Wraz z nastaniem jesieni praca zrobiła się jeszcze trudniejsza. Znowu ogrzewano domy tonami brykietów węglowych, żeby odpędzić nocny chłód, co sprawiało, że wysypisko zostało zawalone popiołem. Do tego doszły śmieci po dziesięciodniowym sezonie kiszenia kimchi. To wszystko razem spowodowało, że pierwsza linia, nie mówiąc już o drugiej, nie dała rady wyszukać odpadów o jakiejkolwiek wartości. Nieustająca powódź pyłu węglowego i resztek gnijących kapuścianych liści przykrywały każdy kawałek folii, wszystkie butelki, puszki, kartony czy żelastwo. Nie wybierały sobie sektora, przejęły całe wysypisko.
– Tak to już jest na tym świecie – rzekł kierownik Ashura do swoich robotników – znikają komary i muchy, a pojawia się popiół.
Po porannej zmianie nadjeżdżały buldożery, które zasypywały śmieci warstwą ziemi. Równając grunt, rozjeżdżały spalone brykiety i wzniecały popiół. Cała okolica pokrywała się śnieżnobiałym pyłem. Twarze, wcześniej czarne od brudu, teraz się bieliły, jakby przyprószono je mąką.
Tego dnia, gdy spadł pierwszy śnieg, Wytrzeszcz przenosił i segregował zebrane przez mamę odpady. Razem znosili je z wysypiska, rozdzielali na polanie i pakowali do worków. W pewnej chwili od strony zaparkowanych motocykli i ciężarówek nadszedł Dziadek Handlarz.
– Jest dziś coś dobrego? – zapytał.
– W naszym sektorze tylko odpady po kimchi. Jest sporo kartonów. Folia i kartony.
Pośrednicy, którzy wozili odpady motocyklami i prywatnymi samochodami, niezależnie, czy akurat wypadał dzień skupu, czy nie, odkupywali od zbieraczy upatrzone rzeczy, dzięki czemu robotnicy mogli zarobić jakieś drobne pieniądze, gdy im zabrakło do wypłaty.
– Dawaj wszystkie puszki i plastik! – polecił Dziadek.
Wytrzeszcz przyciągnął pięć worków odpadów. Po zważeniu ich Dziadek wręczył mamie pieniądze, a chłopak przerzucił sobie worki przez ramię i zapakował je na ciężarówkę.
– Skończyłeś na dziś? – zapytał starzec, siadając za kierownicą.
– Segreguję.
– Szukają cię.
– Mama Chudziny?
– Ona i twój młodszy brat.
Wytrzeszcz pokiwał głową na znak, że zrozumiał, i pobiegł do swojej mamy, by jej powiedzieć, że idzie poszukać Łyska. Mama, która zawsze kazała mu pracować od rana do wieczora i nigdy nie interesowała się tym, co syn robi później, tylko spojrzała znacząco na niego i kontynuowała pracę. Gdy zapaliły się reflektory ciężarówki, spostrzegli, że coś lata w powietrzu. Wytrzeszcz ubrany w kilka warstw ubrań roboczych i czapkę nic nie czuł, ale wyglądało na to, że zaczął padać śnieg.
– Śnieg! – krzyknął podniecony.
– No proszę! – powiedział Dzidek, gdy ruszyli. – To pierwszy śnieg, więc na razie nie spadnie go za dużo. Jak mocno śnieży, robota staje się męczarnią dla wszystkich.
W drodze z wysypiska do domu Mamy Chudziny zaczęło intensywniej padać. Ale i tak płatki padające na przednią szybę samochodu od razu zmieniały się w krople wody. Przy wtórze poszczekiwań i ujadania psów drzwi do domu uchyliły się i wyjrzeli przez nie kobieta z Łyskiem.
– Czy dziś jest jakiś specjalny dzień? – zapytał Wytrzeszcz.
– Dziś nastawiłam kimchi – odpowiedziała Mama Chudziny, stawiając na stole miseczki. – Nas jest tylko dwoje, więc nie zakisiłam dużo. Ale przy okazji zrobiłam też całą michę galaretki z gryki.
– Rodzina pana Kima będzie zadowolona. Chciałbym się spotkać z tym dzieciakiem – powiedział Łysek z chichotem, który wskazywał na jego dobry humor.
Na stole pojawiły się żółtawe liście kapusty, pozostałości po kiszeniu kimchi, sos i kawałki gotowanego boczku. Mama Chudziny postawiła jeszcze butelkę makkoli, usiadła u szczytu stołu, nalała miseczkę alkoholu ojcu i już przechylała butelkę, by sobie też nalać.
– Na pewno dasz radę? Koszmarna dziś pogoda… – rzekł do córki Dziadek. Przejął od niej butelkę i sam nalał jej wina. Wypili jednym haustem. Mama Chudziny wzięła michę galaretki z gryki na głowę, chłopcy zabrali alkohol i wszyscy razem ruszyli nad rzekę. Cienkie gałęzie drzew i trawy miskantu chińskiego były przemoknięte, a piaszczysta ziemia zabieliła się od śniegu. Mama Chudziny, tak jak poprzednio, podeszła do wierzby, nabierała do ust makkoli i spluwała na pień drzewa. Jej ramiona się unosiły, cała drżała, ale tym razem nie przewróciła się ani nie dostała spazmów, tylko jej głos się zmienił, przybierając spokojny ton.
