Konieczne zapasy

Konieczne zapasy

Pewnego ranka w sierpniu 1886 roku, kiedy na ulicach panował upał równie wielki jak dziecięca gorączka, człowiek, który przedstawiał się jako H. H. Holmes, przybył na jedną ze stacji kolejowych Chicago. Powietrze było zatęchłe i nieruchome, nasycone zapachem zgniłych brzoskwiń, końskich odchodów i częściowo spalonego antracytu z Illinois. Na bocznicach stało blisko pół tuzina lokomotyw, które pompowały parę w i tak już żółtawe niebo.

Holmes kupił bilet do wioski Englewood położonej w okręgu Lake, przylegającym do południowej granicy Chicago i zamieszkiwanym przez 200 tysięcy ludzi. Ta część hrabstwa obejmowała Union Stock Yards oraz dwa duże parki: Waszyngtona, pełen trawników i ogrodów, gdzie znajdował się popularny tor wyścigowy, oraz Jacksona — odludne, zaniedbane pustkowie na brzegu jeziora.

Mimo upału Holmes wyglądał świeżo i rześko. Kiedy szedł przez stację, padały na niego, niczym niesione wiatrem płatki kwiatów, spojrzenia młodych kobiet.

Szedł pewnym krokiem, był doskonale ubrany i roztaczał wokół siebie aurę sukcesu i bogactwa. Miał dwadzieścia sześć lat, mierzył sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, a ważył jedynie siedemdziesiąt kilogramów. Miał ciemne włosy i zwracające uwagę niebieskie oczy, kiedyś przyrównane do oczu hipnotyzera. „Jego oczy są wielkie i szeroko otwarte, w niebieskim kolorze — zanotował później lekarz o nazwisku John L. Capen. — Wielcy mordercy, podobnie jak ludzie odznaczający się wielkością na innych polach, mają oczy niebieskie”. Capen zwrócił również uwagę na wąskie wargi Holmesa, ocienione gęstym, ciemnym wąsem, choć, jego zdaniem, najbardziej uderzające były jednak uszy. „Jest to cudownie małe ucho, na szczycie ukształtowane w sposób, w jaki dawni artyści w rzeźbach satyrów sugerowali występek i rozpustę”. Ogólnie rzecz biorąc, jak zauważył Capen, „odlano go z bardzo delikatnej formy”.

Dla kobiet, nieświadomych skrywanych obsesji tego człowieka, była to delikatność niezwykle atrakcyjna. Holmes łamał powszechnie panujące zasady zażyłości: stawał zbyt blisko, przyglądał się zbyt natarczywie, dotykał zbyt często i za długo. A one go za to uwielbiały.

Wysiadł z pociągu w samym sercu Englewood i przez chwilę rozglądał się po otoczeniu. Znajdował się na skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Na stojącym w narożniku słupie telegraficznym znajdowała się skrzynka alarmu przeciwpożarowego o numerze 2475. W oddali było widać szkielety kilku trzykondygnacyjnych domów, jeszcze w budowie. Holmes słyszał uderzenia młotków. Niedawno zasadzone drzewa trwały w szeregach niczym żołnierze, choć w mgiełce panującego upału sprawiały raczej wrażenie oddziałów pustynnych, które wypuściły się za daleko bez odpowiednich zapasów wody. Powietrze było nieruchome, wilgotne i przesycone zapachem palonej lukrecji, wydzielanym przez świeżo położony makadam. Na rogu stał sklep z szyldem głoszącym, że jest to drogeria E. S. Holtona.

Holmes ruszył z miejsca. Wybrał Wentworth — biegnącą z północy na południe główną ulicę handlową Englewood, zatłoczoną końmi, dwukółkami i faetonami. W pobliżu skrzyżowania Sześćdziesiątej Trzeciej i Wentworth minął remizę strażacką należącą do wozu strażackiego numer 51 i jego załogi. Obok mieścił się komisariat. Wiele lat później mieszkaniec wioski, niemogący pojąć makabry, jaka się tutaj wydarzyła, napisał: „Choć czasami tereny Union Stock Yards wymagały pilnej interwencji policji, Englewood żyło spokojnie, a obowiązki policjantów sprowadzały się niemal wyłącznie do funkcji reprezentacyjnych i pilnowania, żeby nikt nie niepokoił krów na pastwiskach”.

