Jak zawsze prace przy sortowaniu odpadów zwiezionych z centrum i dzielnic handlowych trwały od świtu, a kończyły się o dziewiątej rano. Buldożery wyrównywały usypane w stosy śmieci, następnie ciężarówki zasypywały je ziemią. Robotnicy należący do grupy Barona Ashury wkładali do koszy wyszukane odpady i zanosili je na polanę. Kursowali między wysypiskiem a polaną, zbierali owoce swojej porannej pracy i sortowali je w odpowiednim dla swego sektora magazynie; ważyli je i sprawdzali, ile każdy pracownik zebrał. Kierownik dokładnie wszystko notował. Dwa razy w miesiącu, w dniu skupu wszystkie zgromadzone odpady hurtowo sprzedawano do zakładów utylizacji, a zysk dzielono między robotników w zależności od ilości wykonanej pracy.
Była wigilia Chuseok, święta dziękczynienia. Już od kilku dni zwożono znacznie więcej śmieci z dzielnic handlowych, a ilość wyrzuconego jedzenia z blokowisk i dzielnic mieszkalnych zwiększyła się kilkukrotnie. Śmieciarki zjeżdżały na wysypisko nawet po południu. Jednakże prawdziwy nawał śmieci nastąpił dopiero po dwóch, trzech dniach od świąt. Zbieracze nazywali ten czas „świąteczną gorączką”. Wszyscy w kraju będą mieli trzy dni wolnego, podczas gdy wysypisko zostanie zalane niezliczoną ilością kartonów, papieru i plastikowych opakowań. Lokalni robotnicy już się martwili, czy będą mieli chociaż chwilę przerwy, żeby odpocząć w trakcie najbliższego tygodnia.
– Przynieś wodę – powiedziała mama, jak tylko dotarli do chatki.
Wytrzeszcz wziął z kuchni w domu Barona, który stał się także ich domem, dwie białe plastikowe butle i wyszedł. Ta chwila w ciągu dnia, kiedy wszyscy razem – on z mamą, Łysek i Baron – zasiadali do późnego śniadania, nie była całkowicie nie do zniesienia, ale z czasem czuł się coraz bardziej nieswojo. Jakoś naturalnie Baron zajął pozycję głowy rodziny, a mama została jego posłuszną kobietą. Ashura surowo przestrzegał zasady, że cała rodzina powinna wspólnie spożywać poranny posiłek. Łysek i Wytrzeszcz jedli, pochylając się nad wąską aluminiową tacą tak nisko, że prawie stykali się głowami.
Łysek w kratkę chodził do przykościelnej szkoły, ale Baron nie przejmował się jego edukacją. Mimo że chłopiec nie mógł, tak jak Wytrzeszcz, pracować bezpośrednio przy zbieraniu odpadów, pomagał przy segregowaniu tego, co inni znaleźli, czy transportowaniu ich potem na polanę. Tego dnia, kiedy zapowiedział, że idzie do szkoły, nikt go nie zatrzymywał, nikt nie kazał mu pracować. Tak naprawdę Wytrzeszcz także nie pracował podczas wszystkich trzech zmian, które obsługiwała jego mama, od świtu do wieczora. Nie opuszczał porannej zmiany, kiedy zajeżdżały śmieci z centrum i dzielnic handlowych, ale nie stawiał się do pracy po południu przy śmieciach z dzielnic mieszkaniowych czy wieczorem przy odpadach z budów i fabryk. W poniedziałki, kiedy było najwięcej pracy, Ashura kazał mu pomagać mamie, ale w inne dni mógł się wykręcić, twierdząc, że idzie do szkoły z Łyskiem, i nikt go za to nie karcił.
O tej porze dnia okolice sklepiku i beczkowozu były oblegane przez dzieciarnię i kobiety przygotowujące posiłek. Wytrzeszcz grzecznie postawił butle na wodę wśród innych pojemników i czekał na swoją kolej. Za sklepikiem i biurem administracji było widać dwa wojskowe namioty w kolorze khaki służące za kościół oraz składany barak w kształcie półksiężyca. Przed nimi zjechało mnóstwo samochodów i minibusów, które błyszczały w promieniach słońca, a rozwieszony wielokolorowy baner informował, że odbywa się tam jakaś impreza. Z megafonu umieszczonego na dachu baraku dochodziły głośne dźwięki pieśni kościelnych. Nadeszła kolej Wytrzeszcza, który napełnił butle wodą, ale gdy je uniósł obiema rękami i spróbował nieść w stronę chatki, poczuł ogromny ciężar. Szedł powoli, chwiejąc się, i co rusz robił przerwę, by odpocząć. Gdy mijał tłum ludzi przed sklepikiem, zauważył bejsbolową czapkę Łyska.
– Łysek!
Ten, gdy usłyszał wołanie, od razu się odwrócił i przybiegł.
– Hyeong! Przyszedłeś po wodę?
– Jak widać. Nie idziesz na śniadanie? Gdzie się włóczysz?
– Wybieram się do kościoła. Dają tam ramen i tteok.
– Serio? Ja też mogę iść?
– Pewnie! Zanieśmy wodę i pójdziemy razem.
Chłopcy wolnym krokiem weszli na ścieżkę prowadzącą do osady chatek. Dzięki pomocy Łyska szybciej dotarli do domu.
– Patrzcie, patrzcie, dzisiaj mam dwóch pomocników! – powiedziała matka, zanosząc pojemniki do środka.
Kiedy się zorientowała, że chłopaki nie wchodzą do domu, a chcą się wymknąć, zapytała:
– Nie jecie śniadania? Kierownik da wam popalić.
– W kościele dają ciastka ryżowe i ramen.
Na twarzy mamy widać było zadowolenie.
– Ramen? To idźcie i przynieście trochę do domu!
Chłopcy ruszyli wąską uliczką, szybko minęli sklepik i zeszli w kierunku kościoła. Teraz zamiast pieśni z głośnika na dachu półokrągłego baraku rozlegała się modlitwa odmawiana przez kaznodzieję.
– Trwa msza. Dopiero jak się skończy, będą rozdawać – oznajmił Łysek.
Dobrze się tu orientował. Wytrzeszcz udał się za nim w kierunku wojskowych namiotów służących jako sale lekcyjne. Jakiś czas temu przyszedł tu w poszukiwaniu Łyska, więc dobrze wiedział, że jeden namiot był przeznaczony dla przedszkolaków, a drugi dla uczniów podstawówki. W tym dla młodszych dzieci znajdowała się winylowa podłoga, półka wypełniona tanimi, plastikowymi zabawkami oraz stół. W tym dla uczniów natomiast były rupiecie z wysypiska, ale także biurka i stołki oraz tablica na kółkach. Chłopcy udali się do namiotu dla przedszkolaków. Wypełniały go kartony z ramenem instant i styropianowe pojemniki na żywność, a jakaś kobieta i mężczyzna właśnie zawieszali na ścianie baner z wielkim napisem: „Misja Kościoła Nieba”. Łysek i Wytrzeszcz postanowili zaczekać na zewnątrz.
Msza musiała się skończyć, bo drzwi półokrągłego baraku się otworzyły i wylali się z nich ludzie. Najpierw dzieci i nauczyciele wolontariusze, którzy udzielali lekcji wieczorowych, potem siwy pastor w garniturze, u którego boku szedł kaznodzieja w ubłoconym ubraniu roboczym, a następnie kobiety ubrane zupełnie inaczej niż tutejsi. Miały makijaż na jasnych twarzach, na sukienki zarzuciły na ramiona swetry, a niektóre z kobiet nosiły płaszcze i czapki albo nawet garsonki. Widać też było dzieci, które przyjechały tu ze swoimi mamami. Gości było ponad trzydziestu.
– Proszę wszystkich do zdjęcia! Zapraszam tutaj szanownego pastora, szanownego starszego zboru, przewodniczącą klubu kobiet, szanownego kaznodzieję – zawołała kobieta z aparatem fotograficznym, a wszyscy, mimo że nikt ich nie instruował, stanęli przed banerem. W większości to były kobiety w średnim wieku, które tworząc dwa rzędy, sprawiły, że ponury namiot wojskowy pojaśniał. Dzieci grzecznie stanęły przed swoimi mamami. Gdy już wszyscy zgromadzeni zgrupowali się w jednym miejscu, wokół nich rozszedł się zapach kwiatów.
– Dzieciaki! Chodźcie do nas i usiądźcie tutaj! – zawołała kobieta z aparatem fotograficznym na szyi.
Dzieci, które stały stłoczone na zewnątrz namiotu, wbiegły do środka, ale pastor i kaznodzieja unieśli ręce, by je zatrzymać.
– Wy z podstawówki zostańcie, niech przedszkolaki usiądą z przodu.