– No, prosto do celu! – powiedziała.
Położyła michę z galaretką z gryki bezpośrednio na ziemi przed świątynią, a obok ustawiła butelki z makkoli.
– Chodźcie! Przyjdźcie skosztować przygotowanych przez nas pyszności! – zawołała, zwracając się w stronę wysokich traw miskantu.
W ciemności dało się wyczuć czyjąś obecność, pojawiły się ciemne cienie. Rodzina pana Kima, przeciwnie niż poprzednio, nie zatrzymała się w oddali, tylko od razu podeszła do kobiety i chłopaków. Ojciec w czapce z napisem „Ruch Nowej Wsi”, matka w luźnych spodniach i z chustką na głowie, dziadek z siwą brodą, babcia, stryj w wypłowiałej marynarce, brat cioteczny w mundurze rezerwy, młodszy stryjek, młodsza stryjenka, siostra ojca z mężem, siostra matki, kuzyni, bracia, siostry i dzieciak, najmłodszy z całej rodziny. Wzniecając powiew wiatru, zgromadzili się przy misce z maemilmuk. Nagle na małej polanie zrobiło się tłoczno. Wszyscy znajdowali się bardzo blisko, ale jedyne, co dało się wyczuć, to chłodne muśnięcia powiewów wiatru. Ciemne twarze rodziny pana Kima nie były ani czerwone, ani niebieskawe, chłopcom wydawało się, że spotkali dobrze znanych sąsiadów z okolicy.
– Dzięki Wierzbowej Babci cała nasza rodzina wyzdrowiała – rzekł do Mamy Chudziny pan Kim.
– Częstujcie się.
– Jak się macie? – zapytało dziecko, zwracając się do Łyska i Wytrzeszcza. – My byliśmy potwornie zajęci.
– Czym? – chciał wiedzieć Łysek.
– Żniwami. Teraz możemy odpocząć do przyszłorocznej pierwszej pełni księżyca.
– Ty też się poczęstuj – ponagliła go Mama Chudziny.
Dziecko skłoniło się, wcisnęło między starszych i sięgnęło po galaretkę. Chłopcy i Mama Chudziny z zadowoleniem obserwowali, jak wszyscy jedzą ze smakiem. Potem cała rodzina ponownie ustawiła się rzędem i po pożegnaniu z Mamą Chudziny i chłopcami cichutko zaczęła się wycofywać.
– Chcecie pójść z nami? – zapytało dziecko.
– Naprawdę możemy?
– Chodźcie za mną!
Ruszyli w stronę wysokich traw miskantu, wśród których już zniknęła cała rodzina. Gdy suche liście muskały twarze chłopców, nagle zrobiło się ciemno, potem znów trochę pojaśniało, ale nadal niewiele było widać. Spowiła ich mgła. Dziecko to się pojawiało, to znikało, smugi mgły zdawały się unosić i opadać. Okolica była przyćmiona jak w środku nocy. Po prawej stronie płynęła rzeka, na jej drugim brzegu znajdowały się pola otoczone górami, to wszystko wyglądało jak na malunku z koreańskiego parawanu. Z tyłu, tuż przy brzegu, piętrzyło się wysokie wzgórze, jak jakiś klif, a z przodu przy piaszczystym brzegu widać było przystań. Na polach kołysały się łany sorgo. Wzdłuż krętej ścieżki prężnie stały wysokie topole. Przy wejściu do wioski rósł bujny bambusowy las. Tu i tam znajdowały się domy kryte strzechą, a na wzgórzu – kolejna wioska. Wytrzeszcz zrównał krok z dzieckiem.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał.
– Nie poznajesz? Na Wyspie Kwiatów.
– To to samo miejsce, w którym mieszkamy?
Wytrzeszcz rozglądał się na wszystkie strony.
– Tak kiedyś wyglądała.
– Serio? Tak wyglądała Wyspa Kwiatów?
– No przecież mówię! Tu mieszkamy – zachichotało dziecko.
Chłopcy się zatrzymali na chwilę i przyglądali się rzece, po której płynęła mała łódka. Na środku było widać wysepkę z gęstym lasem i niziutką górką. Na łące przy brzegu krowa z cielątkiem u boku skubała trawę. Rosło tam pełno kwiatów, a kaczki przylatywały, odlatywały albo pluskały się w wodzie. Wytrzeszcz z niedowierzaniem wodził wzrokiem po okolicy.
– Nigdy nie widzieliśmy tej wysepki.
– Wysadzili ją w powietrze. Nasza rodzina kiedyś tam mieszkała, ale zostaliśmy zmuszeni, żeby ją opuścić już dawno temu – wyjaśniło dziecko.
– My pewnie też kiedyś będziemy musieli opuścić naszą Wyspę.