Holmes zawrócił na Wallace Street, gdzie widział szyld drogerii Holtona. Przez skrzyżowanie biegły tory. Dróżnik, mrużąc oczy, wypatrywał pociągów i co kilka minut opuszczał szlaban, żeby umożliwić przejazd kolejnej lokomotywie. Drogeria znajdowała się na północno-zachodnim rogu Wallace i Sześćdziesiątej Trzeciej. Po przeciwnej stronie Wallace było widać dużą, pustą parcelę.

Holmes wszedł do sklepu, gdzie zastał starszą kobietę, panią Holton. Wyczuł w niej pewną podatność, zapewne w taki sam sposób, w jaki inny mężczyzna wyczułby słaby zapach jej perfum. Przedstawił się jako lekarz i licencjonowany farmaceuta, po czym zapytał, czy nie potrzebuje pomocy w sklepie. Mówił cicho, uśmiechał się często i wpatrywał się w nią szczerymi, błękitnymi oczami.

Potrafił nawiązać serdeczną rozmowę, dlatego już wkrótce dowiedział się, że pani Holton jest pogrążona w głębokim smutku. Jej mąż, przebywający na górze, w ich mieszkaniu, umierał na raka. Wyznała, że prowadzenie sklepu stało się dla niej wielkim ciężarem, odkąd musi się opiekować chorym.

Holmes słuchał tej opowieści z oczami pełnymi łez. Dotknął jej ramienia. Może zdjąć z niej ten ciężar, zapewnił. I nie tylko to — potrafi również sprawić, żeby drogeria zaczęła prosperować i pokonała okoliczną konkurencję.

Jego spojrzenie było tak przejrzyste i błękitne. Pani Holton stwierdziła, że musi porozmawiać z mężem.

* * *

Ruszyła na górę. Dzień był gorący. Muchy przysiadły na parapecie okiennym, żeby odetchnąć. Za oknem przez skrzyżowanie przetoczył się kolejny pociąg. Sadza i dym unosiły się w powietrzu niczym ciemna gaza. Oczywiście mogła porozmawiać z mężem, ale on przecież umierał. Teraz ona kierowała sklepem i to na niej ciążyła cała odpowiedzialność. Podjęła już decyzję.

Sama myśl o młodym lekarzu napełniała ją uczuciem błogości, jakiej nie zaznała już od dawna.

* * *

Holmes bywał wcześniej w Chicago, ale tylko przejazdem. Powiedział później, że miasto zrobiło na nim wrażenie, co było o tyle zaskakujące, że z reguły nic nie robiło na nim wrażenia. Zdarzenia i ludzie przyciągali jego uwagę mniej więcej w taki sam sposób, jak poruszające się obiekty przyciągają uwagę płaza: najpierw była to mechaniczna rejestracja ruchu, następnie oszacowanie wartości obiektu i w końcu decyzja czy działać, czy pozostać w bezruchu. Kiedy postanowił przenieść się do Chicago na stałe, nadal używał swojego prawdziwego nazwiska: Herman Webster Mudgett.

Jak większość ludzi, najpierw poczuł niewiarygodny smród Chicago, unoszący się zawsze w okolicach Union Stock Yards. Był to wilgotny wiatr, niosący woń rozkładu i spalonej sierści, wszechobecny „odór, surowy i prymitywny, niemal zjełczały, zmysłowy i silny” — jak napisał Upton Sinclair. Ludzie uważali zwykle, że jest obrzydliwy, a ci nieliczni, w których opinii był ożywczy, zwykle sami brodzili w „rzece śmierci”, według słów Sinclaira, i wypłukiwali z niej wielkie fortuny. Kusząca jest teoria, zgodnie z którą właśnie śmierć i krew sprawiły, że Mudgett poczuł się tutaj tak bardzo u siebie, ale bardziej prawdziwe wydaje się przypuszczenie, że zapach niósł z sobą informację, że tu wreszcie znalazł miasto, które dopuszcza dużo szerszy zakres zachowań niż Gilmanton Academy w stanie New Hampshire, gdzie się urodził i gdzie przeżył dzieciństwo jako drobny, dziwaczny i niezwykle inteligentny chłopiec. I gdzie, w konsekwencji, stał się ofiarą okrucieństwa rówieśników.