Starsze dzieci się odsunęły, a Łysek i Wytrzeszcz wyszli z namiotu. Przedszkolaki, zgodnie ze wskazaniami wolontariuszki, usiadły w rzędzie u stóp dorosłych. W pewnej chwili przewodnicząca klubu kobiet opuściła szereg, wzięła na ręce najmłodsze, trzyletnie dziecko i przykucnęła z nim. Reszta poszła za jej przykładem: brały dzieci na ręce i na kolana. Od przodu było widać, jak drastycznie różne były ubrania przedszkolaków od ubrań kobiet i ich potomstwa. To wyglądało jak scena z filmu dokumentalnego, w którym podróżnicy odwiedzają dzikie zakątki dżungli. Wytrzeszcz podpatrywał z zewnątrz, jak robią sobie zdjęcie, gdy nagle poczuł, jakby ktoś przywalił mu prosto w splot słoneczny. Wszystko dookoła pociemniało, tylko jeden punkt pozostał jasny. Dziewczyna miała rozpuszczone półdługie włosy jasną, podłużną buzię i błyszczące usta. Była ubrana w mundurek w kolorze gorzkiej czekolady, a kobieta, która ją obejmowała, musiała być jej mamą. Uczennica wyglądała, jakby była w wieku Wytrzeszcza, może o rok czy dwa starsza. Jak to możliwe, że bił od niej taki blask?
Niedaleko slumsów, w których Wytrzeszcz mieszkał do niedawna, po drugiej stronie wzgórza i za kładką dla pieszych znajdował się zupełnie inny świat. Była to dzielnica domów należących do ludzi z klasy średniej. Każdy budynek otaczało podwórko z podobnie posadzonymi drzewami i kwiatami, a jak się zapuściło trochę dalej, dochodziło się do pagórka, na którym znajdował się lasek służący okolicznym mieszkańcom za park. Jeszcze dalej zaczynały się duże domy otoczone rozległymi ogrodami, a na każdym rogu idealnie równej ulicy znajdował się punkt kontrolny.
Właśnie na tej kładce dla pieszych Wytrzeszcz po raz pierwszy zobaczył tę dziewczynę. Szedł do domu z targu oddalonego o kilka przystanków autobusowych, a ona prawdopodobnie wracała ze szkoły. Po mundurku można było zgadnąć, że chodziła do gimnazjum. Na kładce kłębili się ludzie, ale w chwili, kiedy ją ujrzał, odniósł wrażenie, że są tam sami, twarzą w twarz. W tym momencie jego pamięć się zatrzymała. Od tamtej pory kręcił się w okolicy, licząc na ponowne spotkanie, aż pewnego dnia zobaczył, jak dziewczyna wysiada z autobusu i zmierza w kierunku schodów. Bez chwili namysłu wszedł schodami po drugiej stronie kładki, żeby spotkać ją na górze. Tym razem nie było tam prawie nikogo. Z naprzeciwka szybkim krokiem nadszedł mężczyzna w garniturze, pod krawatem i z aktówką, a tuż za nim miarowym krokiem wolno kroczyła ona. Chłopak dokładnie widział mały pieprzyk na jej policzku i wąską spinkę we włosach. Dziewczyna minęła Wytrzeszcza, rzucając na niego okiem, jakby patrzyła na drogowskaz czy barierkę. Nie był w stanie się obejrzeć, odwrócił się, dopiero gdy dotarł do końca przejścia. Tymczasem dziewczyna już zeszła schodami i właśnie miała stawiać stopę na chodniku. Wytrzeszcz ruszył w jej stronę, ale momentalnie się zatrzymał. Jakie było jego prawdziwe imię? Wtedy, kiedy jeszcze chodził do szkoły jak normalny dzieciak? Jeongho. Tak, nazywa się Choi-Jeongho. Mamrocząc swe imię, wolnym krokiem wrócił do slumsów.
Dopiero kiedy nastała zima, a on ubrany w grubą sztruksową kurtkę włóczył się w okolicy kładki, zobaczył ją ponownie. Tym razem nie przeszedł na drugą stronę, tylko czekał, aż dziewczyna zejdzie ze schodów, po czym ruszył za nią. Szła ulicą domów jednorodzinnych prowadzącą w głąb osiedla, przy parku, minęła punkt kontrolny i zniknęła za żelazną bramą. Wytrzeszcz patrzył na wysoki mur, kiedy ubrany w ciemnoniebieski mundur ochroniarz podszedł do niego cicho i nagle złapał go za kark.
– Co ty tu robisz?
– Nic.
– Gdzie mieszkasz?
– Po drugiej stronie.
Ochroniarz zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
– Nie błąkaj się tutaj! Wracaj do domu! – powiedział.
Wtedy przypomniał mu się tata. Czy właśnie takie żelazne bramy kradł jego ojciec?
Po zrobieniu grupowych fotografii pamiątkowych przyszła kolej na zdjęcia z ceremonii przekazania pięciuset opakowań ramenu przygotowanych przez Klub Kobiet Kościoła Nieba. Przewodnicząca i kaznodzieja pozowali, trzymając razem jedno opakowanie zupy instant. Wiele osób przyniosło własne aparaty fotograficzne, więc zdjęciom nie było końca. Kobiety, nawet gdy pozowały, rozglądały się dookoła i dyskretnie zasłaniały nosy. Fotografka rozpylała odświeżacz powietrza, jakby to był repelent na komary. Ludzie mieszkający tu na stałe przywykli do smrodu i już go nie czuli, ale – tak twierdzili dorośli – wystarczyło wyjść po zakupy do miasta, nawet w czystym ubraniu, a wszyscy wokół i tak gapili się na nich i na ich widok zatykali nosy.
Do kościoła na Wyspie Kwiatów nierzadko przyjeżdżali wierni z blokowisk i z bogatszych dzielnic mieszkaniowych. Często przybywali osobiście, a przy okazji świąt prezenty napływały strumieniem. Zarówno działacze społeczni, jak i przedstawiciele ratusza, a nawet parlamentarzyści odwiedzali biuro administracji wysypiska i przynosili podarki. Zdarzały się wydarzenia organizowane tylko dla dorosłych, ale większość imprez kościelnych była przeznaczona dla dzieci i wierzących robotników z Wyspy Kwiatów.
W końcu nastał czas rozdawania jedzenia. Dzieciaki podzieliły się na przedszkolaki i uczniów podstawówki i ustawiły się w dwóch kolejkach. Wśród przedszkolaków było więcej dzieci z mamami, a te, które przyszły same, proszono o dane i mówiono im, że paczka zostanie dostarczona bezpośrednio do ich domów. Łysek i Wytrzeszcz stali gdzieś w środku kolejki dla uczniów. Wytrzeszcz, dopiero jak się wcisnął w kolejkę, zauważył, że na początku stoi owa dziewczyna z mamą. Mama wręcza ramen, a ona – styropianowe pudełka z ciastkami ryżowymi. Oczywiście nie była to ta sama dziewczyna, którą kiedyś śledził, ale po raz pierwszy od tamtego czasu poczuł to dziwne ukłucie w brzuchu, jakby mu się chciało siku, a serce zabiło mu mocniej. Wytrzeszcz chciał wyjść z kolejki i uciec, ale już znalazł się głęboko w środku namiotu i zbliżała się jego kolej. Bezradny nie miał innego wyjścia, jak tylko krok za krokiem zbliżać się do stołu. Dzieciaki zachowywały się spokojnie i grzecznie, zdawały sobie sprawę, że nie muszą się obawiać, że nie starczy dla wszystkich. Najpierw Łysek otrzymał podarunek, potem nadeszła kolej Wytrzeszcza. Na wysokości wzroku miał naszyjnik na szyi kobiety, która zdjęła wierzchnie ubranie, a trochę niżej ujrzał jasną buzię dziewczyny. Mama wręczyła mu opakowanie ramenu, a dziewczyna wyciągnęła ręce ze styropianowym pudełkiem. Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się, a on poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Wtedy odezwał się kaznodzieja stojący z tyłu.
– Nie widziałem cię tu wcześniej.
– Dopiero co się przeprowadziłem.
– Następnym razem przyjdź do kościoła.
Wytrzeszcz ledwo słyszalnym głosem, automatycznie rzucił:
– Tak, proszę pana – i poczuł, że cała twarz mu płonie.
Jak tylko wyszedł na zewnątrz, Łysek wystawił buzię z grupy dzieciaków.
– Mało brakowało, co? – powiedział wesołkowato.
– Ale wstyd…
Wytrzeszcz w obawie, że ktoś może go jeszcze zawołać, prędko ruszył do domu. Pozostałe dzieciaki już zdjęły gumki ze styropianowych pudełek i zajadały się ciasteczkami songpyeon. W powietrzu unosił się zapach oleju sezamowego. Łysek i Wytrzeszcz wzięli pod pachy opakowania ramenu, a w dłoniach nieśli plastikowe opakowania. Wieści musiały się już rozejść, bo kiedy mijali sklepik, w kierunku kościoła zmierzały tłumy kobiet ciągnących dzieci za ręce.
– Jest jeszcze? – zapytała jedna z nich, wskazując wzrokiem na opakowanie ramenu pod pachą chłopaków.
– Jeszcze jest taaak dużo – odpowiedział Łysek, rozkładając szeroko ręce.
Wytrzeszcz nie mógł powstrzymać uczucia wstydu za siebie, za biegnące tłumnie kobiety, za wszystkich tu mieszkających. Co za popierdolony świat! Przy wejściu do osady Łysek położył na ziemi opakowanie ramenu i wyciągnął styropianowe pudełko.
– Hyeong! Nie możemy zjeść choć jednego? – zapytał.
