„Proszę się mnie nie bać”
W miarę wzrostu liczby mieszkańców Englewood zwiększała się także sprzedaż toników i balsamów w drogerii Holmesa. Pod koniec 1886 roku interes działał bez zarzutu i przynosił dochód. Wówczas myśli młodego właściciela zwróciły się ku kobiecie, którą poznał wcześniej tego roku podczas krótkiego pobytu w Minneapolis. Nazywała się Myrta Z. Belknap, była blondynką o niebieskich oczach i krągłej figurze, ale dla Holmesa cechą ważniejszą od urody była roztaczana przez nią aura bezbronności i potrzeby kontaktu. Stała się jego obsesją. Obraz Myrty i chęć zaspokojenia jej potrzeby kontaktu utkwiły mu w myślach na dobre. Poje chał do Minneapolis, rzekomo w interesach. Nie miał wątpliwości, że mu się powiedzie. Bawiło go, jak cudownie bezbronne były kobiety. Zupełnie jakby wierzyły, że kodeks zachowań obowiązujący w bezpiecznych małych miasteczkach, takich jak Alva, Clinton czy Percy, działa nadal, mimo że porzuciły zakurzone, pachnące naftą salony i wyruszyły w świat.
Miasto szybko czyniło je twardymi, dlatego najlepiej było je dopaść na samym początku drogi ku wolności, zaraz po przyjeździe z tych małych miasteczek, kiedy czuły się anonimowe i zagubione, a ich obecność nigdzie nie została jeszcze odnotowana. Codziennie widywał, jak wysiadają z pociągów, tramwajów i dorożek, nieodmiennie ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w kawałek papieru, który miał im wskazać, gdzie mają się udać. Burdelmamy doskonale pojmowały znaczenie tego momentu i wychodziły na powitanie przyjeżdżającym pociągom, obiecując przybyłym kobietom ciepło i przyjaźń, a najistotniejszą wiadomość rezerwując sobie na potem. Holmes uwielbiał Chicago, szczególnie sposób, w jaki dym i wrzawa spowijały kobiety i nie pozostawiały najdrobniejszego śladu ich egzystencji, wyjąwszy może ulotny zapach ich perfum wymieszany ze smrodem gnoju, węgla i rozkładu.
W oczach Myrty Holmes był przybyszem ze świata bardziej ekscytującego niż jej własny. Mieszkała z rodzicami i pracowała w sklepie muzycznym. Minneapolis było wówczas małe, senne i pełne farmerów szwedzkiego lub norweskiego pochodzenia, równie czarujących jak łodygi kukurydzy. Natomiast Holmes był przystojny, serdeczny i ewidentnie bogaty, a poza tym mieszkał w Chicago, mieście, które ze wszystkich metropolii Ameryki wzbudzało największy strach, ale równocześnie było najbardziej pociągające. Już podczas pierwszego spotkania dotknął jej, a jego oczy zdawały się składać jaskrawoniebieskie obietnice. Gdy wyszedł ze sklepu, a drobinki kurzu wypełniły miejsce, które po sobie pozostawił, własne życie wydało się Myrcie nagle bezbarwne nie do zniesienia. Zegar tykał. Coś się musiało zmienić.
Kiedy przyszedł pierwszy list od niego, w którym w najsłodszych słowach zapytał, czy mógłby się starać o jej rękę, miała wrażenie, że z jej życia zdjęto wreszcie szorstki koc. Co kilka tygodni przyjeżdżał do Minneapolis. Opowiadał jej o Chicago. Opisywał drapacze chmur i tłumaczył, że co roku buduje się coraz wyższe budynki. Snuł przyjemnie szokujące opowieści o Union Stock Yards, o tym, jak wieprze przechodzą przez Most Westchnień na podwyższoną platformę, gdzie pęta im się tylne nogi łańcuchem, podciąga się je, kwiczące rozpaczliwie, w górę, po czym spuszcza po umieszczonej wysoko szynie w krwawą czeluść rzeźni. Opowiadał też historie romantyczne, na przykład o tym, jak zakochany Potter Palmer podarował w prezencie ślubnym swojej żonie o imieniu Bertha luksusowy hotel Palmer House.
