Dzień inauguracji
Olmsteda bolały zęby, w uszach mu huczało i nie mógł spać, ale przez pierwsze miesiące 1892 roku utrzymywał takie tempo pracy, jakie z trudem wytrzymałby mężczyzna młodszy od niego o pięćdziesiąt lat. Jeździł do Chicago, Asheville, Knoxville, Louisville i Rochester, a każda nocna podróż zwiększała jego cierpienia. W Chicago, mimo nieustających wysiłków Harry’ego Codmana, jego młodego asystenta, prace wciąż były bardzo opóźnione, czekające go zaś zadanie codziennie wydawało się większe. Pierwsza ważna data, inauguracja, wyznaczona na 21 października 1892 roku, była tużtuż — a przecież organizatorzy wystawy i tak ją przesunęli z 12 października, aby pozwolić Nowemu Jorkowi na przeprowadzenie własnych uroczystości kolumbijskich. Zważywszy kalumnie, jakimi Nowy Jork obrzucał wcześniej Chicago, był to akt niezwykłej łaskawości.
Opóźnienia w budowie poszczególnych obiektów wystawy były dla Olmsteda szczególnie frustrujące. Kiedy robotnicy budowlani się spóźniali, jego praca również wyhamowywała, a na domiar złego cierpiały także zakończone już przedsięwzięcia. Robotnicy zadeptywali świeżo posadzone rośliny i niszczyli wytyczone ścieżki. Szczególnie dotyczyło to Budynku Rządu Stanów Zjednoczonych. „W całym jego otoczeniu — donosił Rudolf Ulrich, kierownik robót nadzorowanych przez Olmsteda — składowano i rozrzucano materiały wszelkiej maści i każdego rodzaju w takich ilościach, że tylko nieustanne wywieranie nacisku na odpowiednich ludzi pozwoliło na jakiekolwiek postępy prac. A nawet wtedy, choć cały czas czynimy takie postępy, nikt na nie nie zwraca uwagi. To, co stworzymy jednego dnia, drugiego jest niszczone”.
Opóźnienia i zniszczenia denerwowały Olmsteda, ale inne sprawy przysparzały mu jeszcze większych zgryzot. Niewiarygodne, ale mimo wszystkich jego tyrad Burnham nadal rozważał dopuszczenie na wody wystawy parowych holowników. I nikt zdawał się nie podzielać przekonania Olmsteda, że Wyspa Leśna powinna pozostać niezabudowana.
Co pewien czas przypuszczano na wyspę ataki, budząc w Olmstedzie zastarzały gniew na majstrowanie przy jego krajobrazach. Wszyscy chcieli dostać miejsce na Wyspie Leśnej. Pierwszy był Theodore Thomas, dyrygent orkiestry symfonicznej Chicago, który widział w niej idealne, a właściwie jedyne miejsce odpowiednie na salę koncertową godną wystawy. Olmsted do tego nie dopuścił. Drugi w kolejce był Theodore Roosevelt, stojący na czele amerykańskiej Komisji Administracji Państwowej i kanonierka w ludzkiej skórze. Uparł się, że wyspa byłaby idealnym miejscem na obóz myśliwski jego klubu Boone and Crockett. Zważywszy wpływy Roosevelta w Waszyngtonie, politycy z Komitetu Narodowego mocno popierali jego plan. Burnham, chcąc utrzymać spokój, również nalegał, żeby Olmsted wyraził zgodę. „Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdyby obóz umieszczono po północnej stronie wyspy, ukrywając między drzewami, wyłącznie jako eksponat i pod warunkiem, że byłby tak ukryty, że mogliby go zobaczyć tylko ludzie znajdujący się na wyspie, a nie wszyscy z brzegu?”.
Olmsted miał wiele przeciwko temu pomysłowi. W końcu pozwolił Rooseveltowi rozbić obóz na mniejszej wyspie, pod warunkiem, że nie postawi żadnych budynków, ale jedynie „kilka namiotów, koni, ognisko et cetera”. Później zgodził się na wzniesienie niewielkiej chaty myśliwskiej.
Następny atak przypuścił rząd Stanów Zjednoczonych, który zamierzał umieścić na Wyspie Leśnej wystawę indiańską, a jeszcze kolejny — profesor Putnam, naczelny etnolog wystawy, który widział w niej idealne miejsce na kilka egzotycznych wiosek. Do wyspy zgłaszał też pretensje rząd Japonii. „Proponują postawienie na świeżym powietrzu swojej świątyni i oczywiście żądają miejsca na Wyspie Leśnej” — napisał w lutym 1892 roku Burnham. Było dla niego oczywiste, że coś w końcu na wyspie stanie — była zbyt dobrym miejscem, żeby mogła pozostać pusta. Nalegał, by Olmsted przyjął propozycję Japonii. „Bez wątpienia jest to rzecz pasująca do tej lokalizacji i nie wydaje mi się, żeby pod jakimkolwiek względem brakowało jej cech, na których panu zależy. Japończycy proponują postawienie tam absolutnie wyjątkowo pięknej rzeczy, a budynek pragną pozostawić po zamknięciu wystawy jako dar dla miasta Chicago”.