– To jest nasze. Połowę zostawimy w domu, a resztę zjemy w bazie – odpowiedział uspokajająco Wytrzeszcz bez mrugnięcia okiem.
– W bazie? Spoko!
Łysek podniósł z ziemi pudełko.
– Jak zostawimy to w domu, ojciec zje wszystko z kolegami przy soju.
Zbliżając się do domu, chłopcy usłyszeli podpity głos Ashury.
– Skończyliśmy robotę, więc należy nam się sprawiedliwe wynagrodzenie!
Łysek się wzdrygnął, Wytrzeszcz przyłożył palec do ust i delikatnie otworzył drzwi do chatki obok. Ta, którą wybudowano tuż przy domu Ashury, służyła teraz za pokój chłopaków. Wytrzeszcz schował swój ramen pod koc, a w stronę kolegi wyciągnął styropianowe pudełko i brodą wskazał, by ruszył do chatki. Łysek wszedł pierwszy, za nim Wytrzeszcz.
– Dobrze, że już jesteście. Właśnie szykuję jedzenie – przywitała ich mama, a Baron przeszywając ich podejrzliwym spojrzeniem, zapytał:
– Co to takiego?
– Dawali w szkole.
– Kościół rozdawał?
– No wiesz, bogate kobiety przyjeżdżają zrobić sobie zdjęcia – wtrąciła się mama, przypominając sobie czas spędzony w sierocińcu.
Łysek otworzył styropianowe pudełko i nie mogąc się powstrzymać, wpakował sobie do buzi ciastko ryżowe.
– Po obiedzie, gnojku! – Baron kłykciami uderzył go w głowę.
– To świąteczne songpyeon, niech sobie je – wzięła go w obronę mama i włożyła ciastko do ust Ashury. Potem spojrzała na syna i wyjęła jeszcze dwa. Jedno wyciągnęła w jego stronę, a drugie sama zjadła. Wszyscy czworo, ciamkając, zajadali się słodyczami.
– Żyjemy, jak żyjemy, więc nie mogłam przygotować dla was świątecznych ciastek. Przepraszam. Czy dostaniemy dziś zapłatę?
– Tak jak mówiłem przed chwilą – odpowiedział Ashura. – Z okazji Chuseok sektor prywatny wyjątkowo dziś ma dzień skupu, więc poszliśmy do administracji i poprosiliśmy, żeby sektor publiczny też dostał dzisiaj, bo tylko tak będzie sprawiedliwie. Zgodzili się, żeby zamiast popołudniowej roboty dziś był skup.
– Świetnie! – uradowała się mama.
Łysek nadal wykrzywiał usta z powodu kuksańca, a Wytrzeszcz nie przejmując się tym, zajadał ciastka ryżowe. W momencie kiedy mama postawiła na stoliku kimchi i zupę ze sfermentowanej pasty sojowej, nagle rozległ się przeraźliwy odgłos maszyny, a foliowe drzwi zaczęły trzepotać. Ashura, który właśnie podnosił do ust łyżkę, zaklął w stronę sufitu.
– Czemu te skurczybyki muszą robić taki jazgot w porze posiłku!
Mama w obawie, że drzwi się otworzą, zasunęła zasuwkę i zasłoniła foliowe okno.
– Jedzmy – powiedziała.
Łysek i Wytrzeszcz dobrze wiedzieli, skąd się wziął ten jazgot. Byli podnieceni, chcieli jak najszybciej zjeść i wybiec na zewnątrz. Dwa razy w miesiącu helikopter z ratusza dezynfekował cały obszar Wyspy Kwiatów. I dodatkowo dwa razy dziennie, po zakończeniu zasypywania śmieci ziemią, mały traktor rozpylał środek odkażający. Gdyby nie to, cała osada bud byłaby pokryta chmarami much. Nie dałoby się normalnie pracować ani żyć. Zazwyczaj niewielka ciężarówka z urzędu dzielnicy jeździła uliczkami, wydzielając jakiś dym, który odstraszał insekty. Teraz helikopter rozpylał substancję owadobójczą, od której muchy padały i spadały jak grad z nieba. Z początku robotnicy byli zadowoleni z dezynsekcji, z czasem jednak nie zdejmowali maseczek czy masek przeciwgazowych używanych podczas pracy na wysypisku i myśleli tylko o jak najszybszym schronieniu się w domach.
Śmigłowiec latał, porykując, a zapach chemikaliów ogarniał okolicę. Łysek i Wytrzeszcz szybko skończyli jeść i czekali na moment, by dać nogę z domu i zobaczyć helikopter z bliska. Ashura krzyknął tylko za nimi, by nie wychodzili, ale oni udali, że nie słyszą. Tymczasem środek owadobójczy już musiał zostać rozpylony w okolicy, bo dachy i ścieżki zaczerniły się od martwych much. Podniecone dzieciaki biegły na polanę, skąd dobrze było widać wysypisko. Helikopter lecąc na wysokości siódmego czy ósmego piętra, pryskał trucizną. Wyraźnie było widać twarz pilota i siedzącego obok lokalnego urzędnika, który w kasku i masce przeciwgazowej próbował gestami odpędzić dzieci, ale one tylko machały do niego i krzyczały. Urzędnik nawet chciał w nie rzucić puszką, żeby dać do zrozumienia, że mają się trzymać z dala.
– Gówniarze! Chcecie zostać opryskani?
*
Gdy zapadał wieczór, na polanach każdego z sektorów wysypiska rozpalano ogniska. Na paleniskach zrobionych z przeciętych na pół beczek po oleju smażono mięso albo gotowano zupę z tego, co udało się pozyskać z powietrza, ziemi i wody. Teraz, po Chuseok, nastanie złoty czas i w końcu mieszkańcy wysypiska będą mogli obżerać się odpadkami ze świątecznych stołów. Już od dwóch, trzech dni zwiększyła się ilość wyrzuconego jedzenia, jakby ludzie czyścili lodówki. Wyrzucali całkiem dobre jedzenie, którego już nie chcieli jeść, albo takie, którego zjedli tyle, że im zbrzydło. Oślizgły ryż w foliowej torebce, który kiedyś był zamrożony, plastikowy woreczek z ostrygami, twarda, zeschnięta ryba, jeszcze nie rozmrożone kawałki mięsa, całkiem świeża główka kapusty, z której wystarczy oberwać zwiędnięte zewnętrzne liście, ogromne ilości wnętrzności ryb, ich głowy i ogony oraz wszystko to, czego nie udało się sprzedać na targu. Ten okołoświąteczny czas oznaczał cowieczorną ucztę dla mieszkańców Wyspy Kwiatów.
Z okazji świąt robotnicy, którzy wynajmowali pokoje za rzeką, udawali się do miasta i kupowali prostą żywność, żeby złożyć ją w ofierze ku czci przodków. Nawet mieszkańcy wysypiska nie byli w stanie przygotować ceremonii z odpadków, tylko kupowali w sklepie songpyeon czy kawałek mięsa na zupę. Wyjątkowo z okazji Chuseok sprzedawano tam ciasteczka sprowadzane z miasta.
Baron Ashura, jak każdego innego dnia, pił na polanie ze swoimi kompanami. Wrócił do domu w środku nocy, kiedy okolica już się trochę uspokoiła. Wytrzeszcza obudził dźwięk oddawanego moczu gdzieś w pobliżu. „Co za pieprzony głupek, mógłby iść sikać gdzieś dalej!” W tym momencie Ashura, który musiał sporo wypić, przeciągle beknął, otworzył drzwi i wszedł do środka.
– Co z ciebie za człowiek? – ostry głos matki rozległ się w pomieszczeniu.
– Kobieto, przestań się zachowywać, jakbyś była moją żoną! Jestem zbieraczem śmieci, a co?
– Dawaj pieniądze ze skupu! Myślisz, że nie wiem, co robiłeś? Pijesz, grasz w karty!
– Chodźmy do bazy – wyszeptał Wytrzeszcz, zauważywszy, że Łysek też już się obudził.
Bez słowa się ubrał, a Wytrzeszcz poskładał koce, pod którymi i na których spali. Łysek wziął jeden z nich i wyszedł. Chłopcy opuścili osadę chatek, z których dochodziły odgłosy kaszlu, płaczu dzieci, pijatyki czy kłótni. Księżyc był wysoko na niebie, pola i rzekę spowijała mgła. Chłopcy przeszli przez wzgórze, kierując się ku rzece. Kiedy przecinali zaorane pole orzeszków ziemnych, Łysek nagle przykucnął. Wytrzeszcz zrobił to samo, bez zbędnych pytań i marudzenia.
– Gdzie są? Po której stronie? – zapytał cicho.
Łysek bez słowa wskazał na prawo. Wytrzeszcz przymrużył oczy i przyglądał się zachodniej stronie rzeki, gdzie kołysały się trawy miskantu. W tym momencie coś dojrzał. Niebieskie światełka, jedno, drugie, trzecie, czwarte… Ruszały się powoli, by za chwilę przyspieszyć, potem znów się zatrzymać i oddalić. W końcu pociemniały i zniknęły. Łysek odchrząknął cicho i wstał.
– Hyeong, widziałeś?
