1

Za rzeką na skraju pól zachodziło słońce. Wystarczyło na chwilę odwrócić wzrok i spojrzeć ponownie, by zdać sobie sprawę, jak szybko zbliżało się do linii horyzontu; wielkie i okrągłe. Ciężarówka opuściła miasto. Pędziła autostradą wzdłuż rzeki. Kierowca zwolnił na chwilę, gdy ujrzał most, zaraz jednak przyspieszył, bo kawałek dalej zaczynał się korek.

Dzieciak siedział na pace, kurczowo trzymając się metalowych poręczy. Z tego miejsca mógł obserwować zarówno drogę, jak i rzekę. Wsiadł z matką do śmieciarki gdzieś po wschodniej stronie miasta. Stłoczone ciężarówki powoli się poruszały naprzód, zjechały z autostrady, minęły rzekę nieco szerszą od potoku, po czym wjechały na nieutwardzoną drogę. Na zachodzie została tylko poświata słońca. Po drugiej stronie rzeczki, na północy wznosiła się góra, u której podnóża leżała mała wioska. W każdym domu świeciło się przytulne światło. Chłopak marzył, że kiedyś zamieszka z mamą w takim miejscu.

O zmroku wiatr targał rosnącymi przy rzeczce trawami miskantu chińskiego, co dawało wrażenie, jakby samochód dotarł do odległej, nieznanej ziemi. W blasku świateł kurz kłębił się jak chmury. Droga skręcała w przeciwną stronę od wioski, samochód piął się pod górę. W ciemności unosiły się jakieś drobinki podobne do ziaren zbóż i kłuły w twarz. Na pace ciężarówki, na którą w punkcie segregacji odpadów po wschodniej stronie miasta załadowano śmieci, oprócz chłopaka i jego mamy znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn i dwie kobiety. Wszyscy albo siedzieli na folii, albo owinęli nią nogi i trzymali się poręczy. Od samego początku jazdy tkwili w śmieciach i dlatego już nie czuli smrodu, który ich spowijał. Ale kiedy samochód wjechał na górę i zatrzymał się na pustym, rozległym terenie, fetor był tak silny, że nie dało się oddychać. Wydawał się mieszanką zapachu ludzkich odchodów, ścieków, zepsutego jedzenia oraz sfermentowanej pasty miso i sosu sojowego. Nie dało się go znieść. W ciemności bez końca roje much przyczepiały się do twarzy, ramion, ubrań. Śmiało siadały zwłaszcza w kącikach ust i oczu i wyciągały swe lodowate, lepkie języki.

Dzieciak nikomu się nie przedstawił, nie chciał wyjawić swojego nazwiska. W podstawówce uczniowie wołali do siebie pełnymi imionami i nazwiskami, ale to było zachowanie małolatów. Teraz ma trzynaście lat, choć na ulicy dodawał sobie wieku i mówił, że ma piętnaście. Kiedy starsi koledzy chcieli na siłę zdjąć mu majtki i sprawdzić, czy już wyrosły mu włosy łonowe, w decydującym momencie walnął jednego z nich z główki tak, że złamał mu przedni ząb. W odwecie spuścili mu niezły łomot i zostawili go z krwią płynącą z nosa, a później przez miesiąc czuł poobijane żebra. Przy oddychaniu bolała go cała klatka piersiowa. To jednak nieważne, ponieważ udało mu się zachować twarz. Różnie go przezywali: Konik, Bocian, Wytrzeszcz. Nauczycielka w czwartej klasie nazywała go Pasikonikiem, bo miał długie nogi i szybko biegał. Z tego przezwiska odpadło „pasi-” i został tylko „konik”. Bocian to ptak o długiej szyi i długich nogach, podobny do niego. Chłopca nie nazywano jednak ani czaplą, ani żurawiem, określeniami pochodzącymi od bardziej dostojnych ptaków. Nie lubił tych przezwisk, tylko Wytrzeszcz wydawał mu się w porządku. Tak go nazwał posterunkowy z pobliskiego komisariatu. Wyzywał go, okładając po głowie plikiem papierów, kiedy chłopak klęczał przed nim, po tym jak go złapali, jako jednego z nielicznych, za wybicie szyby w komisariacie. „Co się tak drwiąco gapisz, ty pieprzony wytrzeszczu! Nie gap się! Przyprowadź ojca, skurwysynu!”. Od tamtej pory, gdy ktoś zawołał na niego inaczej, odwdzięczał się porządnym laniem, ale gdy nazywano go Wytrzeszczem, nie rzucał się z pięściami, tylko reagował na to przezwisko, jakby tak właśnie miał na imię. Gdziekolwiek poszedł, tak się przedstawiał. Przyjął ten przydomek, by się odróżniać od innych dzieciaków, nawet był z niego dumny, tak jak dumni są recydywiści po wyjściu z pudła.

Wytrzeszcz zaliczył podstawówkę tylko do pierwszego semestru piątej klasy. Matka miała swój kram na targowisku, dzięki czemu stać ich było na wynajem lichego pokoju gdzieś w dzielnicy biedy i na trzy posiłki dziennie. Chłopak początkowo włóczył się po ulicach z kolegami, ale potem znalazł pracę na targu w sklepie z ubraniami. Butiki z konfekcją znajdowały się w przyzwoitym budynku przy ulicy, ale szwalnie gnieździły się w odległych zaułkach. Właściciele sklepów wynajmowali maszyny do szycia w halach, gdzie zatrudniali pięciu czy sześciu krawców. Praca chłopaka polegała na bieganiu między sklepem a szwalnią i przynoszeniu ubrań, gdy ich zabrakło. Dostarczał także do szwalni tkaniny, nici i guziki. Po zmroku Wytrzeszcz poszedł na stoisko matki, ale nie zastał jej tam, gdzie inne kobiety porządkowały swoje kramy.

– Gdzie jest moja mama?

– Pewnie gdzieś zaszalała – zachichotała jedna z nich, druga jednak przyszła mu z pomocą.

– Chyba przyjechał twój ojciec.

– Ojciec?