Obawiając się czegoś jeszcze gorszego, Olmsted wyraził zgodę.
Zupełnie nie poprawił mu humoru kolejny atak na jego ukochany Central Park, przeprowadzony w czasie, kiedy on walczył w obronie Wyspy Leśnej.
Za namową niewielkiej grupy bogatych obywateli Nowego Jorku legislatura stanowa po cichu przegłosowała zezwolenie na budowę „drogi szybkiego ruchu” w zachodniej części parku, aby bogacze mogli się tam ścigać w swoich powozach. Opinia publiczna zareagowała na tę ingerencję wybuchem gniewu, a Olmsted dorzucił list określający tę propozycję jako „nierozsądną, niesprawiedliwą i niemoralną”. Legislatura wycofała się z pomysłu.
Bezsenność i ból, wyniszczająca praca i rosnąca frustracja — wszystko razem wpływało fatalnie na nastrój Olmsteda, aż pod koniec marca znalazł się na skraju fizycznego i psychicznego załamania. Znów zaczęła go ogarniać depresja, której ataki prześladowały go przez całe dorosłe życie. „Kiedy Olmsted jest smutny — napisał kiedyś jego przyjaciel — logika jego przygnębienia jest straszna i niszcząca”.
Olmsted wierzył jednak, że jedyne, czego mu trzeba, to porządny odpoczynek. Zgodnie z ówczesnym leczniczym obyczajem, postanowił odzyskać zdrowie w Europie, której krajobrazy mogły się też przyczynić do wzbogacenia jego wizualnego słownika. Planował wycieczki do publicznych ogrodów i parków oraz na tereny wystawy w Paryżu.
Na czele biura w Brookline postawił swojego najstarszego syna, Johna, a Harry’emu Codmanowi powierzył kierownictwo nad pracami przy Światowej Wystawie Kolumbijskiej. W ostatniej chwili zdecydował się zabrać w podróż dwoje ze swoich dzieci, Marion i Ricka, oraz jeszcze jednego młodego człowieka, Phila Codmana, młodszego brata Harry’ego. Dla Marion i chłopców miała to być wyprawa marzeń. Dla samego Olmsteda okazała się czymś nieco bardziej ponurym.
Wypłynęli w sobotę 2 kwietnia 1892 roku, a do Liverpoolu zawinęli w tumanach gradu i śniegu.
* * *
Tymczasem Sol Bloom otrzymał z Francji telegram, którego treść przyjął z ogromnym zaskoczeniem. Musiał przeczytać go kilka razy, żeby w pełni pojąć, co się stało. Jego Algierczycy, kilkadziesiąt osób wraz ze zwierzętami i całym swoim dobytkiem, znajdowali się już na morzu. Płynęli do Ameryki na wystawę — o rok za wcześnie.
„Wyruszyli we właściwym miesiącu, ale w złym roku” — powiedział Bloom.
* * *
Olmsted stwierdził, że angielska wieś jest czarująca, ale pogoda — ponura i niezdrowa. Po krótkim pobycie w domu krewnych w Chislehurst razem z chłopcami ruszył do Paryża. Córka Marion została w Anglii.
W Paryżu Olmsted udał się przede wszystkim na dawne tereny wystawy. Ogrody wyglądały marnie, puste po długiej zimie, a budynki popadały w niezbyt piękną ruinę, ale po wystawie pozostało dość, aby dać mu „ogólne pojęcie”, jaka ona była. Jej tereny nadal cieszyły się popularnością wśród paryżan. Podczas jednej niedzielnej wizyty Olmsted i chłopcy naliczyli cztery orkiestry, widzieli otwarte stoiska z napojami i przekąskami oraz kilka tysięcy ludzi krążących po alejkach. Długa kolejka uformowała się u podstawy wieży Eiffla.
Cały czas mając w myślach wystawę w Chicago, Olmsted przestudiował wszystkie szczegóły. Trawniki były „dość nędzne”, żwirowe ścieżki „nieprzyjemne tak dla oczu, jak i dla stóp”. Uznał za naganne wykorzystanie na wielką skalę tradycyjnych rabat kwiatowych. „Wydaje mi się — napisał w liście do Johna do Brookline — że musiało tu być co najmniej denerwująco, krzykliwie i dziecinnie, o ile nie zakłócono brutalnie godności, jedności i kompozycji wystawy, czyniąc jej krzywdę”. Powtarzał wielokrotnie, że w Chicago będzie obstawać przy „odmiennym podejściu i prostocie, przy unikaniu tanich efektów i pretensjonalności”.
Ta wizyta na nowo obudziła w nim obawę, że w pogoni za przyćmieniem paryskiej imprezy Burnham i jego architekci stracili z oczu cel, jaki powinna spełniać wystawa światowa. Budynki w Paryżu, jak napisał Olmsted, „miały o wiele więcej kolorów i kolorowych ozdób, zamiast sztukaterii i rzeźby, niż się spodziewałem. Jak sądzę, dzięki temu były lepiej przystosowane do swojego celu, zaprojektowane bardziej na tę okazję, a mniej jako wielkie, trwałe pomniki architektury, jakimi będą nasze. Pytam, czy w tym świetle nasze projekty nie są błędem i czy nie wydadzą się zbyt zuchwałe w swoim architektonicznym majestacie, przeładowaniu rzeźbami oraz w innych wysiłkach zmierzających do uzyskania efektu napuszonej pompy”.