Wytrzeszcz przytaknął, przełykając ślinę. Wiedział, że Łysek tego nie zmyślił. Światełka nie przypominały żadnych owadów, były duże, poruszały się bezgłośnie. Ich podrygi wyglądały jak powolny taniec.
– To oni?
Wytrzeszcz przypomniał sobie, że Mama Chudziny nazywała ich rodziną pana Kima.
– Tak, to oni.
Łysek jak urzeczony spoglądał w stronę zarośli, tam gdzie zniknęły światełka. Wytrzeszcz złapał go za rękę i pociągnął.
– Idziemy za nimi!
– Nie możemy ich spłoszyć.
Wyrwał rękę i ruszył w kierunku bazy. Wytrzeszcz chcąc nie chcąc ruszył za nim, ale odwracał się co rusz. Kret, tak jak obiecał, skombinował deski, kartony i folię, a Wytrzeszcz razem z Łyskiem w ciągu pół dnia wybudowali dach. Łysek po omacku znalazł na stole zapalniczkę i zapalił świeczkę. W świetle baza wyglądała znacznie przytulniej niż chatka, w której mieszkali. I nie było słychać śpiewu pijanych dorosłych, który brzmiał jak ryk ubijanych świń, ani ich głupkowatych śmiechów, ani kłótni. Tutaj nawet odgłos samochodów jadących autostradą nad rzeką wydawał się spokojny. A co najważniejsze: nie było czuć smrodu, można było odetchnąć. Chłopcy rozścielili jeden koc i przykryli się drugim. Pomieszczenie to było obszerniejsze niż pokój u Barona Ashury, wszystkie dzieciaki z ich gangu mogłyby się tu zmieścić.
– Ale fajnie! – mruknął Wytrzeszcz.
– Hyeong! Nie moglibyśmy tu zamieszkać? – zapytał Łysek.
– Jesteśmy jeszcze dziećmi, nie pozwolą nam.
Wytrzeszcz wiedział, o czym mówi, bo za każdym razem, nawet w slumsach, kiedy rodzice nagle umierali albo znikali, po pozostawione dzieci przychodzili urzędnicy albo policja. Gdy ojciec zaginął, mama przysięgała synowi, że nigdy nie pójdzie do żadnego sierocińca. Wytrzeszcz zastanawiał się, dlaczego – mimo że w ogóle się nie przejmował tym, co inni o nim myślą ani gdzie mieszka, ani żadną z tych wszystkich bzdur, które trapią inne dzieci – jednak czuł ukłucie wstydu za każdym razem, kiedy jego wzrok spotykał spojrzenie tej dziewczyny w mundurku.
– Zgasimy światło?
Na to pytanie Wytrzeszcz odwrócił głowę i zdmuchnął świeczkę na stoliku. W bazie zrobiło się ciemno, ale po chwili wzrok im się przyzwyczaił i zauważyli, że przez foliowe drzwi światło księżyca przenikało do środka. Kiedy chłopcy już mieli zapaść w sen, z zewnątrz doleciał odgłos kaszlu. Wytrzeszcz od razu się ocknął, usiadł i nastawił uszu. Wyraźnie było słychać kasłanie.
– Kto tam? – krzyknął tak, że obudził Łyska. Poczuł ciekawość silniejszą od strachu. Nie mogąc jej powstrzymać, otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Łysek poszedł za nim i stanął przy drzwiach. Wytrzeszcz rozejrzał się dookoła, ale widać było tylko światło księżyca. Odwrócił się, by wejść do środka, kiedy stojący przy drzwiach Łysek wskazał palcem.
– Tam ktoś idzie!
Wytrzeszcz odwrócił się i spostrzegł, że rzeczywiście, coś podobnego do cienia zbliżało się od strony rzeki. Łysek przysunął się do Wytrzeszcza. Nadchodziło dziecko. Zatrzymało się w pewnej odległości i patrzyło na nich. Łysek zrobił krok w przód i zwrócił się do niego.
– Jesteś z rodziny Kimów, prawda? Chodź. Jesteśmy sami.
Dziecko zbliżyło się na taką odległość, że Wytrzeszcz mógł mu się lepiej przyjrzeć. Nie różniło się od nich bardzo, miało takie same poczochrane włosy, ubranie znalezione na wysypisku, dżinsy obcięte pod kolanami – dokładnie takie same, jakie nosiły tu wszystkie dzieciaki – oraz pobrudzoną koszulkę. Podeszło bliżej.
– Znam was. Dziadek mi polecił, żeby was znaleźć – powiedziało.
Wytrzeszcz zrozumiał, że to Dziadek Handlarz kaszląc, krążył wokół bazy.
– Czegoś od nas potrzebujesz?
– Cała rodzina jest chora. Dziadek mówi, że wyzdrowiejemy, kiedy zjemy pewne danie.
– Jakie danie? – chciał wiedzieć Łysek. – Znajdziemy, czegokolwiek potrzebujecie. Na wysypisku jest wszystko.
– Maemilmuk – odpowiedziało po chwili wahania.
Chłopcy spojrzeli na siebie. Nie spodziewali się, że może chodzić o gryczaną galaretkę.
– Zdobędziemy ją!
Na zapewnienie Wytrzeszcza, dziecko skłoniło się nisko.
– Dziękuję.
– Jak to jest, że wyglądasz tak jak my?
– Bo my przez cały czas żyjemy obok was – odpowiedziało i lekko się uśmiechnęło.
– My żyjemy ze zbierania śmieci. A wy? – zapytał Łysek.
– Uprawiamy ziemię. Ale teraz jest trudniej niż kiedyś.
– Jedyne pola w tej okolicy należą do mieszkańców wsi za rzeczką. Gdzie macie swoją ziemię?
Dziecko zaśmiało się i zamachało ręką w koło.
– To wszystko jest nasze. Ale jest trudniej, odkąd są tu te wszystkie śmieci. – Odwróciło się, by odejść, ale jeszcze dodało: – Dziadek powiedział, że kiedy wszyscy ludzie się stąd wyniosą, powoli zrobi się tak, jak było wcześniej.
– Nie martw się. Zdobędziemy maemilmuk – zapewnili chłopcy.
– Przyniesiemy wam galaretkę z gryki – dodał Łysek.
Dziecko ruszyło w stronę rzeki, jego postać robiła się coraz mniejsza i mniejsza, aż w końcu zniknęła. I dopiero teraz serca Łyska i Wytrzeszcza zaczęły bić jak szalone, a nogi ugięły się pod nimi.
– To był duch, prawda? – wymamrotał Wytrzeszcz.
– Tak czy siak, powiedział, że stale są obok nas – odparł Łysek.
Wytrzeszcz też pamiętał te słowa, ale bardziej go zaskoczyły, niż przeraziły. W większym stopniu niż ich samych zrobiło mu się żal tego dziecka. Chłopcy wrócili do bazy i położyli się spać. Księżyc skłaniał się już ku wschodowi.
*
Kiedy rano się obudzili, wilgotna mgła rozciągała się znad rzeki po krańce wyspy. Było tak wilgotno, zimno i pochmurno, że Łysek z Wytrzeszczem skulili się jak larwy i leżeli jeden obok drugiego. Przebudzili się z zimna. Wytrzeszcz tyłkiem pchnął przyklejonego do siebie Łyska.
– Idziemy do domu – powiedział.
– Nie, nie chcę.
– Musimy wziąć ramen. Zupełnie o nim zapomnieliśmy.
– No tak, ramen.
Łysek znalazł czapkę, naciągnął ją na głowę i szybko wstał. Chłopcy minęli wzgórze spowite mgłą i wkroczyli na ścieżkę prowadzącą do osady chatek.
– Hyeong! Skąd my weźmiemy galaretkę z gryki? – zapytał zaniepokojony Łysek, odwróciwszy się do Wytrzeszcza, który szedł za nim.
– Też mnie to martwi. W sklepiku mają tylko tofu i kiełki fasoli, takie rzeczy.
– Może zapytamy twoją mamę?
Wytrzeszcz zamierzył się ręką na Łyska, ale w ostatniej chwili się zatrzymał.
– Pod żadnym pozorem nie możesz jej powiedzieć! Ani Kretowi, ani nikomu innemu.
– Ale Mama Chudziny wie – zaoponował Łysek.
– To jest to! Pogadamy z Mamą Chudziny! – Wytrzeszcz kiwnął głową, wskazując palcem w twarz Łyska.
Chłopcy wrócili do chatki, weszli po cichu do swego pokoju i nasłuchiwali, co się dzieje w pomieszczeniu obok. Minionej nocy mama i Baron kłócili się i awanturowali, teraz jednak z ich pokoju dobiegały szepty i chichoty.
– Wróciliście?
Na głos Ashury Łysek się skulił, a jego oczy zrobiły się większe.
– Mówiłem, żebyś cicho zamknął drzwi – wyszeptał Wytrzeszcz.
Chłopcy przeszli do chatki obok. Ashura nie wydawał się wkurzony, nie miał pochmurnej miny, tylko donośnym głosem zapytał:
– Gówniarze, nie jesteście za mali na to, żeby nocować poza domem? Gdzie się włóczyliście całą noc?
– Spaliśmy w pustej chacie.