Chłopak pobiegł w kierunku uliczki z knajpami, którą wskazała kobieta. Wbiegł w alejkę przepełnioną zapachem smażonej ryby i zupy z kaszanką. Szedł, zaglądając kolejno do barów znajdujących się po obu stronach, aż w końcu znalazł mamę z jakimś mężczyzną, który siedział tyłem, nie było widać jego twarzy. Nosił wojskową marynarkę i sportową czapkę. Wytrzeszcz niepewnie wszedł do środka, mama zauważyła go pierwsza i zamachała do niego. Podszedł bliżej, chciał sprawdzić, czy to na pewno ojciec, a mężczyzna odwrócił się, by pogłaskać go po głowie. Chłopak odsunął się w momencie, kiedy zdał sobie sprawę, że to nie był jego tata.

– Urosłeś. Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy stawiałeś pierwsze kroki… – powiedział nieznajomy z niezręcznie wysuniętą ręką.

– Przywitaj się. To jest kolega twojego ojca – upomniała matka.

Wytrzeszcz tylko skinął głową, usiadł obok matki i dokładnie przyglądał się mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko. Miał duże, błyszczące oczy i wielki nos, co robiło dobre wrażenie. Miał też sporą, szarogranatową myszkę ciągnącą się od oka, przykrywającą niemal cały lewy policzek. Chłopak gdzieś już to widział, tylko gdzie? Prawda! Niebiesko-czerwona kurtka, niebiesko-biała twarz i spiczasty podbródek. Czy to nie Baron Ashura? Czarny charakter, prawa ręka doktora Hella, który mimo że zawsze przegrywa ze sprawiedliwym Mazingerem Z, nieustannie knuje niecne spiski. Wytrzeszcz poczuł ducha walki, zacisnął mocno pięści i gapił się na mężczyznę z plamą na twarzy.

– To tylko buda, ale nie trzeba płacić czynszu. Zarobisz trzy razy więcej niż teraz. W tej chwili nigdzie nie znajdziesz lepszej roboty – kontynuował przerwaną przyjściem chłopaka rozmowę, a matka z zaciekawieniem pochylona w jego stronę przytakiwała głową. Zwrócił się do Wytrzeszcza gapiącego się na niego z zaciśniętymi pięściami. – Ile masz lat?

Nie mógł powiedzieć, że piętnaście, bo obok siedziała jego matka. Milczał, ale ona odpowiedziała za niego.

– Trzynaście.

Mężczyzna otworzył usta w wyolbrzymionym zdziwieniu.

– No nie! Taki duży chłopak, a ma tylko trzynaście lat? Jak ktoś będzie pytał, mów, że masz piętnaście.

Wytrzeszcz ukrył nagły poryw radości i wymamrotał nieśmiało:

– Wszyscy moi koledzy mają piętnaście lat.

– Dobrze, dobrze. Powiemy, że skończyłeś gimnazjum. Ciebie – zwrócił się do matki – oficjalnie zarejestruję do pracy na pierwszej linii, a jeśli chłopak będzie pracował na drugiej linii przy sortowaniu, zarobicie dwa razy więcej.

Wytrzeszcz wiedział, że tej nocy mama z wrażenia nie zmruży oka.

– Zamartwiałam się, odkąd kazali nam się wynosić z mieszkania. A teraz i robota jest, i będzie gdzie mieszkać. Ulżyło mi – oznajmiła.

Jego rodzice dorastali w domu dziecka. Potem ojciec uciekł i błąkał się to tu, to tam, aż dołączył do grupy robotników organizowanej w każdej dzielnicy. Chociaż nie potrafił zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, żeby otworzyć własny punkt skupu surowców wtórnych, to jednak był odpowiedzialny za zbieranie materiałów do utylizacji w wyznaczonym rejonie dzielnicy. Wtedy właśnie wrócił po matkę, która w międzyczasie dorosła i została zatrudniona w domu dziecka jako opiekunka dzieci do lat pięciu. Zbieracze śmieci i odpadów wynajdowali czasem jeszcze całkiem niezniszczone rzeczy, a bywali też proszeni o przechowanie skradzionych przedmiotów, co sprawiało, że w potocznej świadomości uchodzili za złodziei. Co gorsza, jak tylko rosła liczba przypadków kradzieży w rejonie, nie tylko wzywano ich na komisariat policji, lecz także kazano zarządzającemu danym rejonem wskazać jednego pracownika, by zrobić z niego kozła ofiarnego. Tacy, co mieli już wyroki, chętnie brali winę na siebie i ponownie szli do paki. Po powrocie coraz łatwiej im przychodziło kraść miedź czy aluminium z bram domów. Jak tylko podczas poszukiwania odpadów zwęszyli pusty dom, ograbiali go do cna.

Ojciec zaginął tego samego roku, kiedy Wytrzeszcz został wyrzucony ze szkoły. Tak naprawdę bez ojca matka nie dawała rady z utrzymaniem domu i dlatego chłopak rzucił szkołę. Nie pierwszy raz ojciec zniknął, więc czekali na niego przez dwa tygodnie z nadzieją, że może wpadł w policyjną obławę. Zazwyczaj funkcjonariusze wzywali rodzinę i informowali, że taki a taki został aresztowany i jest przetrzymywany na komisariacie, tym razem jednak nie docierały żadne wieści. Dopiero pewien młody człowiek, z którym ojciec wcześniej pracował, podpowiedział, że być może zabrano go na reedukację. Odkąd nowy generał doszedł do władzy i zapowiedział oczyszczenie społeczeństwa, chodziły pogłoski, że wszelkie menelstwo, gangsterzy, osoby z wyrokami czy nawet z tatuażem, wszyscy ci, którzy w najmniejszym nawet stopniu przyczynili się do zakłócania spokoju publicznego, niezależnie od wieku zostaną wyłapani i umieszczeni w ośrodku resocjalizacyjnym, aby zrobić z nich nowych ludzi. Wiele osób zniknęło. Mówiono, że są w ośrodkach reedukacji zorganizowanych przy bazach wojskowych w całym kraju. Wcześniej rodzina Wytrzeszcza nie żyła wystawnie, ale też nie martwiła się o pusty żołądek. Teraz chłopak wraz z matką musieli się mocno napracować, by stać ich było na trzy posiłki dziennie. Nawet wtedy, gdy jeszcze chodził do szkoły, koledzy z lepszych domów naśmiewali się, że żywi się śmieciami. Za każdym razem dzięki swoim długim nogom powalał ich na ziemię i dawał łupnia.