Olmsted lubił podróżować w młodym towarzystwie. W liście do żony, przebywającej w Brookline, napisał: „Bawię się doskonale i mam nadzieję, że gromadzę w sobie dobre zdrowie”. Wkrótce jednak po powrocie do Chislehurst zaczęło się ono znowu psuć, a noce ponownie spustoszyła bezsenność. Napisał do Harry’ego Codmana, który sam cierpiał z powodu tajemniczej choroby brzusznej: „Mogę teraz jedynie stwierdzić, że jestem starszy i bardziej zużyty niż przypuszczałem”.
W Chislehurst złożył wizytę towarzyską pewien lekarz, Henry Rayner, który chciał poznać Olmsteda. Był specjalistą w sprawach leczenia zaburzeń nerwowych, a stan Olmsteda tak go przeraził, że zaproponował mu pobyt w swoim domu, w Hampstead Heath pod Londynem, i osobistą opiekę. Olmsted przyjął jego propozycję.
Mimo opieki Raynera jego stan się nie poprawił, a pobyt w Hampstead Heath wkrótce stał się nużący. „Musi pan wiedzieć, że jestem tu praktycznie więźniem — napisał do Harry’ego Codmana 16 czerwca 1892 roku. — Codziennie wyglądam zdecydowanej poprawy i jak dotąd codziennie spotyka mnie rozczarowanie”. Zdaniem Olmsteda, zakłopotany był również doktor Rayner. „Twierdzi, z wielką pewnością siebie i po licznych badaniach całej mojej anatomii, że nie cierpię na żadne schorzenie organiczne i że mam prawo oczekiwać, że w sprzyjających okolicznościach będę mógł pracować jeszcze kilka lat. Moje obecne problemy uważa za ten rodzaj kłopotów, jakie zaprowadziły mnie za granicę”.
Olmsted odbywał przejażdżki powozem po angielskiej wsi, „codziennie w większym lub mniejszym stopniu inną drogą”, i oglądał ogrody, cmentarze parafialne, prywatne parki i naturalne krajobrazy. Niemal każda ozdobna grządka stanowiła dla niego obrazę. Określał je jako „dziecinne, wulgarne, ostentacyjne albo impertynenckie, nie na miejscu, wywołujące dysharmonię”. Jednakże sama angielska wieś go oczarowała. „W Ameryce nie ma niczego, co dałoby się porównać z sielanką i malowniczym pięknem, które są w Anglii cechą powszechną. Nie mogę nie czuć zachwytu. Widok przede mną, kiedy piszę te słowa, przysłonięty deszczem, jest po prostu czarujący”. Odkrył, że najpiękniejsze pejzaże tworzą najprostsze, najbardziej naturalne zestawienia miejscowych roślin. „Najwspanialsze jest połączenie kolcolistu, róży wiśniówki, jeżyn, głogu i bluszczu. Nawet jeśli nic nie kwitnie, wygląda to czarująco. A tych roślin można kupić setki tysięcy w bardzo niskich cenach”.
Czasami widoki, które napotykał, stanowiły wyzwanie dla jego wizji parku Jacksona, w innych wypadkach ją potwierdzały. „Najlepsze tereny ozdobne, jakie oglądamy, to zawsze te, w których bluszcze i pnącza przechytrzają ogrodnika. Nigdy nie będzie zbyt wielu pnączy i chwastów”. Wiedział, że czasu jest za mało, żeby natura sama uzyskała podobny efekt. „Musimy w jak największym stopniu uformować pnącza i drzewa nad mostkami, ściągając w dół i umocowując gałęzie, aby uzyskać efekt zacienienia i nieregularnych odbić listowia w wodzie”.
Ponad wszystko wyjazdy te wzmocniły jego wiarę, że Wyspa Leśna, pomijając japońską świątynię, powinna pozostać tak dzika, jak to tylko jest możliwe. „Obecnie przywiązuję jeszcze większą niż przedtem wagę do tej wyspy oraz do użycia wszelkich możliwych naturalnych środków w celu stworzenia nieprzepuszczalnej zasłony gęstych, wielkich grup listowia na jej obrzeżach — napisał do Harry’ego Codmana. — Wielka obfitość małych szczegółów poddana ogólnemu efektowi [...]. Nigdy nie będzie tam dość sitowia, adlumii, anredery, smilaksu, powojnika wirginijskiego, jeżyn, groszku pachnącego, bielunia dziędzierzawy, mniszków, tych mniejszych, zachodnich słoneczników i wilców”.
Ale rozumiał również, że dzikość, którą chciał osiągnąć, musi być okiełznywana przez doskonałych ogrodników. Martwił się, że Chicago nie podoła temu zadaniu. „Standard zachowywany przez byle angielskiego robotnika, wynajmowacza koni czy łotra, w kwestii schludności i elegancji ogrodów, parków oraz ścieżek i dróg jest nieskończenie wyższy niż ten reprezentowany przez chicagowskich książąt handlu czy koneserów sztuki, a my okryjemy się hańbą, jeśli nie uda nam się wypracować poziomu wyższego niż ten, jaki nasi panowie są przygotowani uznać za odpowiedni” — napisał do Codmana.