Słowa Łyska sprawiły, że na twarzy Ashury pojawiło się zrozumienie, wtedy mama spojrzała na niego z ukosa.
– To tyś się awanturował, a teraz ich winisz? No, czas na śniadanie. Zrobiłam zupę z glonami i mięsem.
Ashura zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu. Wyjął z tylnej kieszeni dwa banknoty i po jednym dał każdemu z chłopców.
– Nasza załoga idzie dziś na miasto zabawić się trochę. Trzymajcie się z dala od kłopotów i kupcie sobie coś dobrego do jedzenia.
Chłopaki z ogromnym apetytem wcinały przygotowany przez mamę wilgotny biały ryż, zupę z glonów, chonggak kimchi, a nawet kawałki pałasza. Była to prawdziwa uczta, co najmniej na miarę klasy średniej.
Kiedy dorośli chcieli się wybrać do miasta, dzień wcześniej musieli się porządnie umyć, inaczej nikt by ich nie wpuścił do żadnego porządnego lokalu. Jeśli bez mycia wsiadali do autobusu czy szli coś zjeść, ludzie zatykali nosy i rozglądali się dookoła, zastanawiając się, skąd dochodzi ten ohydny smród, a kiedy udało im się zlokalizować źródło fetoru, od razu usuwali się albo zmieniali siedzenie w komunikacji miejskiej. Niedawno do administracji skierowano postulat o zorganizowanie publicznych pryszniców. Dzięki temu robotnicy z wysypiska mogli korzystać z łaźni w mieście, tuż przed ważniejszymi świętami – jak Chuseok czy Nowy Rok – wpuszczano tam jednak tylko lokalnych mieszkańców. Dopiero w dzień świąt pozwalano się umyć robotnikom z wysypiska. Z tej jedynej w okolicy łaźni publicznej korzystało ponad kilka tysięcy mieszkańców, a w czasie przedświątecznym była wyjątkowo oblegana. Przez cały dzień dorośli i dzieci tłoczyli się jak sardynki, było tak gęsto, że dotykali się ciałami. W części przeznaczonej dla kobiet kłębiły się również dzieci. O tej porze mycie zajmowało więcej czasu niż zwykle i brakowało czerpaków do wody. W tym zgiełku, po wyszorowaniu brudnych ciał, ludzie z wysypiska przeistaczali się w zwykłych mieszkańców miasta.
Mycie się jednak nic nie dawało, jeśli potem ubierali się w przesiąknięte smrodem rzeczy. Należałoby założyć nowe ubrania, ale przecież takich na wysypisku nie było. Wszystko, co nosili podczas pracy, w czasie snu czy odpoczynku, było łachmanami wyszperanymi wśród śmieci. Można było znaleźć całkiem dobrze wyglądające rzeczy, nawet zagranicznych marek, ale ich odoru nie dawało się pozbyć. Dlatego też ludzie wybierali najlepsze ubrania, zanosili je do pralni koło łaźni, gdzie byli stałymi klientami, i dopiero tam je dokładnie czyszczono i przechowywano. W miejskim autobusie od razu można było rozpoznać, skąd pochodzą robotnicy, ale kiedy umyci i w czystych ubraniach wmieszali się w tłum, stawali się takimi samymi obywatelami jak inni. W przypadku gdy ktoś z wysypiska nie miał czystego ubrania wyjściowego, wypożyczał z pralni takie, które ktoś inny tam zostawił. Czasami jakaś para, chcąc się pochwalić, wracała z miasta w wyjściowym odzieniu. Wtedy nawet członkowie załogi, którzy zazwyczaj bluzgali niemiłosiernie, nie rozpoznawali tych dwojga i zwracali się do nich uprzejmie, używając form grzecznościowych. Mama kilka razy była w łaźni i prosiła Ashurę, by zabrał tam Wytrzeszcza i Łyska, ale ten kręcił głową i odmawiał, twierdząc, że nie ma ochoty szorować tych gówniarzy. Mama często powtarzała, że poczułaby się lepiej, gdyby mogła zabrać ich do kobiecej umywalni i porządnie wymyć z fetoru śmieci, ale niestety chłopcy byli już za duzi. Nie wpuszczono by ich.
Około południa ludzie z załogi Barona Ashury powoli zaczęli się gromadzić na polanie. Trajkotali jak dzieci. O swoich planach, o tym, jak się wyszorują i ruszą w miasto, obejrzą film, zjedzą bulgogi, napiją się wódki, a nawet pójdą na karaoke. Jeden z nich opowiadał, jak ktoś z sektora prywatnego pojechał razem z właścicielem ciężarówki do jakiegoś kabaretu czy lokalu z panienkami i spił się tak, że przehulał cały zarobek. Inny mówił, że się przygotował, prasując banknoty. Po co? „Bo jak je będę wyciągał, to gładziutko wyjdą z kieszeni”, tłumaczył.
Wysypisko nie pracowało. Wszędzie, z wyjątkiem placu przed sklepikiem, było cicho i spokojnie. Zamilkły ciężarówki i ciężkie maszyny, na uliczkach i na polanie nie było widać żadnych dorosłych, bo w większości ruszyli do miasta. Łysek i Wytrzeszcz z paczką ramenu pod pachą opuścili osadę i szli do bazy. Nagle usłyszeli wołanie. Wytrzeszcz odwrócił się i zobaczył, jak Kret z dwoma innymi chłopakami z reklamówkami w rękach kieruje się do kryjówki.
– O, ramen! Dostaliście w kościele? – powiedział Kret i od niechcenia szturchnął paczkę pod pachą Łyska.
– Nie mów, że dziś też robicie zupę z Wyspy Kwiatów? – zapytał Wytrzeszcz, zaglądając do niesionych przez nich reklamówek.
Zgryźliwie nawiązał do dania, które Kret przygotował poprzednim razem ze znalezionej ryby. Tutaj jednak każda potrawa zrobiona z wyszperanych na wysypisku odpadków nazywała się „zupą z Wyspy Kwiatów”.
– Uważaj, co mówisz, chłopie! Wiesz, kim jestem? Najmłodszym z Kooperatywy!
Do Kooperatywy na rzecz Środowiska należała jedna z ciężarówek sektora prywatnego, do którego należeć tak bardzo pragnął Baron Ashura, bo napływały tam rzeczy z amerykańskich baz wojskowych, fabryk i prywatnych posesji. Ten teren, razem z trzema miejscami na południe od rzeki, miał kilkakrotnie wyższe opłaty niż pozostałe. Bazy amerykańskie wyrzucały produkty żywnościowe, nawet te jeszcze całkiem dobre, choć ich data ważności minęła, a także przeróżne rzeczy, od ubrań aż po sprzęt wojskowy, których nie można było sprzedać na wagę, w tak dobrym były stanie. Teren, na który spływały odpady z fabryk, był rajem pod względem rzeczy nadających się do utylizacji, od żelastwa przez plastik, styropian, folię aż po papier. Dzięki temu, że ojciec Kreta i jego brat przyjechali na Wyspę Śmieci jako jedni z pierwszych, Kret też mógł pracować na drugiej linii w sektorze prywatnym. Teraz przyniósł dwie reklamówki wypełnione małymi pudełkami.
– Dziś dzięki mnie znajdziecie się w raju.
Dzieciaki nie przejęły się jego przechwałkami. Jak tylko wszyscy razem dotarli do bazy, Kret kilkakrotnie kopnął słupy podtrzymujące dach, stuknął w foliowe drzwi i obszedł dookoła bazę, przyglądając się jej dokładnie. Wyglądało to na zachowanie prawowitego właściciela tego miejsca.
– Dobrze, żeście zrobili ten dach. Trzeba było jeszcze pomyśleć o oknie z boku.
– Nic nie mów! Te drzwi zajęły nam cały dzień.
– W sumie zaraz zrobi się zimno.
Dzieciaki otworzyły drzwi na oścież, weszły do środka i usiadły w kółku.
– Nieźle tu jest! A czyj to koc? – zapytał Kret, kładąc się z rękoma pod głową.
– Nasz – zachichotał Łysek.
– Spaliśmy tu zeszłej nocy. Starzy się pokłócili…
Na te słowa Kret zaśmiał się ze zrozumieniem.
– Twoja matka i jego ojciec? Koniec końców tutaj wiele dzieciaków nie mieszka ze swoimi rodzicami. Mój ojciec na przykład mieszka w innym domu, a ja z bratem w innym.
Wytrzeszcz, zgodnie z tutejszym zwyczajem, musiał ze spokojem przyjąć wymądrzanie się Kreta. Chłopak czuł, że Kret różni się od innych dzieciaków. Wyglądał na takiego, który nawet jakby w ogóle został pozbawiony opieki dorosłych, nie dałby się zamknąć w sierocińcu. Sam zarobiłby na swoje utrzymanie. W drzwiach pojawiło się dwóch chłopców. Wytrzeszcz już rozpoznawał tych, którzy przyszli z nim, ale ci byli nowi.
– Dawno się nie widzieliśmy, Kapitanie.