– Nie ma czasu. Wysiadać! – poganiał kierowca ciężarówki wychylony przez otwarte okno. Ludzie podając sobie rzeczy, ostrożnie zeszli z paki. Wytrzeszcz z mamą także zgramolili się z tobołkiem pościeli, miednicą wypełnioną naczyniami oraz reklamówką. Kierowca popędzał, raz po raz naciskając gaz, tak że z rury wydechowej buchało śmierdzącym dymem. Kiedy wszyscy już zeszli, pojawili się kosmici. Na nogach mieli kalosze, na głowach czapki bądź kaski, a na czole, jak górnicy, przyczepione paskiem lampki. Nosili wielkie gumowe rękawice i maski. Jeden z nich podszedł do chłopaka i jego matki, ale żadne z nich go nie rozpoznało.

– To ja. Idziemy.

Dopiero słysząc głos mężczyzny, mama chwyciła syna za rękę. Baron Ashura z lekkością zarzucił tobołek na ramię, wziął reklamówkę i ruszył przodem. Wytrzeszcz z matką złapali z obu stron miskę wypełnioną naczyniami i poszli za nim. U stóp góry śmieci, na którą wjeżdżały ciężarówki, wzburzając kurz i wydając z siebie okropny warkot, widać było senne światła.

Jak tylko się zbliżyli, Wytrzeszcz zdał sobie sprawę, że światła dochodzą ze skleconych z byle czego budek o różnych kształtach. Były tam i namioty, i szopy zbudowane z desek, owinięte folią, niektóre miały ściany z różnorodnych szyldów i kartonowych pudeł. Te rudery ciągnęły się w nieskończoność i ginęły w ciemności, były też tak gęsto ustawione, że ledwo można było się między nimi przecisnąć, a szerokość alejek pozwalała na przejazd tylko jednego samochodu. Światła prześwitujące przez plastikowe okna wskazywały, że domki są zamieszkane. W nielicznych wyrwach w rzędach chatek mężczyźni zgrupowani wokół ognisk coś smażyli, gotowali, pili soju i makkoli. Baron Ashura przedstawił im mamę Wytrzeszcza.

– Ona jest dla mnie jak siostra. Oficjalnie zarejestrowana, więc traktujcie ją jak jedną z nas.

– Co jest? Kolejna para rąk do roboty? – wymamrotał, wykrzywiając twarz w grymasie, jeden z mężczyzn, który nie widział stojącego z tyłu chłopaka. Właśnie postawił puszkę na ogniu i kucnął, by podmuchać w żar. Baron Ashura jako kierownik ekipy ponownie stanowczo powtórzył głosem nieznoszącym sprzeciwu, że kobieta ma prawo tam przebywać.

– Ale w naszym sektorze jest już czterdzieści pięć osób.

– Już teraz coraz trudniej znaleźć coś, co można sprzedać.

– Czasem słońce, czasem deszcz – odparł Baron na te narzekania. – No to kto jest chętny do pomocy? W zamian stawiam soju.

– Chata po starym tynkarzu stoi pusta…

– Tak było kilka dni temu. Kiedy tam byłem ostatnio, widziałem, że już została ogołocona z rzeczy nadających się do użycia.

Mama i Wytrzeszcz podążyli za trzema mężczyznami w stronę pustej budy. Rzeczywiście została tylko podłoga. Zerwano wykładzinę, a tektury, które znajdowały się pod spodem, leżały mokre. Jeden z mężczyzn uniósł je.

– Ale styropian został – powiedział.

– Zabierzcie, co się nadaje. Zbudujemy nowy dom tuż obok mojego.

Mężczyźni coś do siebie szepnęli i zachichotali.

– No, przecież samotny facet musi trzymać swoją siostrę blisko.

Ashura, udając, że nie słyszy tych słów, zaczął podnosić to i owo.

– Pewnie tak… Położymy nowe kartony i przykryjemy je linoleum. Nie zajmie nam to nawet godziny.

Wytrzeszcz z matką podążyli za Baronem w dół, aż na koniec rzędów bud. Nowe miejsce wyglądało całkiem dobrze, było oddalone nie tylko od sąsiadów, lecz także od drogi, po której ciężarówki jeździły na górę śmieci. Gdy mężczyźni poszli szukać materiałów do budowy nowego domu, chłopak z mamą złożyli swoje bagaże przed budą Ashury, kucnęli i czekali.

– Myślałem, że przenosimy się na wieś.

– Tu też ludzie żyją, jak wszędzie – odpowiedziała matka z westchnieniem.

– Ludzie? Widzę tu tylko muchy i śmieci. I jeszcze ten smród! – dosadnie skomentował Wytrzeszcz.

– Ale te śmieci zamieniają się w pieniądze – odparła całkiem wesoło matka.

Początkowo chłopak zauważył w ciemności niewyraźny nasyp, ale nie wiedział, z czego był zrobiony. Trzech mężczyzn na zmianę pchało naładowany wózek, wywołując przy tym sporo hałasu. Wszystko, co przywieźli, pochodziło z wysypiska śmieci. Drewniane belki różnej długości, skrzynki i folia z targu rybnego, rozmaite kawałki brezentu pochodzące z ulicznych kramów z jedzeniem, czarny filc używany w szklarniach, wzorzyste linoleum. Raptem okolica zamieniła się w plac budowy, a z pobliskich bud wychodzili ludzie, żeby pomóc. Baron Ashura kierował pracą. Najpierw belki zostały pocięte na równe odcinki i umocowane tak, by tworzyły filary. Inne ustawiono pod kątem w roli podpór. Rozebrano skrzynki po rybach i powstałe w tej sposób deski zbito razem, by tworzyły ściany. Do ścian przyczepiono folię, a do niej styropian. Na koniec wszystko obito tekturą. Na ziemi najpierw wyścielono folię, na niej ułożono styropian, potem rozpłaszczone kartony, a na końcu linoleum. Tak powstała podłoga. Dach zmontowano z desek, do których przymocowano styropian i tekturę, a to wyściełano czarnym filcem i plastikiem. Wszystkie warstwy przybito gwoździami, żeby wiatr ich nie zdmuchnął. Na koniec całość przykryto brezentem i w ten sposób zbudowano budkę wielkości trzynastu metrów kwadratowych. Chatka, która stanęła tuż obok domku Barona Ashury, wyglądała na zdecydowanie większą, prawie jak prawdziwy dom. Baron przymocował świeczkę do płaskiego kamienia i oświetlił wnętrze. Matka wyjęła jakieś stare szmaty i starannie umyła nimi podłogę. W migoczącym świetle linoleum w kwiatowe wzory wyglądało całkiem luksusowo.