Przez całe życie prześladowało go wspomnienie jednego zdarzenia. Miał wówczas pięć lat, nosił swój pierwszy dziecięcy garnitur, a rodzice posyłali go do miejscowej szkoły. „Codziennie musiałem minąć należący do wioskowego lekarza gabinet, którego drzwi rzadko kiedy zamykano — napisał potem we wspomnieniach. — Częściowo dlatego, że, w moim przekonaniu, tutaj tkwiło źródło wywołujących mdłości mikstur, przekleństwa mojego dzieciństwa (gdyż były to czasy, kiedy nie opracowano jeszcze lekarstw specjalnie dla dzieci), a częściowo z powodu niejasnych plotek na temat tego, co znajdowało się w środku, to miejsce budziło we mnie dziwaczną odrazę”.

Ówczesne gabinety lekarskie rzeczywiście potrafiły przerażać. W pewnym sensie wszyscy lekarze byli amatorami. Najlepsi z nich kupowali do badań trupy. Płacili gotówką, nie stawiali żadnych pytań, a szczególnie interesujące fragmenty zajętych chorobą trzewi przechowywali w wielkich przezroczystych słojach. W gabinetach wisiały szkielety, podręczne repetytorium z anatomii. Niektóre z nich znacznie wykraczały poza swoją podstawową funkcję i stanowiły prawdziwe dzieła sztuki, tak szczegółowe, tak starannie połączone — każda wybielona kość łączyła się z sąsiednimi za pomocą mosiężnych drucików, a czaszka dobrodusznie szczerzyła zęby — że zdawały się gotowe wyruszyć z klekotem na ulicę i złapać najbliższy tramwaj.

Dwoje dzieci odkryło strach Mudgetta. Pewnego dnia złapały go i zaciągnęły, „wyrywającego się i wrzeszczącego”, do gabinetu lekarza. „Puścili mnie dopiero, postawiwszy twarzą w twarz z jednym z tych szczerzących się szkieletów. Jego rozłożone ramiona sprawiały wrażenie, że zaraz mnie pochwyci” — wspominał Mudgett.

„Była to rzecz okrutna i niebezpieczna wobec dziecka w tak wrażliwym wieku i o tak wrażliwym zdrowiu, ale okazała się doskonałą, choć brutalną metodą zaradzenia moim lękom — pisał. — Wpoiła mi, po pierwsze, wielką ciekawość, a po drugie, pragnienie uczenia się, które wiele lat później zaważyły na moim wyborze zawodu lekarza”.

To zdarzenie można uznać za prawdziwe, ale zapewne jego przebieg był nieco inny. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że ku zdumieniu dwóch małych napastników ich pięcioletnia ofiara nie miała nic przeciwko takiej wycieczce. I że zamiast wyrywać się i krzyczeć, po prostu patrzyła z chłodnym zainteresowaniem na szkielet.

A kiedy niebieskie oczy chłopca spoczęły na jego oprawcach, wówczas to oni uciekli.

* * *

Gilmanton była niewielką osadą rolniczą, położoną na odludziu w krainie jezior stanu New Hampshire. Jej mieszkańcy nie mieli dostępu do gazet codziennych i rzadko kiedy słyszeli gwizd pociągów. Mudgett miał dwójkę rodzeństwa, brata i siostrę, a jego ojciec, Levi, prowadził odziedziczoną po ojcu farmę. Mudgettowie byli gorliwymi metodystami. Na drobne nawet przewinienia swoich dzieci reagowali za pomocą rózgi i modlitwy, po których następowało zesłanie na strych, a następnie dzień postu i zakazu rozmowy. Matka często nalegała, żeby mały Herman modlił się wraz z nią w jej pokoju. I otaczała go wówczas drżącą w powietrzu aurą namiętności.

Według własnej oceny, Mudgett był „synkiem mamusi”. Wiele czasu spędzał sam w swoim pokoju, czytając książki Juliusza Verne’a i Edgara Allana Poe oraz budując różne rzeczy. Skonstruował napędzany wiatrem mechanizm, który wywoływał hałas płoszący ptaki z pól, a następnie zabrał się za tworzenie perpetuum mobile. Swoje najcenniejsze skarby chował w małych pudełkach. Był wśród nich jego pierwszy wyrwany ząb i zdjęcie jego „dwunastoletniej ukochanej”, choć później spekulowano, że pudełka te kryły również bardziej makabryczne sekrety, na przykład czaszki małych zwierząt, które okaleczał i krajał żywcem w lasach otaczających Gilmanton. Takie domysły opierano na trudnych lekcjach zachowań dzieci o podobnych charakterach, odebranych w XX wieku. Jedynym przyjacielem Mudgetta był starszy od niego chłopiec o imieniu Tom, który zginął w wypadku podczas zabawy w opuszczonym domu.