Jeden z nich był wysoki i chyba nieco starszy, niż wskazywał jego wygląd. Obrzucił Wytrzeszcza porażającym spojrzeniem i usiadł naprzeciwko Kreta. Wytrzeszcz powiedział, że ma piętnaście lat, by się przypodobać Kapitanowi. Jak się dowiedział później, ten chłopak miał czternaście lat – był o cały rok starszy niż Wytrzeszcz w rzeczywistości. Gdy wszyscy w końcu usiedli w pokoju, nastąpiła spóźniona prezentacja.
– To jest Wytrzeszcz, który niedawno tu się przeprowadził – poinformował zgromadzonych Kret. – Pracuje, tak jak ja.
– Wytrzeszcz? Ale popieprzone przezwisko! Moje też nie lepsze. Wołają na mnie Pluskwiak Odorek.
– On ma dwa przezwiska. I Pluskwiak, i Odorek – dodał, chichocząc, Kret.
Wszyscy chłopcy się roześmiali. Wytrzeszcz nie mógł przejść do porządku dziennego nad tym, jak chłopak określił jego przezwisko, nie rozumiał, dlatego śmiał się tak zapamiętale, że aż walił dłońmi w podłogę. Pluskwiak czy Odorek, wszystko jedno, zwał, jak zwał, zaczął się krzywić na reakcję dzieciaków, mimo że sam zaczął. Wszyscy kolejno się przedstawiali. Ropuchę z okrągłymi policzkami i Strupa z plamami atopowymi na całym ciele widział już wcześniej, a niski czarnulek Żuk był w wieku Łyska. Mimo że Wytrzeszcz został tak nazwany przez policjanta, który chlastał go po głowie zwiniętymi dokumentami, w porównaniu z ksywkami tych dzieciaków jego przezwisko wydało mu się bardzo męskie.
– Śmiejesz się ze mnie? – zapytał Pluskwiak Odorek, spuszczając głowę i groźnie spoglądając spode łba na Wytrzeszcza. Wszyscy się uciszyli. Kret z zainteresowaniem łypał to na jednego, to na drugiego. Wytrzeszcz zbladł.
– No co ty?! Śmiałem się, bo to było śmieszne.
– Pierdolisz!
W momencie, gdy chłopak wstawał, by wymierzyć mu kopa, Wytrzeszcz też prędko podniósł się z ziemi.
– Może wyjdziecie na zewnątrz i staniecie do prawdziwej bójki? – zapytał Kret, wciskając się między nich.
Wszyscy wylegli na plac przed bazą. W slumsach Wytrzeszcz bił się kilkanaście razy i wiedział, że takie impulsywne wyrostki mają wiele słabych punktów. Stał spokojnie, nie przybierając żadnej postawy, miał ręce swobodnie opuszczone wzdłuż ciała. Za to Pluskwiak czy Odorek, jakkolwiek mu tam, podniósł zaciśnięte pięści, lekko ugiął kolana, jakby chciał pokazać, że bił się nie raz, i gibał się, szukając okazji do ataku. Wytrzeszcz nigdy nie przeciągał bójki. Uderzał pierwszy albo kiedy dostrzegł słaby punkt, od razu powalał przeciwnika kilkoma szybkimi ruchami. Pluskwiak, wymachując nogami, zbliżał się do niego. Ten nie zrobił ani jednego uniku, tylko złapał nogę chłopaka jedną ręką, a drugą walnął go w twarz. Odorek runął do tyłu, a Wytrzeszcz wymierzył mu jeszcze kilka kopniaków w bok. Chłopak wił się na ziemi i charczał, nie mogąc złapać powietrza. Żenujące było to, jak łatwo poszła ta bójka. Wytrzeszcz przykucnąwszy, poklepał Pluskwiaka po plecach.
– W porządku?
– Dajcie mu wody!
Na słowa Kreta Żuk nalał wody z plastikowej butelki i wyciągnął ją w stronę chłopaka, ten jednak go odepchnął, wstał i pobiegł w stronę pola. Żuk chciał ruszyć za nim, ale Kret go powstrzymał.
– Zostaw go. To ze wstydu. Zaraz wróci.
Wytrzeszcz poczuł dumę, że udowodnił wszystkim, że nie jest słabym przeciwnikiem.
– Ej, to było bez sensu. Pośmialibyśmy się, i tyle – powiedział jak gdyby nigdy nic.
– Właśnie dlatego ma przezwisko Pluskwiak Odorek. Łatwo się wkurwia – wyjaśnił Kret, a reszta wybuchła śmiechem, korzystając z okazji, że chłopak zwiał. Kapitan wyciągnął z reklamówek cztery małe pudełka i otworzył jedno z nich. Zawierało kilka puszek i coś czekoladowego. Ropucha wychylił się, żeby lepiej widzieć.
– Co to jest?
– Ja to kiedyś jadłem. To z bazy amerykańskiej. Jest tam wszystko – wyjaśnił Strup, udając, że wie, o czym mówi.
Kret bez słowa rozerwał opakowanie. Ukazały się rozmaite rzeczy. Okrągłe czekoladki owinięte w sreberka, krakersy w foliowych paczuszkach, masło, ser, dżem, guma do żucia, nawet kilka papierosów, kawa, kakao, cukier, mleko i wiele, wiele innych rzeczy. Dzieciaki wciskały głowy, przyglądając się produktom na kolanach Kreta. Ten tymczasem wyjął z reklamówki dwa otwieracze do konserw. Jeden z nich miał w końcówce długą i wąską dziurę, a ostrze drugiego wyglądało jak malutka motyka. Zanim otworzył puszki, chłopak rozejrzał się wokół.
– Dajcie jakieś gazety albo kartony – powiedział.
Żuk wybiegł i wrócił z kawałkami papieru na podpałkę. Kret spokojnie otwierał puszki. W jednej były kawałki mielonki, a w drugiej rosół z kurczaka z makaronem.
– To się nazywa przydział C. Czasem znajdujemy je w naszym sektorze.
Kret otworzył wszystkie paczuszki, wysypał zawartość na papier i zaczął kolejno dzielić między dzieciaki. Cztery okrągłe czekoladki przełamał na pół i każdemu dał po połowie, dostali też po trzy gumy, dwie kostki cukru, a zawartość puszek przelał do garnka, w którym zazwyczaj gotowali posiłek. Dodali na oko trochę wody, postawili na palenisku, a gdy zapalili ogień, rozniósł się przepyszny zapach. Kiedy zaczęło bulgotać, wrzucili ramen. Już sam wygląd wskazywał, że będzie to wspaniała wyżerka. Kret nalewał dzieciakom zupę. Wszyscy stanęli przed garnkiem, trzymając w rękach puste puszki i używane drewniane pałeczki.
– Dlaczego ludzie wyrzucają całkiem dobre rzeczy? – zapytał Wytrzeszcz, siorbiąc makaron i kawałki mięsa.
– No właśnie! Takie smaczne!
– Mógłbym to jeść codziennie – zadeklarował Łysek.
Szybko opróżnił swoją puszkę, dolał sobie dokładkę i ciągle się uśmiechał. Dzieciaki były szczęśliwe. Kret, jak na kapitana przystało, wyciągnął papierosa, zapalił i przyglądał się im z zadowoleniem. Po posiłku Strup, jakby wcześniej o tym zapomniał, wyciągnął coś z kieszeni.
– Przyniosłem do bazy.
Kret dokładnie obejrzał przedmiot, a jak przycisnął przycisk, rozbrzmiała cicha elektroniczna muzyczka. Na ekranie pojawiła się ściana zbudowana z cegieł, a okrągły punkt odbijał się od płaszczyzny i je rozbijał.
– To Breakout. Ale tylko przedszkolaki w to grają. Teraz popularny jest Super Mario.
– Co to takiego? – zapytał Strup.
– Znalazłem kiedyś tę grę w śmieciach, ale była popękana, więc wyrzuciłem.
Kret oddał Strupowi konsolę. Młodsi chłopcy kolejno zaczęli grać, Żuk, Łysek i Ropucha. Kret z Wytrzeszczem usiedli na wzgórku za bazą, patrzyli na rzekę mieniącą się w promieniach słońca.
– Byłeś kiedyś w mieście? – zapytał Kret.
– Mieszkałem w mieście, ale odkąd tu przyjechałem, nie byłem tam ani razu.
Kret spochmurniał, jakby słowa Wytrzeszcza zepsuły mu humor.
– Mówiłeś, że mieszkałeś w slumsach? Nie to miałem na myśli, tylko prawdziwe centrum miasta. Ja raz zjadłem tam hamburgera.
– Tylko przejeżdżałem przez centrum. Tam jest galeria handlowa i kino, i mnóstwo pubów.
– Dorośli zazwyczaj jeżdżą na przedmieścia. Pojedźmy kiedyś do prawdziwego centrum miasta.
Słowa Kreta rozśmieszyły Wytrzeszcza.
– I co będziemy tam robić? Bez pieniędzy nic nie możemy.
*
Księżyc w pełni unosił się nad rzeką. Wytrzeszcz i Łysek ukradkiem wymknęli się z bazy. Dokładnie wiedzieli, dokąd zmierzają, mimo że nie zamienili ani słowa. Po przejściu przez pole i wzgórze skierowali się w przeciwną stronę niż do osady. W oddali majaczył świecący punkcik, chwilami rozlegało się szczekanie psów. Kiedy zbliżyli się do domu, psy w tunelu foliowym zaczęły głośno ujadać, a z otwartych drzwi dochodził głos Dziadka Handlarza.