– Prawdziwe czary-mary! Wystarczy kupić turystyczną kuchenkę gazową i będziemy mogli gotować.

Mama podziwiała pokój, ciągle się rozglądając, a Baron, którego niebieskie znamię w świetle świeczki było jeszcze lepiej widoczne, kiwał głową z zadowoleniem.

– O to się nie martw, tu jest wszystko. Zgłodniałem i czegoś bym się napił. Chodźmy!

Kiedy doszli do ogniska, Baron dał kilka banknotów facetowi, który pomógł przy budowie.

– Kup coś do jedzenia i kilka butelek soju.

W garnku stojącym na prowizorycznej kuchence zrobionej z przeciętej na pół beczki po oleju coś się gotowało. Dolatywał przyjemny zapach.

– Co dziś jemy? – zapytał Ashura.

– A co ma być? – odpowiedział mężczyzna w przekrzywionym kasku na głowie. – Zupa z Wyspy Kwiatów. Dorzuciłem sporo chili, więc będzie na ostro.

W tym momencie ze sklepu wrócił mężczyzna z reklamówką w ręku. Ashura rozerwał opakowanie zupki chińskiej i wsypał przyprawy do garnka. Kiedy chciał włożyć makaron, mężczyzna w kasku go powstrzymał.

– Makaron na samym końcu! Najpierw zjemy, co najsmaczniejsze.

– Dziś mieliśmy dużo szczęścia. To wygląda na prawdziwą mielonkę z sektora Kooperatywy.

– Musimy sobie pomagać, nie? Kierowniku, też powinieneś już pójść na swoje.

– Wiesz, ile kosztuje pozwolenie na taki sektor? – mruknął Baron Ashura, wykrzywiając twarz. – No i nie mam też żadnych pleców.

– Z sektora publicznego nie da się dobrze żyć. Wszystko zabierają właściciele prywatnych ciężarówek.

Facet w kasku wyjął z kieszeni bluzy powyginaną łyżkę, przetarł ją o ubranie i zanurzył w zupie.

– Zajebista!

Baron Ashura nalał zupy do wygniecionego i przybrudzonego sadzą garnuszka, dołożył parówek i mielonki. Podał Wytrzeszczowi i jego mamie.

– No, nowi dziś są gośćmi. Smacznego!

Mama ostrożnie spróbowała zupy.

– To smakuje jak gulasz – szepnęła do syna.

Chłopak wziął do ust parówkę i bijąc się z mamą o lepsze kąski, spałaszował posiłek. Mężczyźni pili soju z niedokładnie umytych plastikowych opakowań po jogurcie. Zapach jedzenia ściągnął roje much. Bezczelnie siadały na pałeczkach, którymi unosili do ust kawałki mięsa. Musieli zdmuchiwać owady, ale niektóre trzymały się tak długo, aż poczuły dotyk języka, dopiero wtedy odlatywały.

– Bezczelne te muchy! Zadziorne.

– Nocą zazwyczaj są niemrawe, widocznie ogień je obudził.

– Myślałem, że jak minie lato, to się skończy. A tu pewnie będziemy musieli wytrzymać z nimi aż do świąt Chuseok.

– Dzięki temu zostaniesz prawdziwym mężczyzną. Tego lata pewnie zjedliśmy ich całą michę.

Wytrzeszcz odganiał muchy, ale i tak krztusił się tymi, które utonęły w zupie.

– Jeśli chcesz tu pracować, musisz do tego przywyknąć – powiedział Ashura, nakładając jego matce ugotowany w resztkach zupy makaron.

*

Kiedy dorośli raczyli się kolejnymi dolewkami soju, Wytrzeszcz ukradkiem oddalił się od ogniska i wrócił do nowo wybudowanej chatki. Matka została z Ashurą, by dowiedzieć się, jak się tu rzeczy mają. Chłopak zapalił świeczkę, położył się na gładkim linoleum i poczuł się o wiele przytulniej i wygodniej niż w poprzednim domu. Wtedy właśnie wydało mu się, że ktoś wsadził głowę do budki i się rozejrzał, ale gdy się odwrócił, głowa zniknęła. Wytrzeszcz usiadł i wpatrywał się w drzwi. Po chwili znów ukazała się niecierpliwa głowa.

– Kto tam?

Połowicznie zasłonięta twarz zachichotała. Kiedy Wytrzeszcz na kolanach zbliżył się do folii przymocowanej do belki przy wejściu, nagle pojawił się sprawca chichotu. Był to chłopiec trochę młodszy od Wytrzeszcza, nosił przekrzywioną, podartą bejsbolówkę, koszulkę bez rękawów oraz przycięte, zdecydowanie na niego za duże dżinsy.

– Kim, do cholery, jesteś?

– Kim ty, do cholery, jesteś? – przedrzeźniał go wesołek.

Wytrzeszcz wkurzył się i zerwał chłopakowi czapkę z głowy. Z tyłu widniał wyhaftowany małymi literami napis „Gimnazjalna Drużyna Bejsbolowa”.

– Oddawaj! No już! Oddaj!

Schował czapkę za plecami i poczochrał głowę chłopaka, ale zauważył, że jej lewa strona była łysa, a skóra w tym miejscu pomarszczona. Chłopak wszedł w butach do środka, więc Wytrzeszcz wyrzucił czapkę na zewnątrz budy i wyszedł. Mały złapał czapkę, w pośpiechu naciągnął ją na głowę i splunął.

– Skurwiel! – wymamrotał.

– Sorki! – rzucił Wytrzeszcz pojednawczo. – A ty gdzie mieszkasz?

– Tu. – Skinieniem wskazał budę obok.