Starania o rękę podlegały ściśle określonym regułom. Choć nigdy nie zostały one spisane, znała je każda młoda panna i orientowała się natychmiast, jeśli zostały złamane. A Holmes łamał je wszystkie — i to z tak otwartym brakiem wstydu, że dla Myrty stało się jasne, że zasady panujące w Chicago muszą być inne. Początkowo ją to przerażało, ale szybko się przekonała, że podoba jej się namiętność i ryzyko. Kiedy Holmes poprosił ją o rękę, zgodziła się natychmiast. Pobrali się 28 stycznia 1887 roku.
Holmes zapomniał uprzedzić Myrtę, że ma już jedną żonę, Clarę Lovering, oficjalnie panią Hermanową Websterową Mudgett. Dwa tygodnie po poślubieniu Myrty złożył w Sądzie Najwyższym hrabstwa Cook w stanie Illinois wniosek o rozwód z Clarą. Nie był to jednak szlachetny gest, mający na celu naprawienie błędów przeszłości. Przeciwnie — oskarżył Clarę o niewierność, co w tamtych czasach było dla kobiety ciosem niszczącym. Pozwolił jednak, żeby wniosek się przedawnił, i w końcu sąd go odrzucił ze względu na „brak możliwości rozsądzenia sprawy”.
Zaraz po przybyciu do Chicago Myrta się przekonała, że historie, które Holmes opowiadał jej o tym mieście, w niewielkim stopniu oddawały jego prawdziwy splendor i niebezpieczną energię. Chicago było niczym kocioł parującej stali — wszędzie pociągi, irytujące, ale jednocześnie przypominające, że wreszcie otworzyło się przed nią życie. W Minneapolis znała jedynie ciszę i niezdarne zaloty mężczyzn, którym słoma wystawała zza kołnierza — szukali kogoś, kogokolwiek, kto podzieliłby ich trudy. To, że Holmes mieszkał w Englewood, a nie w sercu Chicago, początkowo rozczarowało Myrtę, ale i tutaj znalazła tę energię przewyższającą wszystko, czego doświadczyła w domu. Zamieszkali w mieszkaniu na piętrze, wcześniej zajmowanym przez panią Holton. Wiosną 1888 roku Myrta była już w ciąży.
Początkowo pomagała prowadzić drogerię. Lubiła pracować u boku męża i często obserwowała go, gdy obsługiwał klientów. Delektowała się jego urodą i tym jego dziwnym błękitnym spokojem. Uwielbiała, kiedy podczas zwykłych czynności ich ciała ocierały się o siebie. Podziwiała czar, z jakim przeprowadzał każdą transakcję, oraz to, jak podbijał serca klientów, nawet tych starych, lojalnych wobec nieobecnej pani Holton. I uśmiechała się, przynajmniej na początku, do nieprzeliczonych zastępów młodych kobiet, które przychodziły do sklepu, twierdząc, że muszą zasięgnąć rady bezpośrednio u doktora Holmesa.
Wkrótce Myrta zaczęła odkrywać, że pod ciepłą i pełną czaru powierzchownością jej męża płynie wartki prąd ambicji. Farmaceutą był chyba jedynie z nazwy. Pasował raczej do ideału człowieka, który samodzielnie, z pomocą własnej pomysłowości i ciężkiej pracy, wznosi się do wyższych klas społeczeństwa. „Ambicja była przekleństwem życia mojego męża — opowiadała później Myrta. — Chciał osiągnąć pozycję, która dałaby mu szacunek i poważanie. Chciał być bogaty”.
Twierdziła jednak, że ta ambicja nie wpływała ujemnie na jego charakter ani na jego zachowanie jako męża i w końcu ojca. Przysięgała, że Holmes miał dobre serce. Uwielbiał dzieci i zwierzęta. „Bardzo lubił zwierzęta i zawsze miał psa albo kota, zwykle też konia. Potrafił się z nimi bawić godzinami, ucząc je sztuczek albo dokazując z nimi. Nigdy nie pił ani nie palił, nie grał także w karty. Był czuły i nigdy się nie złościł. Uważam, że jeśli chodzi o życie rodzinne, nie było lepszego męża niż on — zapewniała Myrta. — Nigdy nie odezwał się niegrzecznie ani do mnie, ani do naszej córeczki, ani do mojej matki. Nigdy nie okazywał irytacji czy rozdrażnienia, zawsze był radosny i beztroski”.