– Chodźcie, chodźcie!
Gdy chłopcy weszli do środka, Chudzina szczekała, ale po chwili wtuliła się w ramiona Łyska i zaczęła merdać ogonem. Inne psiaki położyły nosy na kolanach Wytrzeszcza i posapywały z zadowolenia. Mama Chudziny właśnie przygotowywała kolację.
– Mali Wujkowie wrócili! Co robiliście przez cały dzień? Jedliście coś?
– Gdzie tam jedli! Chodźcie, zjemy razem – odpowiedział jej Dziadek.
– Nie, nie. Przez cały dzień podjadaliśmy to i tamto, nie jesteśmy głodni – szczerze przyznał Wytrzeszcz.
– Ale zrobiliśmy ciasteczka ryżowe. Spróbujcie!
Mama Chudziny postawiła przed nimi talerz z sirutteok i songpyeon. Kiedy ona z Dziadkiem spożywali kolację, chłopcy jedli ciasteczka, a psiaki chrupały swoją karmę. Wytrzeszcz dawno nie jadł sirutteok z kruszonką z czerwonej fasoli na wierzchu. Pewnie ostatnio w swoje urodziny, jak był mały.
– Gdzie można kupić galaretkę z gryki? – z głupia frant Łysek zapytał Mamę Chudziny.
– Maemilmuk? Po co ci to?
Ponieważ siedział z nimi również Dziadek, Wytrzeszcz lekko szturchnął Łyska w nogę na znak, że ma się zamknąć, ale ten nie zajarzył, o co chodzi, i mówił dalej.
– Spotkaliśmy najmłodszego z rodziny Kimów. Powiedział, że wszyscy się pochorowali i że tylko galaretka z gryki im pomoże.
Dziadek udawał, że nie słyszy, kontynuował posiłek, a Mama Chudziny odłożyła łyżkę i podeszła do Łyska.
– To pewnie był najmłodszy wnuk. Trzy pokolenia rodziny Kimów mieszkają razem, tak jak my kiedyś. Maemilmuk można kupić na targu.
– Jestem teraz wolny, mogę pojechać i wam kupić – niespodziewanie zaproponował Dziadek.
Wszyscy zamilkli i mu się przyglądali zdziwieni.
– Są święta, jeśli macie zrobić dobry uczynek, to dziś jest najlepszy moment.
Dziadek napił się wody, odchrząknął i wstał.
– Czy ja też mogę pojechać? – zapytał Wytrzeszcz, idąc za nim.
– Jasne! Jazda za rzeczkę i z powrotem zajmie nam około dwudziestu minut.
Łysek z Mamą Chudziny zaczęli z resztek przygotowywać jedzenie dla psów z tunelu, a dziadek z Wytrzeszczem wsiedli do ciężarówki i ruszyli. Jechali wyboistą dróżką, którą Wytrzeszcz dobrze znał, ale po chwili minęli sklepik, biuro administracji i wjechali na większą drogę gruntową, którą poruszały się śmieciary. Samochód przejechał ten sam most, którym Wytrzeszcz z mamą przybyli na wysypisko pierwszego dnia, ale zamiast wjechać na autostradę, Dziadek skręcił na dwupasmówkę. Od tego miejsca zaczął się asfalt, widać było przydrożne drzewa. Po raz pierwszy od miesięcy Wytrzeszcz opuszczał Wyspę Kwiatów.
– Wygląda na to, że rodzina Kimów istnieje naprawdę – wymamrotał Dziadek, jakby mówił tylko do siebie, skupiony na prowadzeniu samochodu.
– Powiedzieli, że od zawsze żyją obok nas.
Dziadek spojrzał na chłopaka.
– Słyszałem wcześniej, że lubią maemilmuk. Ale myślałem, że mojej córce coś się uroiło – powiedział.
– Ja też.
W oddali majaczyło miasto. Pośrodku pól ryżowych i warzywnych świeciły światła, wznosiły się trzy- i czteropiętrowe bloki, wzdłuż drogi ciągnęły się pawilony handlowe, a w bocznych uliczkach widać było jeszcze więcej domów mieszkalnych. Samochód zjechał z głównej ulicy i skręcił w lewo, gdzie znajdował się rozległy parking oraz zaczynały się wąskie alejki targu. Dziadek zaparkował. Krążył przez jakiś czas między straganami i małymi warsztatami, w których na miejscu tłoczono olej sezamowy, sklepami spożywczo-przemysłowymi i barkami serwującymi aromatyczną zupę gukbap, aż w końcu zatrzymał się przed jednym lokalem. Sklepy w większości były pozamykane. W tych nielicznych, które działały, właściciele siedzieli w niewielkich grupkach, jedli świąteczne przysmaki i popijali makkoli. W innych zaś starsi ludzie w samotności oglądali telewizję. W sklepie, przed którym przystanął Dziadek, sprzedawano przystawki. Można tam było kupić wszystko, od sałatek warzywnych przez ugotowane kiełki fasoli po marynowane tofu. Niewątpliwie Dziadek przeszukał pamięć i przypomniał sobie, że tu na pewno można kupić galaretkę z gryki.
– Widzę, że są różne galaretki, ale czy macie maemilmuk? – zapytał sprzedawczynię.
– Wszystko sprzedałam. Ale kto je gryczaną galaretkę w święta? Jutro będzie.
– Dziś potrzebuję.
– Przegrał pan galaretkę w karty czy co? – roześmiała się grubiańsko.
Ostatnią rzeczą, której się dziś spodziewała, było to, że ujrzy Dziadka, który ni z gruszki, ni z pietruszki w świąteczny wieczór zapragnie galaretki z gryki. Wtem, jakby coś sobie przypomniała, zawołała do sklepu po drugiej stronie.
– Hej! Macie tam mąkę z gryki, prawda?
Mężczyzna z naprzeciwka rozejrzał się i podniósł w ręku jedno opakowanie. Zamachał paczką, jakby się pytał, czy o to chodzi. Dziadek podszedł do niego i przeczytał etykietę. Było pięć paczek.
– Biorę wszystkie – powiedział.
– Wszystkie? Otwiera pan fabrykę galaretki z gryki?
Dziadek Handlarz dołożył jeszcze zgrzewkę makkoli, podzielili się z Wytrzeszczem zakupami i ruszyli do ciężarówki.
– Zapomniałem – rzekł Dziadek – że to się robi tak samo jak klej. Wystarczy rozmieszać mąkę z gryki z wodą, aż powstanie lepka maź i jak zastygnie, będzie galaretka. Kiedyś, dawno temu w ten sposób robiliśmy też galaretkę z fasoli czy żołędzi.
– Dawno nie jadłem maemilmuk – odrzekł chłopak.
Dziadek pokiwał głową.
– No tak. W dzisiejszych czasach jest wiele rzeczy, których dawno nie robiliśmy.
Wsiedli do samochodu i skierowali się z powrotem ku Wyspie Kwiatów, która w oddali wyglądała jak długi, niski pagórek. Księżyc już wzeszedł nad wzgórzem. Wjechali na wysypisko, po prawej stronie ciągnęły się pola, po lewej zaś migotały światła osady.
– Dziadku, kiedyś też mieszkali tu ludzie?
– Pewnie. Ja się tu urodziłem. To była duża wioska. Wszyscy, jak dostali rekompensaty, wyprowadzili się za rzeczkę, ale tam też trudno się żyje, więc wielu się wyniosło z tej okolicy.
Wytrzeszcz zatęsknił za slumsami, w których kiedyś mieszkał. Przypomniały mu się tamtejsze uliczki.
– Jest takie miejsce, gdzie się da żyć? – Dziadek odezwał się ponownie. – Jak nie masz pieniędzy, wszędzie się nie da. Tu wystarczy wytrzymać tylko te muchy, pieniądze same się znajdują, prawda? Zaraz zrobi się zimniej, nie będzie much ani komarów, będzie się dało żyć.
Wjechali na most.
– To szczęście, że do nas przychodzicie. Jeszcze całkiem niedawno moja córka uciekała z domu i włóczyła się po okolicy. Idioci wołali na nią „wariatka” i rzucali kamieniami.
Wytrzeszcz bez słowa przysłuchiwał się tej opowieści.
– To się zaczęło po śmierci jej matki, miała wtedy około dziewiętnastu lat. Ludzie gadali, że duch w nią wstąpił i że trzeba odprawić jakieś szamańskie egzorcyzmy. Teraz też od czasu do czasu traci zmysły, ale jest dużo lepiej niż kiedyś. – Ciężarówka wjechała pod górkę i znów minęła biuro administracji i sklepik. – No i co z tego, że człowiek żyje z muchami? To prawie tak samo jak te duchy czy cokolwiek to jest. A wy się nie boicie, chłopcy?
– Nie. Ciekawi nas to.