– Mieszkasz w domu Ashury… to znaczy kierownika?

Chłopak przytaknął głową i wyrzucił z siebie odpowiedzi na pytania, których mu nikt nie zadał.

– Kierownik to mój tata. Nie mam mamy, mieszkamy we dwóch. Tata ze mną nie rozmawia.

– Dlaczego?

Chłopak spuścił głowę.

– Mówi, że jestem głupi – powiedział

„Rzeczywiście wydaje się trochę opóźniony, ale skoro to syn kierownika Ashury, to trzeba dobrze z nim żyć”, pomyślał Wytrzeszcz. Podniósł rękę, jakby chciał poprosić, żeby chłopak chwilę poczekał, i zaczął szperać w pudełku po ciastkach, gdzie trzymał swoje najcenniejsze skarby. Wyjął Mazingera Z i mu podał.

– Masz. To niezwyciężony robot.

Tak naprawdę dla Wytrzeszcza to już była tylko pamiątka z dzieciństwa. Spaliłby się ze wstydu, gdyby jakiś rówieśnik zobaczył go z tą zabawką. Zawiasy robota się poluzowały, ale sprężyny, które wystrzeliwały pociski z rąk i nóg, pozostały napięte. Mazinger Z był jedną z zabawek, które pewnego dnia ojciec wyszperał w śmieciach. Poza nim znajdował się wśród nich też robot, samochód wyścigowy i drewniane klocki, z których Wytrzeszcz budował domki. Tego dnia oprócz tych zabawek dostał także banana.

– Patrz, jak tu naciśniesz…

Jak tylko Wytrzeszcz nacisnął część wystającą ze stawu Mazingera, ramię z pięścią wyskoczyło do przodu, a chłopak przestępując z nogi na nogę, zachichotał. Wytrzeszcz wsadził na miejsce rękę robota i podał go koledze.

– Jak masz na imię?

– Łysek – zaśmiał się nerwowo.

– Łysek? Co to za imię?

Mimo wszystko Wytrzeszcz go polubił. Poczuł ulgę, kiedy zdał sobie sprawę, że w tym nowym miejscu, tak jak w slumsach w mieście, używa się przezwisk zamiast imion.

– Ile masz lat?

Chłopak pokazał palce obu dłoni. Wytrzeszcz był lekko zaskoczony. Jak to, ma dziesięć lat? Jest tylko o trzy lata młodszy od niego? Łysek puknął go w klatkę piersiową i zapytał:

– A ty? Jak się nazywasz?

– Wytrzeszcz…

– Wytrzeszcz? – Ponownie rozległ się jego przenikliwy chichot. – Trzeszcz, trzeszcz, Wytrzeszcz.

Chyba spodobało mu się to przezwisko, bo tak zwijał się ze śmiechu, że prawie dotknął głową ziemi. Wtem dał Wytrzeszczowi znać palcem, by za nim szedł, i ruszył pędem przed siebie.

– Ej, dokąd idziesz? – zawahał się, rzucając pytanie do pleców Łyska, a ten nagle się odwrócił, przyłożył palec do ust.

– Ciii. To tajemnica – wyszeptał. – Jak ojciec się dowie albo inni dorośli, będziemy mieć kłopoty.

– Więc lepiej najpierw mi powiedz, dokąd idziesz!

– Chodź za mną.

Poszli ścieżką między chatkami o różnych kolorach i kształtach. Wytrzeszcz słyszał, że znajdują się tu ponad dwa tysiące bud. Były poustawiane nie tylko w dolinie, ale ciągnęły się też aż na wzgórze. W każdej z nich wątłe światło świecy przebijało się przez małe plastikowe okno. Minęli kilka placyków, na których dorośli pili zrzutkowy alkohol, a dzieci biegały między rzędami domków, jakby bawiły się w chowanego. Chłopcy raźnym krokiem przeszli na wzgórze, aż do granicy dzielnicy chatek. Wilgotna trawa chłodziła im stopy. Wytrzeszcz dowiedział się, jak ta okolica się nazywa, kiedy na pace ciężarówki opuszczał miejskie wysypisko śmieci. Słysząc po raz pierwszy określenie „Wyspa Kwiatów”, pomyślał, że jadą do jakiegoś raju z widokiem na morze. Chłopcy przeszli przez wzgórze śmieci, osadę zostawili za sobą i dotarli do zachodniej części trójkątnej Wyspy. Jak tylko wspięli się na wzniesienie, w dole ujrzeli rzekę. Choć była pogrążona w ciemności, odbijały się w niej światła samochodów jadących autostradą.

– Co robisz? Pospiesz się! – Łysek pogonił Wytrzeszcza zdumionego widokiem.

Coś przyczepiało im się do nóg, hamowało kroki, wydawało się, że idą przez zaorane pole. Łysek zatrzymał się na piaszczystym pagórku, gdzie wysokie wierzby, trawy miskantu i pałki wodne falowały na wietrze. Wytrzeszcz się rozejrzał. Daleko na wschodzie migotał jasno oświetlony most. Pamiętał, że ciężarówka, którą tu przyjechał, zaraz za tym mostem skręciła w lewo, żeby dotrzeć do Wyspy Kwiatów. Pośrodku której, ponad rzeką i pagórkiem, na którym teraz stali, wznosiło się wzgórze śmieci. Było już po fajrancie, dlatego chłopcy nie widzieli ciężarówek. Łysek kucnął, macał piasek obiema rękoma i znalazłszy linę, pociągnął za nią.

– Poszukaj liny z tamtej strony – polecił.

Wytrzeszcz posłusznie wymacał w piachu sznur przywiązany do belki i pociągnął. Szarpnęli jednocześnie, z obu stron podniosły się dwa słupy, a płócienny dach rozłożył się napięty. Łysek w środku znalazł foliową torebkę, wyjął zapałki i zapalił świeczkę. Na ziemi, na kartonach leżał kawał płótna w biało-niebieskie paski, a z boków osłaniały ich niskie ściany zbudowane z całkiem przyzwoitych pustaków. To była kryjówka zwrócona w stronę rzeki. Wykopana w zboczu wzniesienia wyglądała, jakby ktoś odgryzł kawałek pączka.