Jednak od samego początku w ich małżeństwie panowało napięcie. Holmes nie okazywał wrogości, prawdziwym źródłem problemów była bowiem Myrta, która szybko zaczęła mieć dość młodych klientek i tego, jak mąż się do nich uśmiecha, jak ich dotyka i jak zagląda im w oczy tym swoim błękitnym spojrzeniem. Początkowo uważała to za urocze. Później zaczęła się robić niespokojna. A na koniec stała się czujna i zazdrosna.
Jej wzrastająca zaborczość nie wywoływała gniewu Holmesa. Zaczął ją raczej postrzegać jako przeszkodę, mniej więcej tak, jak kapitan okrętu postrzega górę lodową — coś, co trzeba obserwować i czego należy unikać. Poinformował żonę, że interes idzie tak dobrze, że jest mu potrzebna jej pomoc przy prowadzeniu ksiąg sklepu. A zaraz potem Myrta stwierdziła, że coraz więcej czasu musi spędzać w biurze na piętrze, prowadząc korespondencję i wystawiając faktury, zamiast z mężem w sklepie. Napisała o swoich zmartwieniach do rodziców, a ci latem 1888 roku przenieśli się do Wilmette w stanie Illinois i zamieszkali w ładnym piętrowym budynku przy John Street, naprzeciwko kościoła. Samotna, przygnębiona i brzemienna Myrta pojechała do nich i tam przyszła na świat jej córeczka, Lucy.
Nagle Holmes zaczął się zachowywać jak przykładny mąż. Rodzice Myrty traktowali go początkowo chłodno, ale zdobył ich przychylność, zapewniając ze łzami w oczach, jak bardzo żałuje swego postępowania wobec Myrty, i okazując uwielbienie żonie i dziecku. Udało mu się. „Jego obecność, jak często powtarzała moja matka, była jak oliwa rozlana na wzburzonej wodzie — opowiadała Myrta. — Był taki miły, taki czuły i opiekuńczy, że zapominaliśmy o naszych zmartwieniach i troskach”.
Holmes błagał o ich wyrozumiałość wobec swoich przedłużających się nieobecności w domu w Wilmette. Tyle miał do załatwienia w Chicago. Sposób, w jaki się ubierał, i pieniądze, które dawał Myrcie, wskazywały, że był mężczyzną na dorobku, a ta myśl łagodziła troski rodziców Myrty. Przywykli do życia z córką, zakłócanego coraz rzadszymi wizytami doktora Holmesa. Za każdym razem, kiedy się zjawiał, przynosił z, sobą ciepło i prezenty i chwytał małą Lucy w ramiona.
„Mówi się, że małe dzieci są lepszymi sędziami ludzi niż osoby dorosłe, a ja nigdy nie widziałam dziecka, które nie chciałoby podejść do pana Holmesa i które nie okazywałoby zadowolenia z jego obecności — wspominała Myrta. — Podbiegały do niego nawet dzieci, które nie chciały podejść do mnie. Wyjątkowo lubił dzieci. Często, kiedy byliśmy w podróży, a w wagonie jechało jakieś dziecko, mówił: »Idź i poproś, żeby ci je powierzyli na chwilę«, a kiedy je przynosiłam, bawił się z nim, zapominając o wszystkim, dopóki matka się po nie nie zgłosiła albo dopóki nie zauważyłam, że się o nie niepokoi. Często brał od matek płaczące dzieci i już po chwili sprawiał, że zasypiały albo zaczynały się bawić tak radośnie, jak to potrafią tylko dzieci”.
* * *
W rozkwicie Englewood Holmes dostrzegł okazję dla siebie. Od chwili przejęcia na własność drogerii Holtonów interesował się pustą działką naprzeciwko. Zaczął o nią rozpytywać i wreszcie się dowiedział, że należy do kobiety mieszkającej w Nowym Jorku. Latem 1888 roku kupił tę ziemię i — myśląc na wyrost — zarejestrował ją pod fałszywym nazwiskiem H. S. Campbell. Wkrótce potem zaczął robić notatki i sporządzać szkice budynku, który planował tam wznieść. Nie konsultował się z żadnym architektem, chociaż całkiem niezły przedstawiciel tego zawodu, Szkot o nazwisku A. A. Frazier, miał swoje biuro w tym samym budynku, w którym mieściła się drogeria Holtonów. Ale wynajęcie architekta wymagałoby ujawnienia prawdziwej natury budynku, który nagle zagościł w wyobraźni Holmesa. A tego chciał uniknąć.