Mudgett wyrył swoje inicjały na starym wiązie rosnącym na farmie dziadka. Rodzina zaznaczała jego wzrost wycięciami na framudze drzwi — pierwsze takie nacięcie znajdowało się na wysokości niecałego metra. Jedną z jego ulubionych rozrywek było wspinanie się na wysoki głaz i budzenie echa za pomocą krzyku. Biegał na posyłki pewnego „wędrownego fotografa”, który zatrzymał się na jakiś czas w Gilmanton. Fotograf wyraźnie utykał i był wdzięczny za taką pomoc. Pewnego ranka wręczył chłopcu złamany drewniany klocek, prosząc o zaniesienie go do miejscowego stelmacha, żeby ten zrobił mu nowy. Kiedy Mudgett wrócił, fotograf siedział na progu, częściowo rozebrany, i bez żadnych wstępów odczepił sobie jedną nogę.

Mudgett był zaskoczony. Nigdy wcześniej nie widział protezy i przyglądał się osłupiały, jak fotograf umieszcza w niej nowy klocek. „Nie byłbym na pewno bardziej zaskoczony, gdyby zaczął sobie następnie odkręcać głowę” — napisał.

Coś w wyrazie twarzy chłopca przyciągnęło uwagę fotografa. Balansując na jednej nodze, sięgnął po aparat i zaczął się szykować do zrobienia zdjęcia. Tuż przed otworzeniem migawki podniósł sztuczną nogę i pomachał nią w kierunku małego Hermana. Kilka dni później podarował Mudgettowi gotową fotografię.

„Przechowywałem ją przez lata i nadal mogę przywołać przed oczami wyobraźni tę chudą, przerażoną twarzyczkę bosego chłopca, ubranego w tkane w domu ubranie” — pisał Mudgett.

Opisał to zdarzenie, siedząc w więziennej celi i tworząc wspomnienia, których celem było wywołanie powszechnego współczucia wobec jego osoby. Istotnie, scena jest czarująca, rzecz jednak w tym, że w czasach dzieciństwa Mudgetta aparaty fotograficzne nie były zdolne do uwieczniania takich niepozowanych chwil, szczególnie kiedy ich bohaterem było dziecko. Jeśli nawet fotograf dostrzegł coś w oczach Mudgetta, była to zapewne jasnoniebieska pustka, której, czego musiał być boleśnie świadom, żadna istniejąca klisza nie była w stanie zarejestrować.

* * *

Mając lat szesnaście, Mudgett ukończył szkołę i mimo młodego wieku objął posadę nauczyciela, najpierw w Gilmanton, a następnie w Alton w stanie New Hampshire. Poznał tam młodą kobietę, Clarę A. Lovering. Nigdy wcześniej nie spotkała ona nikogo przypominającego Mudgetta. Był młody, ale zrównoważony, i potrafił sprawić, że czuła się dobrze, nawet kiedy była w złym nastroju. Mówił porywająco i z takim ciepłem, zawsze też dotykał ją w przelotny, pełen uczucia sposób, nawet kiedy byli w towarzystwie. Miał jedną wadę, mianowicie stale nalegał, aby pozwoliła mu się z nią kochać, ale nie tak, jak to było przyjęte w okresie formalnych zalotów, tylko tak jak to następowało po ślubie. Powstrzymywała go, ale nie mogła zaprzeczyć, że Mudgett budzi w niej namiętność, która zabarwiała potem jej sny. Miał osiemnaście lat, kiedy poprosił ją, żeby z nim uciekła. Zgodziła się. Pobrali się 4 lipca 1878 roku. Ślubu udzielił im sędzia pokoju.