Ogólnie Olmsted zyskał pewność, że opracowany przez niego krajobraz wystawy odniesie sukces. Dręczyło go jednak nowe zmartwienie. „Jedyna chmura, jaką widzę teraz nad wystawą, to cholera — napisał w liście do swojego biura w Brookline. — Wieści z Rosji i z Paryża, jakie dotarły dziś rano, są alarmujące”.
* * *
Kiedy Algierczycy Sola Blooma zbliżali się do wybrzeży Ameryki, robotnicy przydzieleni do Zakątka Uciech wznieśli tymczasowe budynki, w których mieli zamieszkać przybysze. Bloom pojechał po swoją wioskę do Nowego Jorku i zarezerwował dwa wagony, żeby ją przewieźć do Chicago.
Kiedy Algierczycy zeszli na ląd, natychmiast zaczęli się rozchodzić we wszystkie strony jednocześnie. „Już widziałem, jak się gubią, coś ich przejeżdża albo lądują w więzieniu” — opowiadał Bloom. Miał wrażenie, że nikt nad nimi nie panuje. Podbiegł do nich, wykrzykując polecenia po francusku i angielsku, a wówczas zbliżył się do niego ogromny ciemnoskóry mężczyzna i doskonałą angielszczyzną rodem z Izby Lordów oświadczył: „Sugerowałbym, aby zaczął się pan zachowywać nieco grzeczniej. W przeciwnym razie mogę stracić cierpliwość i wrzucić pana do wody”.
Mężczyzna przedstawił się jako Archie. Kiedy się nieco uspokoił, wyjaśnił Bloomowi, że spędził dziesięć lat w Londynie, gdzie służył jako ochrona osobista pewnego bogatego człowieka. „Obecnie jestem odpowiedzialny za przewóz moich towarzyszy do miejsca o nazwie Chicago — powiedział. — Rozumiem, że to gdzieś w głębi kraju”.
Bloom poczęstował go cygarem i zaproponował, żeby został jego ochroniarzem i asystentem.
„Pańska oferta jest całkowicie satysfakcjonująca” — odparł Archie.
Obaj zapalili, wypuszczając dym w wonny mrok otulający nowojorski port.
* * *
Burnham z całych sił walczył o zwiększenie tempa budowy, szczególnie Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych, który musiał być ukończony do dnia inauguracji. W marcu, kiedy do uroczystości zostało zaledwie pół roku, zaczął korzystać z „tyrańskiej” klauzuli zawartej w kontraktach na budowę. Polecił firmie wznoszącej Budynek Elektryczności, aby podwoiła liczbę robotników i kazała im pracować również w nocy, przy świetle elektrycznym. Zagroził firmie zajmującej się Budynkiem Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych tym samym losem, jeśli nie zwiększy tempa pracy.
Właściwie stracił już nadzieję na przyćmienie czymś wieży Eiffla. Ostatnio odrzucił kolejny dziwaczny pomysł, przedstawiony przez poważnego młodego inżyniera z Pittsburgha, który słuchał jego mowy wygłoszonej w Saturday Afternoon Club. Autor projektu był dość wiarygodny — jego firma miała kontrakt na inspekcję całej stali wykorzystywanej przy budowie wystawy — ale rzecz, której zbudowanie zaproponował, nie wzbudzała zaufania. „Jest zbyt delikatne” — powiedział inżynierowi. Ludzie będą się bali.
Niesprzyjająca wiosenna pogoda dodatkowo utrudniała prace. We wtorek 5 kwietnia 1892 roku o godzinie szóstej pięćdziesiąt rano nagła wichura zniszczyła właśnie ukończoną stację pomp wystawy i porwała dwadzieścia metrów budynku stanu Illinois. Trzy tygodnie później kolejna wichura zniszczyła dwieście czterdzieści metrów południowej ściany Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych. „Wiatr — jak stwierdziła »Tribune« — najwyraźniej żywi urazę do terenów wystawy światowej”.
Aby znaleźć nowe sposoby na przyspieszenie prac, Burnham wezwał do Chicago architektów ze Wschodniego Wybrzeża. Jednym z najważniejszych problemów była kolorystyka elewacji głównych budynków, a szczególnie pokrytej zaprawą gipsowo-włókninową kolumnady Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych. Podczas spotkania powstał pomysł, który na krótką metę obiecywał dramatyczne przyspieszenie prac, a ostatecznie miał się stać tą cechą wystawy, która zaszczepiła w wyobraźni całego świata przekonanie o nieziemskiej urodzie tego przedsięwzięcia.
* * *
Jakkolwiek by patrzeć, kwestia kolorystyki należała do Williama Pretymana, oficjalnego „dyrektora koloru wystawy”. Burnham wyznał później, że dał tę pracę Pretymanowi „głównie z powodu jego wielkiej przyjaźni z Johnem Rootem”. Pretyman był wyjątkowo źle predysponowany do tego zadania. Harriet Monroe, która znała i jego, i jego żonę, napisała: „Jego geniusz cierpiał z powodu jego wyniosłości i nieugiętości, które to cechy charakteru nie pozwalały mu na ustępstwa czy kompromisy. Jego życie było tragedią braku logiki”.