Wizja budynku i wizje jego funkcji pojawiły się w jego umyśle równocześnie, niczym gotowe plany wyciągnięte z szuflady. Na parterze chciał mieć sklepy, które przynosiłyby dochód i pozwoliły zatrudniać dowolną liczbę kobiet. Na pierwszym i drugim piętrze miały się znajdować pokoje do wynajęcia. Sam zamierzał zająć narożne mieszkanie na pierwszym piętrze, z oknami wychodzącymi na Sześćdziesiątą Trzecią i Wallace. To były elementy podstawowe. Największą przyjemność sprawiały mu jednak detale. Zaplanował drewnianą zsuwnię, która rozpoczynała się w ukrytym miejscu i prowadziła z piętra bezpośrednio do piwnicy. Zamierzał pokryć ją smarem. Zaplanował pomieszczenie przylegające do swojego biura — hermetyczny skarbiec ze stalowymi ścianami pokrytymi azbestem. Umieszczoną w jednej ze ścian dyszą gazową można by było sterować z wnętrza szafy w biurze, podobnie jak dyszami zainstalowanymi w innych pokojach, w całym budynku. W wielkiej piwnicy miały się znajdować ukryte pomieszczenia oraz niższy poziom, gdzie planował przechowywać delikatne materiały.
W miarę jak rozwijał swoje szkice i marzenia, elementy budynku stawały się coraz bardziej dopracowane i coraz bardziej satysfakcjonujące. Ale była to jedynie faza marzeń. Niemal nie był sobie w stanie wyobrazić rozkoszy, jaka wypełni jego dni, gdy ten budynek zostanie ukończony, a po jego wnętrzach poruszać się będą kobiety z krwi i kości. Jak zwykle, ta myśl go pobudziła.
Wiedział doskonale, że zbudowanie podobnego domu będzie prawdziwym wyzwaniem. Opracował strategię, która, jak wierzył, nie tylko pozwoli mu uniknąć podejrzeń, ale również zmniejszy koszty budowy.
Zamieścił w gazetach ogłoszenia, że poszukuje stolarzy i ludzi na budowę. Już wkrótce robotnicy, z pomocą zaprzęgów konnych, zaczęli kopać fundamenty. Powstała dziura przypominała olbrzymi grób i wydzielała taki sam zatęchły chłód, ale robotnicy nie mieli nic przeciwko temu, ponieważ dawała im nieco wytchnienia od ciężkiego letniego upału. Mieli trudności z gruntem. Pierwsze kilka metrów pokonali bez problemów, ale niżej podłoże zrobiło się piaszczyste i wilgotne. Ściany wykopu trzeba było szalować drewnem, a mimo to przepuszczały wodę. Późniejszy raport chicagowskiego inspektora budowlanego stwierdzał: „Fundamenty osiadają nierówno, w niektórych miejscach różnica wynosi dziesięć centymetrów na sześć metrów”. Murarze wznieśli fundament i ściany zewnętrzne, stolarze zaś wybudowali wewnętrzny szkielet. Cała ulica wibrowała od dźwięku ręcznych pił.
Holmes pozował na wymagającego inwestora. Kiedy robotnicy przychodzili po zapłatę, stwierdzał, że pracują byle jak i nie chciał im płacić. Robił tak, nawet jeśli bez zarzutu wywiązali się z zadania. W tej sytuacji albo sami rzucali robotę, albo on ich wyrzucał, po czym na ich miejsce zatrudniał nowych ludzi i traktował tak samo. W rezultacie budowa postępowała powoli, ale za ułamek właściwych kosztów. A wysoka rotacja robotników dawała Holmesowi tę podstawową korzyść, że niewiele osób zdawało sobie sprawę z tajemnic wznoszonej budowli. Robotnik dostawał polecenie wykonania określonego zadania — na przykład zainstalowania dyszy gazowej w środku wielkiego hermetycznego skarbca — ale że czynność ta była dla niego wyrwana z szerszego kontekstu, polecenie mogło mu się wydawać całkiem rozsądne albo, w najgorszym razie, nieco ekscentryczne.