– To jest nasza baza – z dumą wyjaśnił Łysek i włożył do pudełka wewnątrz schronienia przyniesionego ze sobą Mazingera Z. Wytrzeszcz, który z podziwem dotykał murowanych ścian, rzekł:

– Szacun! Wygląda jak prawdziwy dom.

– Tak jest – odpowiedział Łysek i również pogładził ścianę.

Później Wytrzeszcz dowiedział się od innych dzieciaków, że kiedyś to była wartownia. Chłopcy przynieśli z wysypiska kartony, płótno, folię i inne materiały i stworzyli całkiem przyjemne pomieszczenie. Nawet zamontowali daszek, żeby chronił ich przed deszczem czy skwarem. Kiedy nie korzystali z niego, obniżali liny, wtedy zadaszenie służyło jedynie do ukrycia bazy. Wydawało się, że działa ono jak kurtyna w teatrze odsłaniająca zupełnie inny świat. Z kryjówki było widać inny krajobraz niż z piaszczystego wzniesienia. W rogu ramy utworzonej przez obie ściany i dach drgały cienie miskantów i wierzb, pośrodku wiła się szeroka rzeka, w jej wodach odbijało się światło księżyca, a w dali błyszczały przytulne światła miasta.

– Więc to jest wasza baza… – powiedział Wytrzeszcz ze szczerą zazdrością i podziwem.

– Będę miał kłopoty, jak kapitan się dowie – wymamrotał Łysek, wyjmując z szuflady niskiego biurka czasopisma i prostując je. Chłopak bardziej od strachu czuł chęć pochwalenia się przed Wytrzeszczem. Ten znał takie pisemka, starsi koledzy ze slumsów mu je kiedyś pokazali. To magazyny dla dorosłych pełne gołych kobiet i mężczyzn.

– Kto jest twoim kapitanem?

– Kret. Jest straszny.

– Ile ma lat?

– Nie wiem, jest prawie dorosły. Większy od ciebie. Dobrze pracuje.

Chłopcy podciągnęli nogi, oparli brody na kolanach i siedząc tak przez dłuższą chwilę, przyglądali się rzece. Wytrzeszcz pomyślał, że zaletą Łyska jest to, że prawie się nie odzywa niepytany. Chociaż mało i wolno mówił, błyskawicznie orientował się w sytuacji. Być może jest bardziej rozumny, niż się wydaje. Prawdopodobnie to, że dzieciaki mu dokuczały i go wyśmiewały, sprawiło, że szybko dojrzał. Wytrzeszcz też był samotnikiem i niewiele mówił, zanim nauczył się oddawać.

– Podoba ci się tu?

Łysek kilka razy pokiwał głową.

– Przychodzisz tu też za dnia?

– Przychodzę tu, kiedy chcę. Inne chłopaki przybiegają wieczorem.

Wytrzeszcz zawahał się chwilę i zadał kolejne pytanie.

– A twój ojciec? Jest dobry?

– Nie wiem. Nie gada ze mną.

– Od jutra ja i moja mama mamy dla niego pracować.

– Tu nie jest dobrze widziane, żeby dzieciaki pracowały. Chyba tylko kapitan Kret i ty możecie – wymamrotał i nagle zachichotał. – Mój tata pewnie wsadza twojej mamie!

Wytrzeszcz uderzył Łyska pięścią w sam czubek głowy w czapce bejsbolowej. Chłopak upadł na bok i krzyczał, jakby go mordowali.

– Nie bij mnie w głowę, skurwielu!

– Prosiłeś się o to! Nie obrażaj mojej matki!

Łysek potarł głowę obiema rękami i odsunął się, szorując tyłkiem po piasku.

– Ja nie mam matki, ty ojca. Kiedyś już mieszkała z nami jakaś kobieta, ale odeszła.

– Koleś, ja mam ojca! Jak można mieszkać z byle kim?

– Tu wszyscy tak robią. – Łysek poprawił czapkę i wykrzyczał: – Jak byłem mały, mama wylała mi na głowę wrzątek, dlatego nie jestem zbyt mądry. W głowę mnie nie bij!

– Okej, okej. Nie będę cię bił w głowę. Przyjdźmy tu jutro, dobra?

Zdmuchnęli świeczkę, złożyli zadaszenie, by zasłonić kryjówkę, i wrócili tą samą ścieżką, którą przyszli. Po drodze Łysek przykucnął na polu, wykopał garść czegoś dziwnego i podał koledze.

– Spróbuj. To smaczne.

Wytrzeszcz otrzepał ziemię, poobracał w dłoniach obłe kształty i zauważył, że to orzechy ziemne. Stali pośrodku pola orzeszków. Rozgniótł łupiny i wyłuskał miąższ.

– Jak nas złapią, będziemy mieć kłopoty.

– Czyje to pole?

– Tam za rzeczką jest wioska. Należy do ludzi stamtąd.

Minęli pole, a kiedy wspinali się na wzgórze, gdzie zaczynała się osada bud, nagle Łysek puknął Wytrzeszcza w ramię i położył się na ziemi. Zaskoczony Wytrzeszcz zrobił to samo, ale niczego nie widział ani nie słyszał. Chłopak niepewnie wstał i przeklął.

– Nic tu nie ma!

– Ciii – wyszeptał Łysek i złapał go za kark. – Siedź cicho!

Wytrzeszcz nie rozumiał, o co chodzi, ale czekał posłusznie, leżąc na mokrej trawie. Po dłuższej chwili Łysek wstał, otrzepał się i rozejrzał wokoło. Wytrzeszcz zrobił to samo. W oddali słyszeli głosy dorosłych, śpiew, kłótnie i wrzaski.

– Już poszli – powiedział Łysek, wpatrując się w jedno miejsce w ciemności.

– Kto?

– Tylko ja mogę ich zobaczyć.

Wtedy Wytrzeszcz pomyślał, że Łysek się z niego nabija.

– Cholera, chcesz mi powiedzieć, że to były duchy czy coś takiego?

– Niebieskie światła. Tylko ja o nich wiem – odpowiedział, wspinając się po zboczu.

Wytrzeszcz trochę się przeląkł i wyprzedził kolegę. Jak tylko dotarł na szczyt, miał przed sobą światła osady oraz mroczną górę śmieci.