W dniu spotkania architektów Pretyman przebywał na Wschodnim Wybrzeżu. Obrady zaczęto bez niego. „Naciskałem na wszystkich, wiedząc, że prowadzę okropną walkę z czasem — wspominał Burnham. — Dyskutowaliśmy o kolorystyce i wreszcie wpadliśmy na pomysł: niech wszystko będzie doskonale białe. Nie pamiętam, kto to zasugerował. Być może był to taki pomysł, który wpada do głowy kilku osobom równocześnie. W każdym razie podjąłem taką decyzję”.
Budynek Górnictwa, zaprojektowany przez Solona S. Bemana z Chicago, był już niemal ukończony i stał się budowlą testową. Burnham polecił pomalować go na kremową biel. Po powrocie Pretyman „wpadł we wściekłość”, jak wspominał Burnham.
Upierał się, że tylko do niego należy decyzja dotycząca koloru.
„Nie widzę tego w ten sposób. Decyzja należy do mnie” — oznajmił mu Burnham.
„W porządku, w takim razie odchodzę” — oświadczył Pretyman.
Burnham za nim nie tęsknił. „To był niebezpieczny typ człowieka i bardzo dziwaczny — stwierdził. — Pozwoliłem mu odejść, a potem powiedziałem Charlesowi McKimowi, że potrzebuję człowieka, który potrafiłby czuwać nad tą kwestią, i że nie będę podejmował tej decyzji ze względu na przyjaźń”.
McKim zarekomendował nowojorskiego malarza, Francisa Milleta, który brał udział w spotkaniu poświęconym kolorystyce. Burnham go zatrudnił.
Millet szybko dowiódł swojej wartości. Po kilku eksperymentach zdecydował się na „zwykłą białą farbę ołowiową”, później zaś opracował metodę jej nakładania nie pędzlem, ale za pomocą węża ze specjalną końcówką wykonaną z dyszy do gazu — tym sposobem uzyskał pierwszą farbę w sprayu. Burnham przezwał Milleta i jego ekipę malarzy „Gangiem Wybielaczy”.
* * *
W pierwszym tygodniu maja silna burza zalała Chicago oceanem deszczu i spowodowała odwrócenie biegu rzeki Chicago. Znów ścieki zagroziły skażeniem wody pitnej — na jeziorze, w pobliżu jej ujęcia, zauważono rozkładające się ścierwo konia.
To wydarzenie uzmysłowiło Burnhamowi, jak ważne jest, żeby przed dniem otwarcia doprowadzić na teren wystawy wodę ze źródeł w Waukesha. W lipcu 1891 roku obiecano kontrakt na te prace firmie Hygeia Mineral Springs, na której czele stał niejaki J. E. McElroy, ale jak do tej pory nie poczyniła ona postępów. W marcu 1892 roku Burnham polecił Dionowi Geraldine, swojemu kierownikowi robót, żeby zaczął nalegać na tę sprawę „z największą energią i dopilnował, aby nie nastąpiły opóźnienia”.
Hygeia zapewniła sobie prawa do budowy rurociągu od swojego źródła w Waukesha, przez miasteczko, aż na teren wystawy, ale nie spodziewała się zaciętego oporu mieszkańców, pełnych obaw, że rurociąg zeszpeci krajobraz i osuszy słynne źródła. Kierujący firmą McElroy, pod rosnącym naciskiem Burnhama, uciekł się do środków desperackich.
W sobotni wieczór 7 maja 1892 roku załadował na specjalny pociąg rury, kilofy, łopaty i trzystu ludzi, i ruszył do Waukesha, zamierzając położyć rurociąg pod osłoną nocy.
Wieść o tej wyprawie wyprzedziła pociąg. Kiedy wjechał na stację, ktoś zaczął dzwonić na trwogę i zaraz wokół pociągu zebrała się wielka liczba mężczyzn uzbrojonych w pałki, pistolety i strzelby. Podjechały też, w chmurze pary, dwa wozy strażackie — ich załogi były gotowe zalać układaczy rur wodą. Jeden z miejscowych przywódców zapowiedział McElroyowi, że jeśli zacznie realizować swój plan, nie wyjedzie stąd żywy.
Wkrótce do niewielkiej armii na stacji przyłączyło się około tysiąca mieszkańców miasteczka. Grupa mężczyzn wytoczyła z ratusza działo i wycelowała je w należący do firmy Hygeia zakład butelkowania wody.
Po krótkim impasie McElroy i jego ludzie wrócili do Chicago.
Burnham nadal domagał się wody, zwłaszcza że robotnicy ułożyli już w parku Jacksona rury prowadzące do dwustu saturatorów.
McElroy zrezygnował z prób ułożenia rurociągu bezpośrednio w miasteczku Waukesha. Kupił źródło w miejscowości Big Bend, dwadzieścia kilometrów na południe od Waukesha, jeszcze w granicach hrabstwa. Odwiedzający wystawę mogli więc rzeczywiście pić wodę ze źródeł Waukesha, a ani Burnham, ani McElroy nie zamierzali się rozwodzić nad tym drobnym szczegółem, że woda pochodzi z hrabstwa, nie zaś ze słynnego miasteczka.