Początkowo była namiętność wykraczająca daleko poza wszystko, czego kazały Clarze oczekiwać ponure plotki starszych kobiet, ale później ich związek gwałtownie ochłódł. Mudgett porzucał dom na długi czas. Wkrótce okresy jego nieobecności zaczynały trwać kilka dni, aż wreszcie po prostu zniknął. Zgodnie z rejestrem ślubów w Alton w stanie New Hampshire, ich małżeństwo obowiązywało w oczach prawa, choć wyschło jak pieprz.

* * *

Mając lat dziewiętnaście, Mudgett rozpoczął naukę w college’u. Początkowo zamierzał wstąpić do Dartmouth, ale zmienił zdanie i zapisał się od razu do szkoły medycznej. Najpierw uczęszczał na kurs medycyny na uniwersytecie stanu Vermont, w Burlington, ale szybko doszedł do wniosku, że jest to placówka zbyt mała i po zaledwie roku przeniósł się na uniwersytet stanu Michigan w Ann Arbor, który był wówczas jedną z czołowych uczelni medycznych na zachodzie, znaną z nacisku, jaki kładziono w niej na kontrowersyjną sztukę sekcji zwłok. Jego nazwisko pojawiło się w rejestrze studentów 21 września 1882 roku. Podczas wakacji po trzecim roku popełnił, jak to określił w swoich wspomnieniach, „pierwszy prawdziwie nieuczciwy czyn w życiu”. Podjął pracę w wydawnictwie jako komiwojażer, podpisując umowę na rozprowadzanie pewnej książki w całym północno-zachodnim Illinois. Zamiast jednak wpłacić zyski, zatrzymał je. Pod koniec lata wrócił do Michigan. „Nie mogę uważać tej wyprawy na zachód za klęskę, ponieważ zobaczyłem Chicago” — napisał.

Ukończył studia z przeciętnym wynikiem, w czerwcu 1884 roku, po czym wyruszył na poszukiwania „jakiegoś miłego otoczenia”, w którym zmierzał otworzyć praktykę. Aby osiągnąć swój cel, ponownie zatrudnił się jako komiwojażer, tym razem w firmie produkującej artykuły dla niemowląt, mieszczącej się w Portland w stanie Maine. Trasa poprowadziła go przez miasteczka, których w innym wypadku nigdy by nie odwiedził. W końcu dotarł do Mooers Forks w stanie Nowy Jork, gdzie — według relacji „Chicago Tribune” — rada szkoły podstawowej, „pod wrażeniem doskonałych manier Mudgetta”, zatrudniła go jako dyrektora placówki. Stanowisko to piastował aż do czasu rozpoczęcia praktyki lekarskiej. „Zostałem tam przez rok, wykonując dobrze i sumiennie swoje obowiązki, za co otrzymywałem wiele oznak wdzięczności, ale niewiele pieniędzy”.

Dokądkolwiek się udał, wszędzie zdarzały się rzeczy niepokojące. Wykładowcy z Michigan niewiele mogli powiedzieć o jego zdolnościach, ale pamiętali, że odznaczył się w inny sposób. „Niektórzy profesorowie pamiętają, że był hultajem — opowiadał jeden z pracowników uczelni. — Złamał słowo dane fryzjerce, wdowie, która przybyła do Ann Arbor z St. Louis w stanie Michigan”.

Po Mooers Forks krążyły plotki na temat chłopca, który zniknął, a po raz ostatni widziano go w towarzystwie Mudgetta. Sam Mudgett twierdził, że chłopiec wrócił do domu, do Massachusetts. Nie przeprowadzono śledztwa. Nikomu nie mogło się pomieścić w głowie, że czarujący doktor Mudgett mógłby kogokolwiek skrzywdzić, tym bardziej dziecko!

Często koło północy Mudgett przechadzał się po ulicy przed swoim mieszkaniem.

* * *

Mudgett potrzebował pieniędzy, ponieważ za pracę w szkole dostawał głodową pensję, a praktyka lekarska przynosiła mu niewiele większy dochód. „Jesienią 1885 roku stanąłem w obliczu głodu” — napisał.

