Trzy lata później, 2013 r.
Droga kończy się przy zdobionym ogrodzeniu z kutych prętów. Skrzydła bramy plombuje herb z dwiema głowami węży i rodowym godłem – jasno wskazuje, że Malherowie nie zrezygnowali ani ze swojego dziedzictwa, ani ze swojej wymyślonej genealogii.
Ibarra zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i spogląda na willę, ocierając chustką pot z brwi. Zbudowana na wzniesieniu, wydaje się wyłaniać z góry i rozlewać w stronę morza szerokimi tarasami z kamienia. Całość jest oszczędna w formie, elegancka. Wysiada z samochodu i podchodzi do domofonu. Kilka sekund później słyszy szczeknięcie metalicznego głosu.
– Pan w jakiej sprawie?
Poddaje swoją twarz oględzinom kamery. Ma wrażenie, że ktoś obserwuje go z okna obojętnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, ukryty za zasłonami wpychanymi do środka przez bryzę.
Czeka dobrych kilka minut, aż wreszcie metaliczny pisk zwiastuje otwarcie bramy.
Główne wejście spowijają bugenwille i pnącza wspinające się na balkony. Chełpliwa posesja udająca skromną ucieleśnia zamożność, która dla niektórych bogaczy o luterańskiej moralności jest symbolem władzy tak nieograniczonej, że są w stanie patrzeć na życie jedynie z perspektywy całkowitej próżni. Ibarrę uwiera poczucie niższości, kiedy idzie żwirową ścieżką w stronę służącego. Czeka na niego z podejrzliwą miną, ignorując widoczne drżenie jego rąk poprawiających dobrze skrojoną, ale tanią marynarkę. Ciemne źrenice lokaja badają inspektora z pogardliwą wzniosłością, jakby nieufność wobec intruzów poczytywano za zaletę nie tylko u psów strzegących posesji, ale także u służących.
– Pani Malher czeka na pana na tarasie.
Lokaj prowadzi go pełnymi zapachów ścieżkami biegnącymi pośród wonnych różanych krzewów i terakotowych donic z lawendą, miętą i rozmarynem. Wiodą do wschodniego skrzydła domu, z którego widać Morze Śródziemne. Głuchy szum fal dobiega do basenu wyłożonego turkusowymi płytkami niczym muzyka kościelnych organów.
Eva Malher siedzi w wiklinowym fotelu z nogą założoną na nogę, odwrócona w stronę morza. Kręgi na jej plecach rozgałęziają się, tworząc łuki żeber. Wydaje się nieobecna, ale to, z jakim napięciem ściska nogi, sugeruje, że jest świadoma przybycia Ibarry. Pozorne roztargnienie jest przeznaczone dla niewidocznego oka, które może pilnować jej z balkonu. Kiedy lokaj z powagą woźnego sądowego anonsuje byłego inspektora, odwraca się bokiem, z przymkniętymi powiekami, pod którymi nadal ma słońce i morze. Odprawia służącego dyskretnym ruchem dłoni; jej nieobecne spojrzenie łagodnieje, kiedy skupia się na Ibarze.
– Wiedziałam, że przyjdziesz, wcześniej czy później.
Ibarra posyła jej zmęczony uśmiech.
– W takim razie wiedziałaś więcej niż ja.
Musi przyznać, że wciąż jest zdumiewająco piękna. Ludzka Eva Malher, którą widział zmasakrowaną w szpitalu, już nie istnieje. Ale może ta Eva jest bliższa wizerunkowi żałosnej, frywolnej, niekonsekwentnej istoty, jaki prezentują kolorowe magazyny. Światowa kobieta o szczupłej figurze i jędrnym ciele, którą widzi zalaną słońcem, tchnie tym samym cynicznym zniechęceniem co na zdjęciach, ma takie same wystające, bezosobowe kości policzkowe. Może prawdziwa Eva nie potrzebuje blichtru biżuterii i obłudy, żeby swoją obecnością usunąć w cień wszystkich dokoła. Wystarczą sposób, w jaki porusza powiekami, szykując się do ucieczki przed najmniejszym zagrożeniem, i kamienne oczy, o które rozbija się wszelki zapał, nie pozostawiając na nich najmniejszej rysy. Udany kaprys natury.
– Chcesz drinka?
– Jest wcześnie.
– Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć, ani za późno, żeby przestać. Nie to właśnie mi mówiłeś?
– Za późno, żeby zmienić krok. Ale dzięki, niczego nie chcę.
Przez moment wygląda na rozczarowaną.
– Przynajmniej zostań na obiad. Mamy sobie dużo do opowiedzenia. – Jej spojrzenie kreśli jakiś melancholijny horyzont. – Nie mam tu z kim rozmawiać o przeszłości.
