Napiliby się w milczeniu w świetle dnia i wypalili na spółkę papierosa, podczas gdy sprzątaczka naprawiałaby szkody, zbierała kieliszki ze śladami szminki, porzucone w łazience prezerwatywy i leżące na wykładzinie pety, barman zaś uzupełniałby zapas alkoholu na półkach i wycierał szklanki w tej żałosnej, pozbawionej magii scenerii.

Natychmiast odrzuca ten pomysł. Dziwki takie jak Rajski Ptak przestają być księżniczkami wraz z pierwszymi promieniami słońca; przedstawiają przygnębiający obraz, zakazany dla oczu obcych.

Zjeżdża podjazdem na parking pod budynkiem, w którym mieszka, i przez kilka minut siedzi w samochodzie. W radiu mówią o wydarzeniach tej nocy, potem podają wiadomości sportowe. Ibarra otwiera schowek. Beretta nadal tam jest, z kulą, która nosi jego imię. Może ona zdoła zmazać z kolby ślady krwi Człowieczka, sprawi, że znikną z niej resztki jego skóry i ciała.

Pod pistoletem leży zeszyt zapisany przez Człowieczka. Ibarra zawsze ma go pod ręką, niczym przypomnienie. Uwięzione na kartkach słowa syczą jak wąż ukryty pośród kamieni, szukając jego serca. Zamyka schowek i wysiada z samochodu.

Wchodzi do mieszkania. W mroku zaciągniętych żaluzji oszołomiony przygląda się meblom i przedmiotom codziennego użytku. O mały włos tego nie stracił… swojego „domu”. Czuje, że już samo to słowo wystarczy, by trzymać z daleka wszystko, co dzieje się poza ścianami mieszkania, teraz pogrążonego w ciszy. Ten spokój sprawia, że to, co wydarzyło się ostatniej nocy – co dzieje się każdej nocy – wydaje się niezrozumiałe. To właśnie czuje, kiedy co ranka wraca z pracy.

Carmela śpi z prawą ręką na jego poduszce. Jakby strzegła pustego miejsca, czekając na jego powrót. Wchodzi do pokoju Samuela. Do świata różniącego się od reszty mieszkania, pełnego dźwięków, które wyłapują jedynie wrażliwe uszy jego syna: tykania zegarka na szafce nocnej, pluskania w małym akwarium, kurzu osuwającego się niewidzialną lawiną po powierzchni płyt winylowych, niesłyszalnego drżenia strun dziecięcej gitary. Ibarra siada na łóżku. Całuje syna w czoło, odsuwa mu z twarzy niesforny kosmyk, przykrywa go prześcieradłem i przemyka w stronę drzwi.

– Tato. – Słyszy głos syna, szorstki, wyrwany ze snu. Odwraca głowę.

– Coś nie tak, Samuelu?

– Możesz opuścić żaluzje? Przeszkadza mi światło.

Siatkę firanki przeszywa promień słońca. Ibarra zaciąga żaluzje i wszystko wraca do bezpiecznej ciemności.

– Lepiej?

Samuel przytakuje. Pyta go jeszcze, czy tej nocy pójdą popatrzeć na łzy Świętego Wawrzyńca. Ibarra mu to obiecuje.

Kiedy wraca do sypialni, Carmela już nie śpi.

– Która godzina? – pyta zaspana.

Ibarra widzi własne odbicie w lustrze w szafie. Poluzowany krawat, poplamiony kołnierzyk koszuli, spodnie pobrudzone błotem. Jest za stary na to spojrzenie, które wypomina mu jego prowadzenie: oddech cuchnący alkoholem, obcowanie z nocnymi ptakami. Nie może znieść wzroku chłopca, który chciał być artystą.

Rozbiera się i szuka schronienia w swojskim cieple Carmeli.

Chce mu się płakać.

– Świta – kłamie, żeby jeszcze przez chwilę ją przy sobie zatrzymać. – Spróbuj zasnąć.