Mimo to niejaki George Bowman, murarz, uważał, że praca dla Holmesa jest nieco przerażająca. „Nie wiem, co sądzić o Holmesie — mówił. — Pracowałem u niego zaledwie dwa dni, kiedy podszedł do mnie i zapytał, czy nie sądzę, że układanie cegieł to ciężka praca. Zapytał, czy nie chciałbym zarobić w łatwiejszy sposób, a ja oczywiście powiedziałem, że tak. Kilka dni później znów do mnie podszedł i wskazując na piwnicę, powiedział: »Widzisz tamtego człowieka? To mój szwagier. Nie znosi mnie, a ja nie znoszę jego. Bez problemu możesz mu przypadkowo zrzucić kamień na głowę, ja ci zaś dam za to pięćdziesiąt dolarów«”.
Szczególnie przerażające w całej rozmowie było zachowanie Holmesa, kiedy czynił tę propozycję: „Zachowywał się całkiem jak dobry przyjaciel zwracający się z jakąś zupełnie trywialną prośbą” — twierdził Bowman.
Czy Holmes naprawdę chciał, żeby murarz zabił tego człowieka, nie wiadomo. Być może, zgodnie ze swoim charakterem, przekonał najpierw tego „szwagra”, żeby wykupił polisę na życie, w której figurowałby jako uposażony. Ale możliwe, że jedynie sprawdzał, jak bardzo Bowman może się okazać przydatny w przyszłości. Jeśli tak było w istocie, to murarz oblał test. „Byłem taki przerażony, że nie miałem pojęcia co powiedzieć czy zrobić — opowiadał. — Nie zrzuciłem tego kamienia, a wkrótce potem rzuciłem posadę”.
Ostatecznie trzech ludzi spełniło stawiane przez Holmesa wymagania. Wszyscy trzej pracowali u niego przez cały okres budowy, a po jej zakończeniu pozostał z nimi w kontakcie. Pierwszy nazywał się Charles Chappell, był tokarzem, a mieszkał w pobliżu szpitala Cook County. Najpierw pracował u Holmesa jako prosty robotnik, ale wkrótce błysnął talentem, który Holmes uznał za szczególnie cenny. Drugim był Patrick Quinlan, mieszkający w Englewood na rogu Czterdziestej Siódmej i Morgan, który później przeniósł się do budynku Holmesa i objął posadę dozorcy. Był to niski nerwowy mężczyzna pod czterdziestkę, o lekko falujących włosach i rudawych wąsach.
Ostatnim i najważniejszym z tej trójki był Benjamin Pitezel, cieśla, który rozpoczął pracę u Holmesa w listopadzie 1889 roku. Zastąpił robotnika o nazwisku Robert Latimer, który rzucił posadę i zatrudnił się jako dróżnik na skrzyżowaniu torów kolejowych przed drogerią Holmesa. Początkowo, jak opowiadał Latimer, Pitezel zajmował się pracującymi na budowie końmi, ale później został asystentem Holmesa. Łączyły ich najwyraźniej bliskie stosunki, dość bliskie, żeby Holmes uczynił mu kosztowną przysługę. Pitezla aresztowano w Indianie za posługiwanie się sfałszowanymi czekami. Holmes wpłacił za niego kaucję i poświęcił tę kwotę, gdy Pitezel nie stawił się na proces.
Pitezel miał regularne rysy twarzy i ostry, mocno zarysowany podbródek. Byłby nawet przystojny, gdyby nie jego chudość i powieki opadające na górne części tęczówek. „Mogę go opisać jako mężczyznę mierzącego niemal metr osiemdziesiąt wzrostu (co najmniej metr siedemdziesiąt osiem), chudego, ważącego między sześćdziesiąt pięć a siedemdziesiąt kilogramów, o bardzo ciemnych i nieco szorstkich włosach. Jego włosy były bardzo gęste i nie miał żadnych tendencji do łysienia — pisał Holmes. — Wąsy miał dużo jaśniejsze i mam wrażenie, że nieco rudawe. Czasami farbował je na czarno, a wtedy wyglądał zupełnie inaczej”.
Pitezla trapiły najróżniejsze schorzenia: boleść kolan, której nabawił się przy układaniu podłóg, brodawka na szyi, która uniemożliwiała mu noszenie sztywnego kołnierzyka, i takie bóle zębów, że w pewnym momencie musiał zrezygnować z pracy dla Holmesa. Mimo alkoholizmu był, w ocenie pewnego lekarza, mężczyzną o „zdrowym ciele”.