Ibarra nie zamierza zostawać dłużej, niż to będzie konieczne. Toczy wzrokiem dookoła i zadaje sobie pytanie, dlaczego tu przyjechał, zamiast wrócić do swojej rodziny. Jeszcze kilka dni temu marzył wyłącznie o tym, żeby wymazać z pamięci to, co się stało.
– Czytałam gdzieś, że odszedłeś z policji.
To prawda. Każde milczenie ma swoją cenę. Po Punta Caliente jego sytuacja się skomplikowała. Przełożeni zaczęli go postrzegać jako zagrożenie. Stał się zbyt popularny. Z drugiej strony rosła presja w związku ze sprawą Amandy i śmiercią Człowieczka. Doszli więc do porozumienia: Ibarra odejdzie, nie robiąc hałasu ani nie wywołując skandalu. W zamian za to policja nie wznowi śledztwa. Najbardziej zainteresowany takim rozwiązaniem był Malher; dyskretnie przekazał mu nagrodę, z bonusem za milczenie odnośnie do wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z jego córką i z wydarzeniami w Punta Caliente. Innym warunkiem postawionym przez prawników rodziny był kategoryczny zakaz kontaktów z Evą. Pojawiając się u niej tego ranka, podjął duże ryzyko.
Oczywiście Eva Malher już to wie. Tak jak wie, że Mauricio Luján zmarł ubiegłej zimy na zawał serca na jednej z ulic Buenos Aires. Jedyną osobą, która pojawiła się na jego pogrzebie, była Laura Wodne Oko. Dolores wróciła do Lizbony i otworzyła małą księgarnię. Ponownie wyszła za mąż, za polskiego muzyka, o piętnaście lat młodszego. Ibarra nie wie, czy jest szczęśliwa. On sam stał się anonimowym emerytem. Przez jakiś czas ścigały go groźby i komentarze internautów, ale i one w końcu rozpłynęły się w codziennym marazmie sieci. Teraz mieszka w niewielkim miasteczku w Estremadurze, spędza dni pośród prostych ludzi, którzy nic o nim nie wiedzą, skromnych, jeśli chodzi o aspiracje, i powściągliwych w przeżywaniu tragedii. Ludzi, którzy wzruszają się, słysząc piosenkę w radiu, którzy nabożnie czekają na niedzielny mecz, a o polityce mówią wyłącznie przez zęby. Kupił domek z małym warsztatem stolarskim, zajmuje się odnawianiem drobnych mebli – po latach odkrył, że jednak ma jakiś talent artystyczny. Pomaga mu Samuel; dobrze mu to robi. Stan syna się poprawił, ale w jego przypadku poprawa zawsze jest nietrwała, podejrzana. Lubi dźwięk dzwonka wiszącego nad drzwiami i siedzenie na chodniku, w kurzu, który latem podnoszą dzieci grające na dworze w piłkę. Carmela… No cóż, wystarcza jej własna melancholia i zajęcia jogi, które sama prowadzi.
Życie toczy się dalej. Nic nie łączy już Ibarry z przeszłością, ani więzy krwi, ani duma, ani tym bardziej pokonana próżność. Nikt niczego od niego nie oczekuje, poza tym, żeby zniknął, nie robiąc za dużo hałasu.
Tyle że kilka dni wcześniej, kiedy Carmela zdejmowała z wieszaków koszule i niespiesznie opróżniała szafę, znalazła zeszyt Człowieczka.
– Co to jest? – zapytała po przeczytaniu paru stron. W środku była karteczka z wiadomością od Evy i numerem telefonu.
Coś, o czym nie wiemy, nie może wyrządzić nam krzywdy; mógł zostawić zeszyt tam, gdzie leżał, schowany, on tymczasem usiadł na brzegu łóżka i jeszcze raz go przeczytał. Skończył późną nocą. I dotarło do niego, że nie może tak po prostu zerwać z przeszłością. Radosne chwile są ulotne, ale wystarczy mu energii, żeby cieszyć się ostatnimi latami życia. Wcześniej jednak musiał zobaczyć się z Evą, jeszcze raz stanąć z nią twarzą w twarz i oddać jej ten zeszyt. Potem będzie mógł odejść, tak, jakby droga, którą przebył, nigdy nie istniała.
Ibarra wyciąga zeszyt i kładzie go na niskim stoliku, obok glinianej miseczki; w gęstym olejku unoszą się suszone liście laurowe i jakieś białe kwiatki.
– To zeszyt człowieka, który zabił Amandę. Coś w rodzaju dziennika.
Eva nie ma odwagi go dotknąć. Spogląda na Ibarrę z bolesnym wyrzutem.
– Czytałeś go?
Ibarra kiwa głową. Mierzy wzrokiem kobietę, która skierowała jego życie na drogę, którą będzie poznawał przez resztę swoich dni.
Zamierza odejść, ale zatrzymuje go głos Evy.
– Byłeś tam, kiedy Daniel rzucił się w przepaść.