* * *
Wzrastające wciąż tempo prac w parku Jacksona dotknęło wszystkich. W miarę wznoszenia budynków architekci zaczynali dostrzegać błędy w swoich projektach, ale tempo prac było tak mordercze, że groziło ich utrwaleniem w kamieniu, a raczej w zaprawie, na cały czas trwania wystawy. Frank Millet nieoficjalnie opiekował się budowlami architektów ze Wschodniego Wybrzeża w czasie ich długich nieobecności na budowie, pilnując, żeby jakaś podjęta ad hoc decyzja nie spowodowała nieodwracalnych usterek estetycznych. Dnia 6 czerwca 1892 roku napisał do Charlesa McKima, projektanta Budynku Rolnictwa: „Lepiej będzie, jeśli napisze Pan list, w którym jasno wyliczy Pan wszystkie konieczne zmiany, ponieważ nim się Pan zorientuje, sprawa może być nieaktualna. Dziś zapobiegłem wylaniu betonowej podłogi w Rotundzie upierając się, że musi Pan tam mieć cegłę [...]. Sprawienie, żeby coś zostało wykonane właściwie, wymaga mnóstwa czasu i troski. Ale wystarczy sekunda, by padło polecenie wykonania rzeczy błędnej. Wszystkie moje uwagi są ściśle poufne, a piszę w ten sposób, aby wyraził Pan dobitnie i wprost swoje życzenia”.
Robotnicy zatrudnieni przez firmę Francisa Agnewa przy wznoszeniu Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych rozpoczęli niebezpieczny proces stawiania olbrzymich stalowych dźwigarów, które miały podtrzymywać dach budynku i utworzyć największą wykonaną przez człowieka, pozbawioną podpór przestrzeń wewnętrzną.
Wzdłuż całej długości budynku ułożono trzy równoległe pary szyn. Na nich, na podwoziach wagonów, ustawiono „wędrownika”, czyli gigantycznych rozmiarów żuraw składający się z trzech wysokich wież, spiętych na szczycie platformą. Z jego pomocą robotnicy mogli podnosić i ustawiać na miejscu dwa dźwigary równocześnie. Projekt George’a Posta przewidywał dwadzieścia dwa dźwigary, z których każdy ważył dwieście ton. Samo przywiezienie materiałów do parku wymagało sześciuset wagonów.
W środę 1 czerwca fotograf wystawy, Charles Arnold, zrobił zdjęcie Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych, żeby zarejestrować postępy w budowie. Każdy, kto widział tę fotografię, po prostu musiał dojść do wniosku, że obiektu nie da się ukończyć w ciągu czterech i pół miesiąca, a tyle zostało do dnia inauguracji. Dźwigary znajdowały się na miejscach, ale nie było dachu. Ściany dopiero zaczynały nabierać kształtu. Kiedy Arnold robił zdjęcie, na budowie pracowały setki ludzi, ale skala budynku była tak wielka, że żadnego z nich nie było na pierwszy rzut oka widać. Drabiny, które wznosiły się z jednego poziomu rusztowania na drugi, sprawiały wrażenie konstrukcji z zapałek i nadawały całej strukturze złudzenie kruchości. Na pierwszym planie widniały góry gruzu.
Dwa tygodnie później Arnold wrócił, aby wykonać następną fotografię, i uwiecznił zupełnie inną scenę. Scenę zniszczenia.
Wieczorem 13 czerwca, tuż po godzinie dziewiątej, tereny wystawy zaatakowała kolejna nagła burza, która w dodatku szczególnie upodobała sobie Budynek Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych. Duża część północnej ściany budowli runęła, co z kolei spowodowało zawalenie się podwieszonej galerii, która według projektu miała obiegać całe wnętrze. Trzy tysiące metrów sześciennych drewna spadło na podłogę. Fotografia Arnolda ukazuje maleńkiego człowieczka, być może Burnhama, stojącego przed wielką górą połamanego drewna i pogiętej stali.
I to ten — ze wszystkich budynków właśnie ten.
Francis Agnew, właściciel firmy budowlanej, przyznał, że ściana była niedostatecznie wzmocniona, ale winę za ten stan rzeczy zrzucił na Burnhama, który zmuszał ludzi, żeby budowali zbyt szybko.
Burnham zaczął ich zmuszać jeszcze bardziej. Zrealizował swoją groźbę i podwoił liczbę robotników pracujących przy budynku. Pracowali nocą, w deszczu, w duszącym upale. Tylko w sierpniu budynek pochłonął trzy życia. Gdzie indziej na terenie budowy zginęło kolejnych czterech ludzi, a dziesiątki robotników ucierpiały z powodu złamań, poparzeń i innych ran. Wystawa, według jednej z późniejszych ocen, była bardziej niebezpiecznym miejscem pracy niż kopalnia.