Ożenił się z Carrie Canning, pochodzącą z Galva w stanie Illinois, i został ojcem szybko rosnącej gromadki dzieci. Na zdjęciach wyglądały słodko i poważnie, sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili były gotowe rzucić się do sprzątania, uzbrojone w miotły i ścierki. Najstarsza córka Pitezla, Dessie, urodziła się przed małżeństwem, a fakt ten nie zaskoczył jego rodziców, którzy nauczyli się niewiele oczekiwać od syna. Zwracając się do Benjamina z ostatnim apelem, żeby obrał uczciwą drogę, jego ojciec napisał: „Chodź ze mną, a uczynię dobro, nakazuje Bóg. Czy pójdziesz? Odbiorę ci tę złą naturę i zmyję z ciebie wszelkie plamy i będę ci ojcem, a ty będziesz synem i dziedzicem”. Ból dźwięczący w tych słowach jest niemal namacalny. „Kocham cię, chociaż zbłądziłeś” — pisał.
Alice, drugie dziecko, urodziła się wkrótce po ślubie. Następnie na świat przyszła jeszcze jedna córka oraz trzech synów, z których jeden zmarł na dyfteryt niedługo po urodzeniu. Trójka tych dzieci — Alice, Nellie i Howard — miała stać się tak dobrze znana w Ameryce, że dziennikarze zrezygnowali z wymieniania w nagłówkach ich nazwiska, pewni, że nawet czytelnicy z zabitej deskami prowincji zorientują się bez trudu, o kogo chodzi.
Również i Pitezel uzyskał dzięki Holmesowi pewną sławę. „Pitezel był jego narzędziem — stwierdził prokurator okręgowy. — Jego kreaturą”.
* * *
Budowa prowadzona przez Holmesa postępowała nierównomiernie, a każdej zimy, pod koniec, jak to nazywali robotnicy, „sezonu budowlanego”, właściwie ustawała, choć Holmes wiedział, że architekci pracujący w Pętli stosowali techniki, które pozwalały im pracować przez cały rok. Później wielką wagę przywiązywano do faktu, że Holmes wznosił swój budynek w tym samym okresie, w którym Kuba Rozpruwacz, oddzielony od niego o tysiące kilometrów, rozpoczął swoje krwawe łowy.
Pierwsze morderstwo Kuba Rozpruwacz popełnił 31 sierpnia 1888 roku, ostatnie — w nocy 9 listopada. Spotkał wówczas prostytutkę o nazwisku Mary Kelly i poszedł z nią do jej pokoju. Vangoghowskim gestem rozpłatał jej gardło, niemal oddzielając głowę od szyi, i przez następne kilka godzin, bezpieczny za ścianami pokoju, kontynuował swoje dzieło. Odciął jej piersi i ułożył na stole obok nosa. Rozpłatał ciało od gardła po wzgórek łonowy, obdarł ze skóry uda, usunął organy wewnętrzne i ułożył w stos u stóp trupa. Następnie odciął dłoń i włożył ją do wydrążonego brzucha. Kelly była wówczas w trzecim miesiącu ciąży.
Potem morderstwa ustały, jakby tête-à-tête z Mary Kelly wreszcie zaspokoiło jego potrzebę zabijania. Pięć potwierdzonych morderstw, tylko pięć, a Kuba Rozpruwacz stał się na zawsze uosobieniem czystego zła.
Każdy mieszkaniec Chicago, który potrafił czytać, pochłaniał doniesienia z zagranicy, ale żaden z aż taką intensywnością, jak doktor H. H. Holmes.
* * *
Dnia 29 czerwca 1889 roku, kiedy budowla Holmesa była w połowie ukończona, Chicago włączyło Englewood w granice miasta i niedługo później utworzyła tutaj nowy okręg policyjny — dziesiąty — którego siedziba mieściła się przy Sześćdziesiątej Trzeciej i Wentworth, siedem przecznic od drogerii Holmesa. Wkrótce koło jego sklepu zaczęli regularnie przechodzić patrolujący ulice policjanci, pozostający pod komendą kapitana Horace’a Elliotta. Zgodnie ze zwyczajem, zatrzymywali się i wdawali w rozmowę z młodym i miłym właścicielem sklepu. Czasami przechadzali się także po drugiej stronie ulicy i przyglądali budowie. W Englewood znajdowała się już pewna liczba ważnych budynków, między innymi YMCA, Cook County Normal School, gdzie szkolono nauczycieli, oraz z przepychem urządzona opera Timmermana, obecnie już niemal ukończona, na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Stewart. Niemniej jednak nadal pełno tu było pustych parceli, a budynek, który miał się ciągnąć od przecznicy do przecznicy, automatycznie stawał się tematem rozmów.