Jeszcze na studiach medycznych wraz z pochodzącym z Kanady kolegą dyskutował o tym, jak łatwo byłoby wykupić polisę na życie dla jednego z nich, uposażyć z jej tytułu drugiego, po czym przedstawić jakieś zwłoki i twierdzić, że właściciel polisy zmarł. W Mooers Forks Mudgettowi przypomniał się ten pomysł. Złożył wizytę swojemu dawnemu koledze i stwierdził, że jego kondycja finansowa była niewiele lepsza niż jego. Wspólnie obmyślili szczegóły oszustwa ubezpieczeniowego, które Mudgett opisał w swoich wspomnieniach. Był to niemożliwie skomplikowany i makabryczny plan. Od razu było wiadomo, że nie uda się go zrealizować, ale sam opis wart jest uwagi, ponieważ ujawnia, wbrew zamierzeniom twórcy, pewne cechy szczególne jego astygmatycznej duszy.

Otóż plan wymagał, żeby Mudgett i jego przyjaciel znaleźli wspólników, z którymi wspólnie sfingowaliby śmierć trzyosobowej rodziny, a także zdobyli trzy trupy, po jednym za każdego członka ubezpieczonej rodziny. Ciała odnaleziono by późno, w zaawansowanym stanie rozkładu, spiskowcy zaś podzieliliby się odszkodowaniem wynoszącym 40 tysięcy dolarów (przy obecnej wartości pieniądza byłoby to ponad 1 milion dolarów).

„Plan wymagał znacznej ilości materiałów, czyli aż trzech ciał” — napisał Mudgett. Co oznaczało, że razem z przyjacielem musieliby zdobyć trzy trupy mogące uchodzić za męża, żonę i dziecko.

Mudgett nie spodziewał się jednak większych trudności przy zdobywaniu ciał, choć w tamtych czasach w całym kraju podaż zwłok na potrzeby edukacji medycznej była tak niska, że lekarze byli zmuszeni wykradać świeże trupy z cmentarzy. Świadomi faktu, że nawet lekarz nie zdoła zgromadzić trzech ciał, nie wzbudzając podejrzeń, Mudgett i jego wspólnik uzgodnili, że każdy z nich samodzielnie poczyni „konieczne zapasy”.

Mudgett twierdził, że przyjechał do Chicago w listopadzie 1885 roku i tam zdobył swoją „porcję” ciał. Ponieważ nie mógł znaleźć pracy, umieścił je w przechowalni i udał się do Minneapolis, gdzie zatrudnił się w drogerii. Pozostał w Minneapolis aż do maja 1886 roku, po czym ruszył do Nowego Jorku, planując zabrać tam „część materiałów”, resztę zaś pozostawić w Chicago. „A to wymagało przepakowania” — napisał.

Podobno jeden pakunek, zawierający rozczłonkowane ciało, oddał na przechowanie do Fidelity Storage Warehouse w Chicago, a drugi zabrał z sobą do Nowego Jorku i umieścił w „bezpiecznym miejscu”. Podczas podróży koleją przeczytał w gazetach dwa artykuły o przestępstwach ubezpieczeniowych „i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak dobrze zorganizowane i przygotowane do wykrywania i karania tego typu nadużyć są duże towarzystwa ubezpieczeniowe”. Podobno te artykuły spowodowały zarzucenie całego planu oraz utratę nadziei, że kiedykolwiek w przyszłości powiedzie mu się przeprowadzenie podobnego oszustwa.

Kłamał. W rzeczywistości był głęboko przekonany o słuszności założeń swojego planu — że fingując śmierć ubezpieczonego, można oskubać firmy ubezpieczeniowe. Jako lekarz wiedział, że nie można ustalić tożsamości spalonych, rozczłonkowanych czy w inny sposób okaleczonych zwłok, nie miał też żadnych obiekcji w kwestii zajmowania się trupami. Były dla niego „materiałem”, niczym się nieróżniącym od drewna opałowego, choć nieco trudniejszym do pozbycia się.

Kłamał również, że potrzebował pieniędzy. D. S. Hays, właściciel domu w Mooers Forks, w którym Mudgett wynajmował mieszkanie, zauważył, że jego lokator często ma przy sobie duże kwoty w gotówce. Wzbudziło to jego podejrzenia i zaczął uważnie obserwować Mudgetta. Jak się później okazało — nie dość uważnie.