Burnham zintensyfikował swoją walkę o większą władzę. Ciągłe starcia między Exposition Company a Komitetem Narodowym stały się niemal nie do zniesienia. Nawet śledczy z ramienia Kongresu zrozumieli, że źródłem niezgody i niepotrzebnych wydatków są zachodzące na siebie uprawnienia. Ich raport zalecał zredukowanie pensji Davisa o połowę, co było jasną wskazówką przeniesienia ciężaru władzy. Firma i komitet wypracowały między sobą rodzaj rozejmu. Dnia 24 sierpnia rada nadzorcza mianowała Burnhama dyrektorem departamentu robót. Czyli szefem wszystkiego.
Wkrótce potem Burnham wysłał listy do dyrektorów wszystkich departamentów, łącznie z Olmstedem. „Przejąłem osobistą kontrolę nad wszystkimi trwającymi pracami na terenie Światowej Wystawy Kolumbijskiej — napisał. — Od tej chwili, aż do odwołania, będą Panowie odpowiadać wyłącznie przede mną i tylko ode mnie przyjmować polecenia”.
* * *
Tymczasem młody inżynier z Pittsburgha utwierdził się w swoim przekonaniu, że opracowana przez niego próba rzucenia wyzwania wieży Eiffla może odnieść sukces. Poprosił swojego wspólnika, W. F. Gronaua, aby obliczył siły działające między elementami zaprojektowanej przez niego struktury. W inżynierskim żargonie, miała ona niewielkie „obciążenie stałe”, czyli ciężar nieruchomych mas cegieł i stali. Niemal wszystko było w niej „obciążeniem zmiennym”, czyli ciężarem, który zmienia się w czasie, jak w wypadku pociągu przejeżdżającego przez most. „Nikt przede mną czegoś takiego nie liczył” — wspominał Gronau. Po trzech tygodniach intensywnej pracy przedstawił jednak szczegółowe wyliczenia. Liczby były przekonujące nawet dla Burnhama. W czerwcu Komisja Budżetowa zgodziła się, że to coś należy wybudować, i przyznała koncesję.
Jednak zaraz następnego dnia ją wycofała — po nocy pełnej myśli o gwałtownych wiatrach, pękającej stali i dwóch tysiącach zabitych członkowie komisji zmienili zdanie. Jeden z nich nazwał nawet projekt „potwornością”. Chór inżynierów skandował, że coś takiego nie może zostać zbudowane, a przynajmniej nie, jeśli chce się zachować margines bezpieczeństwa.
Ale młody inżynier nadal nie przyznawał się do porażki. Wydał 25 tysięcy dolarów na rysunki i dodatkowe obliczenia, i z ich pomocą zwerbował zastęp inwestorów, wśród których znalazło się dwóch sławnych inżynierów — Robert Hunt, szef znanej chicagowskiej firmy, i Andrew Onderdonk, który pomagał zbudować Kanadyjską Kolej Pacyficzną.
Wyczuł też zmianę na samej wystawie. Nowy szef Zakątka Uciech, Sol Bloom, był szybki niczym błyskawica i skłonny do wszelkich ekstrawagancji — im bardziej były nowatorskie i zaskakujące, tym lepiej. A Burnham zdobył niemal nieograniczoną władzę nad budową i działaniem wystawy.
Inżynier gotował się na trzecią próbę.
* * *
W pierwszym tygodniu września 1892 roku Olmsted i jego młodzi towarzysze opuścili Anglię i ruszyli do domu, wypływając z Liverpoolu na pokładzie statku City of New York. Morze było wzburzone, przeprawa trudna. Choroba morska dopadła Marion, a Rick cały czas miał mdłości. Zdrowie Olmsteda znów podupadło. Wróciła bezsenność. Napisał: „Kiedy wróciłem, byłem w gorszym stanie niż gdy wyjeżdżałem”. Teraz jednak nie miał już czasu na przychodzenie do siebie. Dzień inauguracji przypadał za miesiąc, a Harry Codman był znowu chory, unieruchomiony przez ten sam problem brzuszny, który prześladował go latem. Olmsted ruszył do Chicago przejąć bezpośredni nadzór nad pracami do czasu wyzdrowienia Codmana. „Nadal w dużym stopniu torturuje mnie neuralgia i ból zębów — pisał. — Jestem zmęczony i coraz bardziej boję się nerwowości i zmartwień”.
W Chicago zastał park zupełnie odmieniony. Budynek Górnictwa był ukończony, podobnie Budynek Rybołówstwa. Prace budowlane przy większości pozostałych obiektów były już bardzo zaawansowane, dotyczyło to także, co niesamowite, gigantycznego Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych, po którego rusztowaniach i dachu uwijały się setki robotników. Sama podłoga tej budowli wymagała zużycia pięciu wagonów gwoździ.
Jednakże na tych pracach ucierpiał krajobraz. Cały teren poprzecinały tymczasowe ścieżki. Wozy wyjeździły doły w poprzek zaplanowanych dróg i trawników. Wszędzie było mnóstwo śmieci. Ktoś, kto przyszedłby tu po raz pierwszy, nigdy by nie uwierzył, że ludzie Olmsteda w ogóle pracowali.