Ukończenie budowy zajęło kolejny rok, ze zwykłą przerwą w zimie. W maju 1890 roku budynek był już w zasadzie gotowy. Na pierwszym piętrze znajdowało się sześć korytarzy, trzydzieści pięć pokoi i pięćdziesięcioro jeden drzwi, na drugim kolejne trzy tuziny pokoi. Na parterze przygotowano miejsce na pięć sklepów. Najlepsze i największe z nich znajdowało się na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace.
W miesiąc po przeprowadzce do tej budowli Holmes sprzedał drogerię Holtonów, zapewniając nabywcę, że będzie miał w okolicach niewielką konkurencję.
Po czym, ku rozgoryczeniu nowego właściciela, otworzył własną drogerię dokładnie po drugiej stronie ulicy, w narożnym sklepie.
W pozostałych pomieszczeniach sklepowych mieścił się między innymi zakład fryzjerski i restauracja. Księga adresowa miasta wymieniła też pod adresem Holmesa gabinet lekarza o nazwisku Henry D. Mann — być może był to pseudonim samego Holmesa — oraz siedzibę Warner Glass Bending Company, firmy, którą właściciel budynku założył rzekomo po to, żeby zbić majątek na nowej, rozwijającej się szybko dziedzinie produkcji, czyli wyrobie wielkich tafli szkła, na które nagle zrobił się wielki popyt.
Holmes urządził swoje sklepy meblami kupowanymi na kredyt. Nie miał zamiaru spłacać długów, pewien, że zdoła się od tego wywinąć dzięki swojej przebiegłości i czarowi. Kiedy zjawiali się wierzyciele, żądając widzenia z właścicielem budynku, Holmes z uśmiechem odsyłał ich do fikcyjnego H. S. Campbella.
„To był najbardziej ugrzeczniony człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać” — opowiadał C. E. Davis, którego Holmes zatrudnił na stoisku z biżuterią w swojej drogerii. Davis wspominał, że wierzyciele „wpadali tu wściekli i lżyli go wszelkimi możliwymi wyzwiskami, a on uśmiechał się miło, wdawał w rozmowę, wyciągał cygara i alkohol, a gdy wychodzili, byli z nim już zaprzyjaźnieni na śmierć i życie. Nigdy nie widziałem go w złym humorze. Nie sposób się było z nim pokłócić, nawet jeśli się chciało”.
Wskazując w kierunku sklepu, Davis dodawał: „Gdyby wszystkie zajęcia komornicze wystawione na tę budowlę nalepić na te trzy ściany, wyglądałyby jak olbrzymi plakat reklamowy cyrku. Ale nigdy nie słyszałem, żeby coś stąd zabrano. Holmes twierdził, że opłaca prawnika, żeby go wyciągał z takich opresji, ale mnie się wydaje, że wykręcał się dzięki swojemu uprzejmemu i zuchwałemu łajdactwu. Pewnego dnia kupił meble do restauracji i ustawił je na miejscu. Tego samego wieczoru zjawił się sprzedawca. Chciał dostać pieniądze albo zabrać towar z powrotem. Holmes postawił mu drinka i kolację, kupił mu cygaro, rozbawił do łez jakimś dowcipem i odesłał do domu, każąc zgłosić się po pieniądze w następnym tygodniu. Pół godziny po jego odjeździe przed front restauracji zajechały wozy, na które załadowano meble. Sprzedawca nigdy nie dostał ani centa. A Holmes nie poszedł za to do więzienia. To chyba jedyny człowiek w Stanach, który potrafił zrobić coś takiego”.
Holmes miał pieniądze, żeby spłacić swoje długi. Davis oceniał, że wyciągał z drogerii i innych sklepów około 200 tysięcy dolarów, w większości nieuczciwie. Próbował na przykład sprzedawać maszynę, która zmieniała wodę w gaz. Prototyp nielegalnie i potajemnie podłączył do instalacji gazowej miasta.