*

Przez sen słyszał dochodzące z zewnątrz głosy, nadal jednak leżał skulony, ale mama bezlitośnie ściągnęła z niego kołdrę i się podniosła.

– Wstawaj. Trzeba iść do pracy.

Szturchała go, ale ten ledwo usiadł z nadal zamkniętymi oczami. Wtedy pociągnęła go za ręce i postawiła na nogi.

– Jesteś za duży, żebym cię ubierała.

Kiedy Wytrzeszcz na chwiejnych nogach naciągał spodnie i zakładał koszulę z długimi rękawami, matka przemieniała się w kosmonautkę. Włożyła kapelusz z szerokim okrągłym rondem oraz maskę zakrywającą połowę twarzy. Tak jak kobiety na wsi pracujące na polu, pod spodem zamotała sobie chustę. Na dłonie najpierw naciągnęła rękawice robocze, a na nie grube, gumowe łapawice i chwyciła motykę długości ramienia. W kaloszach sięgających kolan wyglądała, jakby szła szukać małży w błocie po odpływie. Nie wiadomo skąd ją wytrzasnęła, ale nałożyła Wytrzeszczowi na głowę zniszczoną czapkę wojskową, podała rękawice robocze i drugie, gumowe oraz rzuciła mu wojskowe buty, tak znoszone, że ich czubki były białe.

– To wszystko dał nam kapitan załogi. Pośpiesz się! – Zza maski dochodził przytłumiony głos.

Rondo czapki chłopaka prawie dotykało jego nosa, a buty wojskowe były tak duże, że i od strony palców, i pięt miał sporo miejsca. Ale i tak pochlebiało mu, że od dziś pracuje z dorosłymi. Tak jak mama założył gumowe rękawice i chwycił motykę. Przed chatką czekały na nich dwa kosze z szelkami do założenia na plecy. Najpierw mama zarzuciła sobie jeden, a potem Wytrzeszcz założył drugi i z jakiegoś powodu poczuł się kilka centymetrów wyższy. Na głównej uliczce już tłoczyli się robotnicy ubrani tak jak oni. Tłum w pośpiechu przelewał się na rozległą polanę, tam gdzie kończyły się chatki i gdzie zawracały ciężarówki. Widać było, że każdy dokładnie wiedział, w którą stronę ma iść.

– Co tak się guzdrzecie? – wymamrotał Baron Ashura, którzy przyszedł pod prąd rzeki ludzi i złapał matkę za łokieć.

– Przepraszam, jest tak dużo ludzi…

– Zobacz, tu są dwa wzgórza, prawda?

– Widzę cztery.

– Nie. Patrz na te największe. Po prawej stronie masz sektor publiczny, po lewej prywatny. My idziemy na prawo.

Ashura nie zamienił słowa z Wytrzeszczem, tak jakby go wcale nie zauważał, tylko zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. Pewnie pomyślał, że to szczęście, że kosz nie ciągnie się za nim po ziemi. Na ogromnych górach piętrzyły się wszelkiego rodzaju śmieci. Kiedy już ludzie przebiorą odpady, nadjeżdżają buldożery i wyrównują teren. Podczas chodzenia po górach śmieci zdarzało się, że noga wpadała do jakiejś dziury czy zaczepiała o coś albo coś się do niej przyczepiało i trzeba było potrząsnąć stopą, by odpadło. Ze wzgórza było widać autostradę nad rzeką oraz światła ciężarówek wjeżdżających na most prowadzący na Wyspę Kwiatów. Unosiły się tumany kurzu.

– No dobra! Dwuszeregiem! No, ruszać się!

Ashura powiedział, że od piątej rano do dziewiątej można znaleźć najlepsze rzeczy. Wyjaśnił też, że kolejna tura trwa od południa do wieczora, co znaczy, że trzeba pracować ponad dwanaście godzin dziennie. Robotnicy stali w grupach przed swoim sektorem i czekali na śmieciarki z numerami dzielnic przyklejonymi za szybą. Ludzie z pierwszego rzędu zapłacili i dzięki temu zarejestrowali się do pracy na pierwszej linii, i to oni wygrzebywali najlepsze fanty, a dopiero po nich wchodzili kolejni i zbierali to, co pozostało. Ashura nieustannie dawał wskazówki mamie Wytrzeszcza.

– Kto pierwszy złapie rzecz, ta należy do niego. Plastikowe opakowania, przedmioty z cienkiego plastiku zostawiamy na później, najpierw szukamy linoleum, płótna, czegoś grubego. Bez względu na wszystko zgarniaj każdy metal, szkło też, najpierw butelki, ubrania i tkaniny tylko w dobrym stanie, papier też jest cenny. Ty jesteś na drugiej linii, ale będziesz szedł za mamą i zbierał to, czego ona nie zauważy – pouczał Wytrzeszcza. – Kiedy jej koszyk będzie pełny, pójdziesz go opróżnić.

Zaczęły nadjeżdżać śmieciary. Mówiono, że te przyjeżdżające nad ranem zwoziły śmieci z centrum miasta i obszarów handlowych, więc miały najwięcej najcenniejszych przedmiotów. Odpadki z blokowisk i dzielnic domów jednorodzinnych docierały koło południa, a z pobliskich placów budów i fabryk – po południu. Ciężarówki powoli wjeżdżały na wzgórze, w ich światłach było widać roje czarnych much latających w tumanach kurzu. Gdy tylko kierownik danego sektora wykrzykiwał numer dzielnicy przyczepiony do szyby obok kierowcy, jeden z czekających robotników zwinnie podbiegał i wymachując ręką jak policjant kierujący ruchem drogowym, wskazywał miejsce zrzutu załadunku. Ciężarówka zataczała koło, zmieniała kierunek jazdy i kierowana pokrzykiwaniami –„Jeszcze trochę! Jeszcze trochę!”– cofając, docierała na miejsce, gdzie podnosiła wywrotkę. Odpady się wysypywały, a ludzie przypisani do tego sektora podbiegali pośpiesznie. Ciągle przyjeżdżały kolejne śmieciary.

– Jedzie nasza! – krzyknął do swoich robotników Ashura.