Oczywiście Olmsted wiedział, że uczyniono wielkie postępy, ale takiego rodzaju, który umykał pobieżnym spojrzeniom. Tam, gdzie kiedyś był ląd, teraz rozciągały się laguny. Wzniesienia, na których stały budynki, zostały usypane przez jego ekipę. Na wiosnę jego ludzie zasadzili niemal wszystko, co wyhodowano w szkółkach wystawy, a dodatkowo 200 tysięcy drzew, roślin wodnych i paproci oraz 30 tysięcy sadzonek wierzby — wszystko pod kierunkiem niezwykle kompetentnego głównego ogrodnika, E. Dehna.
Burnham chciał, aby w czasie, jaki pozostał do dnia inauguracji, ludzie Olmsteda skoncentrowali się na oczyszczaniu terenu, ozdabianiu go kwiatami i tymczasowymi trawnikami z darni. Olmsted rozumiał, że takie akcje są konieczne, choć stały w sprzeczności z jego tezą, której przestrzegał w całej swojej karierze, że należy projektować efekty krajobrazowe, których nie będzie jeszcze widać przez dziesięciolecia. „Oczywiście ucierpią na tym główne prace” — napisał.
Podczas jego nieobecności dokonał się jeden bezdyskusyjny postęp. Burnham przyznał koncesję na łodzie firmie Electric Launch and Navigation Company, która wyprodukowała śliczne elektryczne łódki, takie właśnie, o jakie walczył Olmsted.
W dniu inauguracji nawet prasa okazała się na tyle grzeczna, że pominęła milczeniem surowy wygląd terenu wystawy i niewykończony stan Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych. Inne postępowanie byłoby aktem nielojalności wobec Chicago i całego narodu.
* * *
Na inaugurację czekał cały kraj. Francis J. Bellamy, wydawca „Youth’s Companion”, uznał za wspaniały pomysł, jeśli tego dnia wszyscy uczniowie w Ameryce, jednym głosem, podarują coś swojej ojczyźnie. Napisał przysięgę wierności, którą Biuro Edukacji rozesłało niemal do wszystkich szkół w kraju. Rozpoczynała się słowami: „Przysięgam wierność mojej Fladze i Republice, której jest symbolem”.
* * *
Na czele wielkiej parady Burnham i inni dygnitarze weszli do Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych, gdzie trzydzieści dwa akry podłogi zapełniła stała armia złożona ze 140 tysięcy mieszkańców Chicago. Promienie słońca przebijały się przez mgiełkę ludzkich oddechów. Na obitym na czerwono podwyższeniu dla mówców ustawiono pięć tysięcy żółtych krzeseł, na których zasiedli ubrani na czarno biznesmeni oraz zagraniczni goście i kler, odziany w szkarłat, purpurę, zieleń i złoto. Były burmistrz, Carter Harrison, ponownie ubiegający się o swoją piątą kadencję, podawał wszystkim rękę, a widok jego czarnego, miękkiego kapelusza wywoływał wiwaty stojących w tłumie popleczników. Po drugiej stronie budynku pięć tysięcy chórzystów śpiewało Alleluja Haendla, a towarzyszyło im pięciuset muzyków. W pewnym momencie, jak wspominał jeden z widzów: „Nagle dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi wstało i zaczęło równocześnie machać białymi chustkami do nosa. Powietrze zmieniło się w spirale kurzu, które wibrowały pod wielkim, pożebrowanym stalą sufitem [...]. Człowiek czuł się oszołomiony, miał wrażenie, że cały budynek się chwieje”.
Wnętrze Budynku Rzemiosła i Sztuk Wyzwolonych było tak wielkie, że trzeba było opracować specjalne sygnały, za pomocą których dawano znać chórowi, że mówca zakończył mowę i mogą odśpiewać kolejną pieśń. Nie istniały jeszcze mikrofony, tylko niewielka część zebranych słyszała więc co mówiono. Reszta, krzywiąc się z wysiłku, usiłowała dosłyszeć, co mówią widoczni w oddali ludzie, gestykulujący gwałtownie w tłumiącym wszelkie słowa miazmacie szeptów, kaszlnięć i skrzypienia skórzanych butów. Harriet Monroe, poetka, która była szwagierką Johna Roota, widziała, jak dwaj najwięksi mówcy w kraju, pułkownik Henry Watterson z Kentucky i Chauncey M. Depew z Nowego Jorku, zajmują kolejno miejsca na podium. „Obaj mówcy rzucali swoje słowa na wiatr, w kierunku wielkiego, szepczącego i szeleszczącego tłumu słuchaczy, którzy nie mogli ich usłyszeć”.
To był wielki dzień dla panny Monroe. Napisała długi poemat na cześć uroczystości, swoją Odę kolumbijską, i tak długo męczyła licznych wpływowych przyjaciół, aż umieścili ją w programie uroczystości. Przyglądała się z dumą, jak aktorka czyta ją kilku tysiącom ludzi stojących dość blisko, żeby coś usłyszeć. W przeciwieństwie do większości zebranych Monroe uważała, że jej poemat jest znakomity, tak bardzo, że na swój koszt kazała wydrukować pięć tysięcy kopii, które miały być rozprowadzone wśród uczestników. Sprzedała niewiele i przypisała tę klęskę upadającej w Ameryce miłości do poezji.
Tej zimy zużyła niesprzedane kopie na opał.