Ibarra przytakuje, nie odwracając głowy.
– Nikt nie chce mi opowiedzieć o tamtej chwili – mówi Eva rozmarzonym głosem, być może tęskniąc za niektórymi sekretnymi ścieżkami swojego życia. – Miał w sobie coś wyjątkowego; Daniel był mimo wszystko wolnym duchem.
Ibarra spogląda na nią, rozgoryczony.
– Ja wiem tylko tyle, że ten chłopak nie potrafił latać.
Tej nocy wróciłem na równinę. Amanda nadal leży pod gwiazdami. Jeszcze nie pożarły jej nocne drapieżniki. W blasku księżyca wciąż wygląda idealnie. Noc ma takie bezkresy, w których słowa rozbijają się o milczenie. Mówi do mnie. Cały wszechświat nad moją głową jest pijany szaleństwem i rozpaczą. Błyszczą konstelacje, trzeszczą koła zębate dalekiego, doskonałego mechanizmu, który wprawia w ruch cały świat.
Słyszę sowę. Chciałbym, żeby to była dobra wróżba. Ale nie jest.
Siadam przy niej, zapalam papierosa i też do niej mówię. Wierzę, że Amanda śpi i słyszy mnie przez sen. Martwi, kiedy śpią, śnią, że żyją. Moje oczy powoli przebiegają po jej nieruchomym ciele. Mam ochotę jej powiedzieć, że życie moje i jej matki jest teraz takie kruche, że niemal zazdroszczę jej tej sztywności, obojętności na każde z nas. Nie dręczą jej już wydarte nocy wątpliwości. Przez kilka godzin gromadzę momenty z jej życia, wspominam jej oddech w mroku kina. Patrzy na mnie z dalekim wyrzutem, zamykam jej oczy na wszystkie niepewności. Nie czuj do mnie nienawiści, dziecko.
Miałem nadzieję, że już znalazłeś jej ciało, inspektorze. Pełen napięcia pragnąłem, żebyś tam na mnie czekał. Tylko ty możesz mnie powstrzymać. Wiem to, czego ty nie wiesz. Od jakiegoś czasu cię obserwuję. I odkryłem, że jest w tobie coś, co pękło dawno temu. Twoje oczy są podobne do moich, Germinalu. Błądzą wzrokiem gdzieś daleko, bardzo daleko. Jest w nich przepaść, na dnie której leży twoje serce. Co zrobiło ci życie, że jesteś tak podobny do mnie?
Wracam samotnie do domu, rozczarowany i wściekły, moje kroki zatrzymują się tam, gdzie kończy się ziemia, gdzie giną dusze, gdzie ludzie tracą pewność, gdzie matki krzyczą, gdzie nieskończoność staje się nicością.
Wciąż na ciebie czekam, Germinalu. Bo wiem, że ty mnie zrozumiesz i dasz mi to, o co błagam. Potwór nieufnie przyjmuje światło dnia, chroni się w codzienności, uśmiecha do swoich dzieci i gładzi po policzku swoją żonę. Udaje, że jest szczęśliwy. Ale szpieguje przez firankę, szukając kolejnej ofiary.
Nowa dziewczynka, jej rodzice niedawno przeprowadzili się do mieszkania obok. Serce potwora znowu tchnie zardzewiałym zimnem, czekając, aż zapadnie noc.
Biegnij, Germinalu. Biegnij za mną i ucisz na zawsze ten niezaspokojony szept.
– Co się dzieje, córeczko?
Eva nie może oderwać oczu od zeszytu. Zaniepokojony Malher kładzie jej rękę na ramieniu.
– Evo…
Ona kręci głową i mocno zaciska powieki.
– Wszystko dobrze. Chcę być sama, proszę – mówi łamiącym się głosem.
Oddala się w stronę wykutych w skale stopni schodzących do zatoczki.
Wszystko zaczyna się w miejscu, gdzie coś innego się kończy. Nie wie dlaczego, ale wydaje jej się, że taką właśnie spokojną piosenkę niesie ze sobą plusk fal. Piana moczy jej stopy. Potężne, niepokonane słońce błyszczy na przezroczystej powierzchni wody.
Może to właśnie chce jej powiedzieć Germinal. Kończy się noc i zaczyna dzień, ale niektórzy ludzie pozostają uwięzieni w tej granicznej godzinie, która jest chwilą pretensji. Zamyka oczy, pozwala, by spowiło ją ciepło. Nie przeszkadza jej, że płacze, bez strachu, aż w końcu brakuje jej łez od całego nagromadzonego smutku, od tego poczucia pustki.
Potem, kiedy jej oczy znowu są suche, pozostaje jej tylko wyrzucić te słowa do morza. Wyrwać po kolei wszystkie kartki i pozwolić, żeby porwały je wiatr i fale. Pozwolić, żeby godziny dalej szukały swojego przeznaczenia.