Był zawsze czarujący i serdeczny, ale czasami nawet te cechy nie były w stanie uspokoić jego współpracowników. Niejaki Erickson, farmaceuta, wspominał, że Holmes przychodził do jego sklepu i kupował chloroform — silny, ale nieprzewidywalny w działaniu środek znieczulający, znajdujący się w użyciu od czasów wojny secesyjnej. „Czasami sprzedawałem mu ten środek dziewięć albo dziesięć razy w tygodniu, za każdym razem w dużych ilościach. Kilka razy zapytałem, do czego jest mu potrzebny, ale jego odpowiedzi nie były satysfakcjonujące. W końcu odmówiłem dalszej sprzedaży, dopóki jednoznacznie nie rozwieje moich wątpliwości, wyrażając obawę, że nie używa go w dobrych celach”.
Holmes wyjaśnił Ericksonowi, że wykorzystuje chloroform do eksperymentów naukowych. Kiedy następnym razem przyszedł po chloroform, farmaceuta zapytał go, jak idą eksperymenty.
Holmes popatrzył na niego pustym wzrokiem i oświadczył, że nie przeprowadza żadnych eksperymentów.
„Nigdy nie potrafiłem go rozgryźć” — stwierdził Erickson.
* * *
Czasami do Holmesa przychodziła prać kobieta o nazwisku Strowers. Pewnego dnia Holmes zaproponował, że zapłaci jej 6 tysięcy dolarów, jeśli nabędzie polisę ubezpieczenia na życie opiewającą na 10 tysięcy dolarów i uczyni go jej beneficjentem. Kiedy zapytała, dlaczego chce zrobić coś takiego, wyjaśnił, że po jej śmierci zyska 4 tysiące dolarów, a póki co ona będzie mogła wydać swoje 6 tysięcy na co jej się spodoba.
Dla pani Strowers taka suma była prawdziwą fortuną, a żeby ją uzyskać, wystarczyło podpisać kilka dokumentów. Holmes zapewniał, że sprawa jest absolutnie legalna.
Była zdrowa i spodziewała się jeszcze długo pożyć. Już miała przyjąć propozycję, kiedy Holmes dodał cicho: „Proszę się mnie nie bać”.
Co ją straszliwie przeraziło.
* * *
W listopadzie 1890 roku Holmes dowiedział się, wraz z resztą mieszkańców Chicago, że rada nadzorcza Światowej Wystawy Kolumbijskiej w końcu podjęła decyzję dotyczącą lokalizacji. Ku jego radości główna część ekspozycji miała być wybudowana w parku Jacksona, położonym na wschód od jego budynku, w miejscu, gdzie Sześćdziesiąta Trzecia kończyła się nad jeziorem. Pawilony wystawowe planowano wznieść również w centrum Chicago i w parku Waszyngtona oraz wzdłuż całego bulwaru Midway.
Holmes znał teren obu parków ze swoich wypraw rowerowych. Podobnie jak większość Amerykanów, wpadł w rowerowe szaleństwo, rozpętane wynalezieniem „bezpiecznego” roweru o kołach tej samej wielkości i napędzie łańcuchowym. W przeciwieństwie jednak do większości Amerykanów próbował również zarabiać na tym szaleństwie. Kupował rowery na kredyt, po czym odsprzedawał je, nigdy nie płacąc za ich zakup. Sam jeździł na rowerze marki Pope.
Decyzja członków rady nadzorczej wystawy wywołała w całej chicagowskiej South Side wielką falę chciwości. W ogłoszeniu zamieszczonym na łamach „Tribune” oferowano na sprzedaż sześciopokojowy dom na rogu Czterdziestej Pierwszej i Ellis, nieco ponad kilometr na północ od parku Jacksona, obiecując, że podczas ekspozycji nowy właściciel będzie mógł wynająć cztery z sześciu pokoi za niemal 1 tysiąc dolarów miesięcznie (blisko 30 tysięcy na dzisiejsze pieniądze). Ziemia i budynek Holmesa od początku były sporo warte, zważywszy szybki rozwój Englewood, ale teraz jego posiadłość stała się niemal równa wartością kopalni złota.
A Holmesowi wpadł do głowy pomysł, jak zacząć eksploatować tę kopalnię, równocześnie zaspokajając inne swoje potrzeby. Umieścił w gazecie kolejne ogłoszenie, że poszukuje robotników budowlanych, i znów wezwał na pomoc swoich lojalnych współpracowników: Chappella, Quinlana i Pitezla.