Facet w kasku, którego Wytrzeszcz wcześniej widział na polanie, wybiegł i nawigował ciężarówkę, a reszta ruszyła za nią. Śmieciara obróciła się i powoli podnosząc wywrotkę, wysypywała odpady. Ludzie rzucili się na śmieci tak łapczywie, że kierowca musiał gwałtownie zahamować. Otworzył okno i krzyknął:

– Chcecie się zabić?! Kto tu dowodzi?

Kiedy Baron Ashura, machając ręką, wszedł w światła samochodu, kierowca go rozpoznał.

– Do cholery! Chcesz, żebym trafił do kicia? – ryknął.

– Przestrzegam ich ciągle, ale nie słuchają! Odpuść trochę!

– Wiesz, ile osób zginęło tu pod kołami cofającego samochodu czy gdy zapadła się ziemia?

– Wiem, wiem!

Ashura wziął do ręki sztachetę i wymachując nią, przeganiał ludzi, którzy już weszli na stertę śmieci. Dopiero wtedy pośpiesznie wycofali się na linię, za którą powinni czekać.

– Jeszcze nie wydałem komendy! Kto wam powiedział, że możecie ruszać? Wszyscy stąd wylecimy, jak zdarzy się jakiś wypadek! Chcecie stracić tę robotę? – krzyczał, ledwo łapiąc oddech.

Dopiero gdy był pewien, że wszystkie ciężarówki z jego rejonu wysypały śmieci i odjechały, podniósł rękę, jakby dawał sygnał do ataku.

– Teraz! – krzyknął.

Około czterdziestu ludzi rzuciło się w kierunku kupy śmieci wyższej od przeciętnego dorosłego mężczyzny. Mimo że matka robiła to po raz pierwszy, na czworakach wspięła się za innymi na górę, a Wytrzeszcz podążał tuż za nią. Dołączył do nich Ashura, który wsadził do kosza matki powyginaną plastikową butelkę po wodzie. Wytrzeszcz wrzucał do kosza przedmioty znalezione przez matkę oraz pamiętał o rzeczach, które Ashura kazał mu wyszukiwać: opakowania po jogurtach i kosmetykach, popękane plastikowe czerpaki czy miski, puszki, szklane butelki. Niektórzy robotnicy mieli na czołach latarki, takie jakich używają górnicy, i z łatwością zgarniali co lepsze kąski. Matka jednak robiła to po raz pierwszy, i to bez światła, dlatego z bliska przyglądała się wygrzebanym motyką przedmiotom, jakby zastanawiała się, do czego służą. W tym czasie inni zgarnęli jej sprzed nosa niejedną dobrą rzecz. Wytrzeszcz trzymał się blisko niej i wszystko pakował do kosza.

Wygrzebywanie zaczynało się od szczytu sterty śmieci, a pracownicy schodzili tyłem, na chybił trafił wybierali odpady i zagarniali je motykami. Kiedy docierali na sam dół, kopiec wydawał się niższy, niż był w momencie, gdy rozpoczynali pracę, a jego podstawa zwiększała obwód. Robotnicy ponownie wchodzili na górę i wybierali odpady, kopiąc głębiej i rozgarniając resztę śmieci na boki, a następnie schodząc z drugiej strony, wyszukiwali kolejne fanty, by ponownie przewracać i dokładnie przebierać, wspinając się z powrotem. Przebranie sterty odpadów przywiezionej przez jedną ciężarówkę zajmowało od dziesięciu do piętnastu minut. Po zakończeniu pracy pierwszej linii, wchodziła druga, czekająca z tyłu, i rozgrzebywała to, co zostało.

O wschodzie słońca niebo zalało się czerwienią. Śmieci były brudne i odrażające, ale jednocześnie czarne i białe, czerwone i niebieskie, i żółte, a także pstrokate i błyszczące, gładkie i chropowate, kanciaste i okrągłe, podłużne, wiotkie i sztywne, niedające się ruszyć, wystające, staczające się po zboczu, cuchnące dymem, zdechłą rybą, dławiące w gardle i drażniące nos, wywołujące wymioty, ale ponad wszystko były nieznajome. Kiedy patrzyło się na pojedyncze odpadki, można było rozpoznać konkretne przedmioty, które wydawały się jednak przerażające, choć przecież były znajome, jak na przykład oderwana noga lalki. Wytrzeszcz bezmyślnie wbił motykę w coś, co sprawiło, że matka wzdrygnęła się przerażona. Jakaś ciecz spływała z czegoś, co zaczepiło się na ostrzu. To coś wyglądało na głowę kota. Okolice oczu zwierzęcia zapadły się, zostały tylko dziury. Po spiczastych uszach rozpoznał, że to kot, widać było też kły, ale dolna część brzucha wydawała się pusta. Nie. Brzuch nie był pusty, wypełniały go wijące się larwy. Czerwie spadły na czubki butów Wytrzeszcza, który przerażony odrzucił truchło za siebie. Dopiero później zrozumiał, że takie rzeczy były jednymi spośród wielu odpadów, jakich pozbywa się miasto. Nie różniły się od pogniecionej puszki po coli, butelki po soju wypełnionej petami, na których jeszcze widniały ślady zębów. Każda rzecz z osobna niosła w sobie pewien smutek i żal, i być może właśnie to sprawiało, że Wytrzeszcz poczuł przerażenie i obcość. Jak tylko wzeszło słońce, ze wszystkich stron nadleciały roje much, które obsiadły wszystko, robotników i śmieci.

Ciężarówki nieustannie nadjeżdżały. Wysypisko ciągnęło się wzdłuż rzeki, od wschodniej części wyspy do zachodniej. Sektor publiczny miał wielkość siedemdziesięciu boisk bejsbolowych, sektor prywatny – stu jeden. Docierały tam odpady z dwudziestu jeden dzielnic, ale skoro mogli pracować tylko ci, którzy za pośrednictwem kierownika uiścili odpowiednią opłatę za pozwolenie, jedna załoga przebierała śmieci z trzech, czterech dzielnic. Robotnicy z pierwszej linii jeszcze nie skończyli pracy, a tuż obok już powstawała góra śmieci, na którą mieli się wdrapać. Na ich miejsce wchodziła druga linia. Następnie przyjeżdżały ciężarówki z ziemią, którą zasypywały odpady. Na tym kończyła się przedpołudniowa zmiana.