* * *

Mudgett opuścił Mooers Forks o północy, nie płacąc Haysowi czynszu. Ruszył do Filadelfii, gdzie miał nadzieję znaleźć posadę w drogerii, a docelowo zostać wspólnikiem jej właściciela albo właścicielem. Nie znalazł jednak niczego odpowiedniego, podjął więc pracę jako „dozorca” w zakładzie dla obłąkanych w Norristown. „Było to moje pierwsze zetknięcie się z osobami szalonymi — pisał. — Tak okropne, że przez wiele lat później, a nawet jeszcze i dzisiaj, widuję w snach ich twarze”. Rzucił posadę już po kilku dniach.

W końcu zatrudnił się w jednej z filadelfijskich drogerii. Wkrótce potem, po zażyciu zakupionego tam lekarstwa, zmarło dziecko. Mudgett natychmiast wyjechał z miasta.

Złapał pociąg do Chicago, ale szybko się przekonał, że aby pracować jako farmaceuta w Illinois, musi pojechać do stolicy stanu, Springfield, zdać egzamin i uzyskać licencję. W lipcu 1886 roku, kiedy sir Arthur Conan Doyle przedstawił światu swojego detektywa, Mudgett zarejestrował się, po raz pierwszy podając nazwisko Holmes.

* * *

Holmes rozumiał, że w Chicago działają wielkie i nowe siły, których wynikiem jest przypominający cud rozwój miasta. Rozrastało się ono we wszystkich kierunkach, a gdy docierało nad brzeg jeziora, zaczynało piąć się w górę, ostro podnosząc wartość ziemi wewnątrz Pętli. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział dowody panującego tutaj dobrobytu. Nawet dym był tego dowodem. Miejscowe gazety uwielbiały rozpisywać się o wielkim wzroście liczby robotników zatrudnionych w zakładach przemysłowych miasta, szczególnie w pakowalniach mięsa. Holmes wiedział — wszyscy wiedzieli — że dopóki wznosi się drapacze chmur, a wokół Union Stock Yards rozbudowują się rzeźnie, dopóty zapotrzebowanie na robotników będzie duże. A także że ci robotnicy — i ludzie, którzy nimi kierują — będą chcieli mieszkać na przedmieściach, które mamiły gładkim brukiem na ulicach, czystą wodą, przyzwoitymi szkołami, a przede wszystkim powietrzem wolnym od smrodu gnijących odpadków z Union Stock Yards.

W miarę wzrostu populacji Chicago zapotrzebowanie na mieszkania zmieniło się w prawdziwą „mieszkaniową gorączkę”. Kiedy ludzie nie mogli znaleźć mieszkań albo gdy nie było ich stać na wynajem, szukali pokoi w prywatnych domach i pensjonatach, gdzie zwykle czynsz obejmował posiłki. Spekulanci zarabiali krocie i stali się twórcami upiornych krajobrazów. W Calumet, na bagnach, ustawiono tysiąc ozdobnych latarni, które oświetlały jedynie mgłę i wabiły całe chmary komarów. Theodore Dreiser dotarł do Chicago mniej więcej w tym samym czasie co Holmes i był pod wielkim wrażeniem tego krajobrazu pełnego antycypacji. „Miasto wytyczyło całe kilometry ulic i kanałów ściekowych w okolicach, gdzie stał może jeden samotny dom — pisał w Siostrze Carrie. — Niektóre takie miejsca, wystawione na działanie wiatru i deszczu, przez całe noce były oświetlane drżącym światłem długich szeregów lamp gazowych, których płomyki trzepotały na wietrze”.