W porównaniu z ohydną rzeczywistością, w której nieustannie czuć odrażający smród, gdzie żyje się z chmarami much i w brudzie, a wywrotki jak potwory wyrzucają z siebie wszelkiego rodzaju śmieci, nic nie jest straszne. Teraz to już nawet jak na końcu motyki zawiśnie rozkładające się truchło jakiegoś zwierzęcia, to tylko kopie się je na bok. Zaraz zostaje pogrzebane pod kolejnymi śmieciami. Jakież ogromne ilości śmieci człowiek produkuje! Rzeczy tracą swój oryginalny kształt, są rozkładane na mniejsze części, tak że wyglądają makabrycznie, zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy maszyna je wyprodukowała. Spoglądając na trawy kołyszące się w świetle księżyca, Wytrzeszcz pomyślał, że chciałby polecieć do innego świata.
Jak tylko ciężarówka zatrzymała się przed domem, psiaki znów zaczęły hałasować. To szczekanie jednak już nie brzmiało jak ostrzeżenie, ale raczej jak powitanie. Wytrzeszcz rozpoznał psie pozdrowienia, bo wśród szczekania było też słychać skowyczenie i piszczenie. Dziadek i Wytrzeszcz zanieśli do domu rzeczy kupione na targu. Od razu podbiegły do nich stare, niedołężne psiaki i zaczęły obwąchiwać zakupy, a Łysek i Mama Chudziny wzięli paczki i makkoli.
– Co to jest? – zapytała Mama Chudziny.
– Mąka z gryki. Podobno wystarczy tylko zagotować – wtrącił się Wytrzeszcz i odpowiedział w imieniu Dziadka.
– Świetnie. Wiem, jak to zrobić.
Mama Chudziny wysypała całą paczkę do plastikowej miski, której używała podczas kiszenia kimchi, i mieszała, powoli dolewając wodę. Potem wyniosła potrawę na zewnątrz, gdzie przelała ją do gara, który stał na palenisku, i powoli zagotowała. Dziadek, nie mogąc się doczekać, otworzył butelkę makkoli, nalał trochę i wypił jednym haustem. Mama Chudziny przelała zagotowaną pastę do misy i zaniosła ją z powrotem do domu, gdzie równo uklepała powierzchnię, a potem postawiła naczynie na blacie.
– Zgęstnieje, jak wystygnie. Tato, już pijesz?
– Chciałem się tylko upewnić, czy dobrze smakuje. Poza tym nie można jeść maemilmuk bez odrobinki makkoli, prawda?
Wyprawa na targ, gotowanie i studzenie galaretki gryczanej zajęło tylko półtorej godziny. Gdyby mieli prostokątny pojemnik, galaretka byłaby ładniejsza. Okrągła misa nadała jej kształt szerokiego, płaskiego półksiężyca. Mimo to po wyjęciu i pokrojeniu maemilmuk wyglądał świetnie. Mama Chudziny postawiła sobie misę z kawałkami galaretki na głowie, a Łysek z Wytrzeszczem zabrali siaty z butelkami makkoli. Kiedy wychodzili, Chudzina zaszczekała na znak, że też chce iść. Dziadek wziął ją na ręce.
– Poproś, by cię wyleczyli z tego obłędu – powiedział, wyglądając za nimi na zewnątrz.
Księżyc w zenicie sprawiał, że cały świat wyglądał, jakby był ze srebra. Światło księżyca, w odróżnieniu od elektrycznego, przysłania ohydne rzeczy i sprawia, że wszystko – woda, drzewa, trawy i kamienie – staje się swojskie i znajome. Chłopcy z Mamą Chudziny przedzierali się przez wysokie chaszcze, kierując się w stronę rzeki. Busz zarośli sprawiał wrażenie zupełnie innego świata. Zaczepiali nogami o wykrzywione korzenie i niskie gałęzie, a za każdym razem, gdy źdźbła miskantu ocierały się o ich twarze, drżeli od zimnej rosy. W oddali było widać wysokie drzewa rosnące w kręgu, a księżycowy blask pobłyskiwał zza gałęzi.
Kiedy dotarli przed świątynię, Mama Chudziny zdjęła z głowy misę z galaretką z gryki, a chłopcy otworzyli makkoli i wszystko ustawili na tarasie. Kobieta zabrała jedną butelkę wina ryżowego i poszła pod wierzbę, gdzie wzięła do ust łyk napoju i spryskała nim drzewo. Powtórzyła tę czynność kilkukrotnie. Rozlała w ten sposób prawie wszystko. W pewnej chwili jakby zapadła się w sobie, jej ramiona zaczęły drżeć i wymiotując, przewróciła się na ziemię. Leżała tak przez chwilę w konwulsjach, po czym nagle usiadła, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Łysek, który już kilka razy tego doświadczył, spokojnie trzymał ją za rękę, ale Wytrzeszcz się przestraszył, mimo że już raz to widział. Przerażało go, że te ataki nie pojawiają się z żadną regularnością, nadchodzą nagle i niespodziewanie.
– Chodźcie! – zawołała Mama Chudziny, wywijając obiema rękami. – Spróbujcie tego, co przynieśliśmy wam w ofierze!
Przenikliwym wzrokiem przeszyła las. Nagle chłopcy dostrzegli niebieskie punkciki poruszające się między drzewami. Po chwili zaczęli się zbierać jacyś ludzie, którzy mrucząc coś niezrozumiale, zbliżyli się do świątyni. Zatrzymali się jednak w pewnej odległości. Mama Chudziny popchnęła chłopaków i ponagliła, by cofnęli się w stronę rzeki. Dopiero wtedy ciemne postacie podeszły do tarasu i zaczęły jeść maemilmuk i pić makkoli. Mały cień zbliżył się do trójki przybyszów, którzy stali w pewnym oddaleniu.
– Przynieśliśmy wam galaretkę z gryki – powiedział Łysek, rozpoznawszy chłopca.
– Dzięki! – Dziecko, tak jak poprzednio, nisko się skłoniło.
– Przyszła cała twoja rodzina? – zapytał Wytrzeszcz.
– Tak, dziadek, babcia, tata, mama, stryj, stryjenka, młodszy stryjek, młodsza stryjenka, wuj, ciotka ze strony mamy i ciotka ze strony taty, jeszcze jedna ciocia, kuzyn, moja starsza siostra, no i ja. – Przedstawiał rodzinę, jakby wypowiadał jakieś zaklęcie.
Mama Chudziny wystąpiła z szeregu.
– Poznajesz mnie? Pan Kim to twój ojciec, prawda?
– U nas każdy dorosły to pan Kim – odpowiedział dzieciak ze śmiechem. – A pani rozmawiała z Wierzbową Babcią, prawda?
– Teraz to ja jestem Wierzbową Babcią.
– To proszę razem z nami skosztować maemilmuk.
– Nie, dziękuję, już się poczęstowałam orzeźwiającym makkoli.
Dzieciak wrócił do swoich. Nadal było słychać gwar rozmów, odgłosy jedzenia i picia. Po chwili chłopiec znów pojawił się między drzewami.
– Chodźcie! Moja rodzina chce was poznać.
Za Łyskiem, który ruszył pierwszy, poszli pozostali. Przed świątynią było ponad dwadzieścia osób, które ustawiły się w rzędach jak do pamiątkowego zdjęcia. Mężczyzna w spłowiałym ubraniu roboczym i czapce bejsbolówce z napisem „Ruch Nowej Wsi”, wyglądający jak każdy inny facet z okolicy, podszedł i się przedstawił.
– Jestem jego ojcem. Ostatnio zachorowaliśmy, nie mieliśmy sił. Dzięki wam czujemy się lepiej.
Stojący z tyłu dziadek z białą brodą pokiwał głową.
– Zobaczcie, moje ręce i nogi znowu działają – zażartował.
Poruszał kończynami na lewo i prawo. Ubrany w starą marynarkę i bawełniane, powypychane na kolanach spodnie wyglądał jak większość starszych ludzi. Kobieta w luźnych szarawarach w kwiatowy wzór, zszarganej bluzce i chustce na głowie okazała się mamą dziecka.
– Wierzbowa Babcia dobrze się nami opiekuje – powiedziała.
– Jesteście silni i odpowiedzialni. Musicie sobie nawzajem pomagać – odparła Mama Chudziny.
– Przyjdź do nas kiedyś – zaprosił Łyska chłopiec.
– To wy tu mieszkacie? – zapytał z niedowierzaniem Łysek, a dziecko jak zwykle zachichotało.
– Od dawna mieszkamy na Wyspie Kwiatów.
– No, pojedliśmy trochę, to czas wracać do pracy – powiedział z energią w głosie białobrody dziadek.
Nagle zrobiło się zamieszanie, rodzina Kimów rozpłynęła się między drzewami otaczającymi świątynię, a niebieskie światełka zniknęły. Mama Chudziny i dwaj chłopcy stali w milczeniu.
– Co to było? Wyglądają jak my. Poszli teraz przegrzebywać śmieci? – z przejęciem zapytał Wytrzeszcz, kiedy otrząsnął się z szoku.
– Przecież powiedzieli, że uprawiają ziemię – oznajmił Łysek, a Mama potwierdzająco pokiwała głową.
– Wierzbowa Babcia twierdzi, że to oni są właścicielami Wyspy Kwiatów – dodała.
Wszyscy troje ruszyli z powrotem. Opuścili las, przeszli przez zarośla i kępy miskantu, minęli stosy posegregowanych odpadów elektronicznych i wrócili do domu.