Jednym z najszybciej rozrastających się przedmieść Chicago było Englewood. Nawet nowy przybysz, taki jak Holmes, natychmiast mógł zauważyć, że Englewood rozkwita. W ogłoszeniach o nieruchomościach na sprzedaż było mnóstwo wzmianek o ich zyskiwaniu na wartości. Przedmieście rozrastało się szybko już od dnia wielkiego pożaru z 1871 roku. Jeden z mieszkańców wspominał, jak zaraz po pożarze „takie było zainteresowanie domami w Englewood, a liczebność mieszkańców rosła tak gwałtownie, że nie sposób było ogarnąć tego wszystkiego”. Starzy kolejarze nadal nazywali to miejsce Chicago Junction — Węzłem Chicago albo Węzłem Grove, albo po prostu Węzłem, ponieważ na jego terenie zbiegało się osiem linii kolejowych, ale po wojnie secesyjnej tutejsi mieszkańcy zaczęli mieć dość przemysłowego echa pobrzmiewającego w tej nazwie. W 1868 roku niejaka pani H. B. Lewis zaproponowała nową nazwę, Englewood. Tak nazywało się miasteczko w stanie New Jersey, gdzie przedtem mieszkała, ono zaś wzięło nazwę od puszczy w Carlisle w Anglii, owianej legendą, ponieważ podobno dawała schronienie dwóm wyjętym spod prawa ludziom pokroju Robin Hooda. To tutaj, na — jak to nazywali mieszkańcy Chicago — „tramwajowym” przedmieściu, osiedlali się ludzie kierujący Union Stock Yards, a także urzędnicy zatrudnieni w firmach, których siedziby mieściły się w drapaczach chmur w obrębie Pętli. Nabywali tu wielkie domy przy ulicach Harvard czy Yale, wysadzanych wiązami, jesionami, platanami i lipami, gdzie stały znaki zabraniające wszelkiego ruchu kołowego oprócz tego absolutnie niezbędnego. Tutaj posyłali dzieci do szkoły, tutaj chodzili do kościoła i na spotkania masonów oraz czterdziestu pięciu innych tajnych stowarzyszeń, mających w okolicy swoje loże, królestwa i ule. W niedziele spacerowali wśród aksamitnych trawników parku Waszyngtona, a jeśli mieli ochotę pobyć sami, udawali się na chłostane wiatrem obrzeża parku Jacksona, położonego na wschodnim krańcu Sześćdziesiątej Trzeciej, nad samym jeziorem.

Jeździli do pracy pociągiem albo tramwajem i gratulowali sobie, że mieszkają pod wiatr od Union Stock Yards. Właściciel wielkiej parceli w Englewood reklamował nachalnie swoją ofertę w katalogu promującym aukcję dwustu działek budowlanych, określanych mianem Terenów Batesa, podkreślając, że „dla kadry kierowniczej Union Stock Yards jest to szczególnie wygodne i łatwo dostępne miejsce, wolne od wszelkich zapachów, które wiatry zanoszą pod najmodniejsze adresy w centrum”.

* * *

Doktor Holton rzeczywiście umarł, a Holmes złożył jego wdowie ofertę — odkupi od niej drogerię, a ona nadal będzie mogła mieszkać na piętrze. Ubrał swoją propozycję w takie słowa, że mogło się zdawać, że nie czyni jej dla własnej korzyści, ale wyłącznie po to, żeby uwolnić panią Holton od ciężkiej pracy. A składając ją, dotknął ramienia wdowy. Kiedy podpisała akt notarialny, wstał i podziękował jej ze łzami w oczach.

Sfinansował zakup głównie z pieniędzy, które uzyskał, zastawiając wyposażenie i magazyn drogerii, zgodziwszy się spłacać kredyt w ratach po 100 dolarów miesięcznie (na dzisiejsze pieniądze byłoby to około 3 tysięcy dolarów). „Miałem dobry zawód i po raz pierwszy w życiu osiągnąłem pozycję w interesie, który przynosił mi zadowolenie” — napisał.

Wywiesił nowy szyld: DROGERIA H. H. HOLMESA. Kiedy rozeszła się wieść, że za kontuarem stoi teraz młody, przystojny i najwyraźniej nieżonaty doktor, sklep zaczęły odwiedzać coraz większe tłumy samotnych dwudziestolatek. Ubierały się ładnie i kupowały rzeczy, których nie potrzebowały. Stałym klientom również spodobał się nowy właściciel, choć brakowało im podnoszącej na duchu obecności pani Holton. Holtonowie byli tutaj, kiedy chorowały ich dzieci, i pocieszali ich, gdy choroba okazywała się śmiertelna. Powszechnie było wiadomo, że pani Holton sprzedała interes. Ale dlaczego nie widywano jej ostatnio w mieście?

Holmes uśmiechał się i wyjaśniał, że postanowiła odwiedzić krewnych w Kalifornii, o czym od dawna marzyła, ale nigdy nie miała dość czasu i pieniędzy, żeby spełnić to marzenie, szczególnie gdy jej mąż leżał na łożu śmierci.

Po pewnym czasie, kiedy pytania przycichły, Holmes zmienił nieco swoją historię. Pani Holton tak bardzo spodobało się w Kalifornii, wyjaśniał, że postanowiła się tam osiedlić na stałe.