Dorośli, którzy szli przodem, po kolei znikali w swoich domach, dziecko natomiast zaprowadziło Wytrzeszcza i Łyska na podwórko, gdzie stał kryty strzechą dom w kształcie litery L. Starszy brat rąbał drewno, mama krzątała się w kuchni, tata palił fajkę na tarasie, a siostry zbierały pranie do miski i szły nad rzekę. Krajobraz z krową i cielakiem, kaczkami i łódką oraz zapracowaną rodziną wyglądał jak kadr z filmu.
– Gdzie się podziało wysypisko śmieci i nasza osada? – zapytał Wytrzeszcz.
– Nie widać ich, ale zawsze są blisko. – Dziecko odwróciło się i pokazało palcem w stronę, z której przyszli. – Widzicie, jak gęsta jest ta paskudna mgła? Coraz częściej spowija całą okolicę.
Drugi koniec wioski był cały pogrążony w gęstej mgle podobnej do białego dymu.
– Tam też już nie możemy chodzić. Wiele osób opuściło to miejsce, tylko nasza rodzina została.
Dziecko otworzyło drzwi spichlerza, a jego wnętrze wyglądało jak główny pawilon buddyjskiej świątyni. Od sufitu po podłogę, od ściany do ściany wypełniały je małe worki, które wisiały na belkach i krokwiach.
– To robiliśmy przez całą jesień.
– Co to jest? Ryż? – zapytał Łysek, przyglądając się z rozdziawioną buzią.
– To nasiona polnych kwiatów. Cała nasza rodzina je zbierała. Kiedy nadejdzie wiosna, rozsiejemy je po Wyspie, wszędzie, gdzie znajdziemy skrawek ziemi.
Dziecko poprowadziło Łyska i Wytrzeszcza tą samą drogą, którą przyszli. Wytrzeszcz odwrócił się, a wzgórza, pola i wioska wyglądały jak namalowany obraz, cichy i oddalony krajobraz w księżycową noc. Zatrzymali się na granicy mgły.
– Do zobaczenia! Spotkamy się znowu – zawołało dziecko.
Nagle Łyska i Wytrzeszcza spowiła mgła i coś popchnęło ich w wysokie trawy miskantu. Po chwili leżeli przed świątynią.
– No, w końcu się ocknęliście. Zimno jak diabli. Wstawajcie, idziemy do domu! – zaordynowała Mama Chudziny.
Łysek i Wytrzeszcz patrzyli na siebie oszołomieni.
*
Dni były krótsze i chłodniejsze, co sprawiło, że praca stała się jeszcze trudniejsza, a zarobek – coraz mniejszy. Wzmogło się zniechęcenie zbieraczy i coraz częściej było słychać narzekania. Robotnicy musieli pracować w ciemności od bladego świtu do piątej po południu, kiedy znów zapadał zmrok. Jak tylko nadchodził wieczór, ludzie gromadzili się przed sklepikiem i na polanach osady, żeby zapijać smutki. Ogniska były większe i paliły się długo w nocy. Jak zawsze panowała wrzawa, teraz jednak z powodu problemów z pracą mieszkańcy kłócili się coraz częściej. Im dłużej trwała kłótnia, a w pobliżu znajdowało się mnóstwo ostrych przedmiotów, tym bardziej prawdopodobne stawało się, że przejdą od słów do rękoczynów. Nie kończyło się na łapaniu za fraki, często lała się krew.
Baron Ashura organizował popijawy, tłumacząc, że to integruje pracowników, ale z tego powodu coraz częściej kłócił się z mamą oraz uprawiał hazard do późna w nocy. Zazwyczaj pił i grał w grę karcianą Go-Stop z członkami swojej załogi albo z kierownikami sąsiednich sektorów. Tego dnia graczy było więcej, przyłączyli się liderzy z sektora prywatnego. Tam monopol na każdą zebraną rzecz mieli właściciele ciężarówek i to oni zatrudniali szefów brygad i robotników, z którymi dzielili zysk w proporcji siedemdziesiąt procent do trzydziestu. Trzeba było więcej płacić za możliwość pracy w sektorze prywatnym, ale zwożono tam śmieci lepszej jakości, więc i zarobek był kilkakrotnie większy niż w sektorze publicznym. Większość kierowników z sektora prywatnego to byli trzydziesto-, czterdziestolatkowie upojeni swym bogactwem. Patrząc na to, jak w dni skupu zbierali się i razem szli w miasto, można było powiedzieć, że żyli ze sobą w bliskiej komitywie.
Wszystkie metalowe przedmioty, nie tylko puszki po piwie czy konserwach, lecz także beczki po oleju, aluminiowe naczynia czy garnki trzeba było zgniatać na płasko, żeby dawały się łatwiej segregować i transportować. Na dodatek w sektorze publicznym płacili za nie tyle samo, co za plastik. Robotnicy musieli je zbijać młotkiem albo zgniatać nogą, co wydłużało pracę. Tymczasem załoga Kooperatywy, która obrabiała odpady z baz amerykańskich, miała do dyspozycji zgniatarkę, co sprawiało, że segregowanie tego typu odpadów zajmowało tylko chwilę. Ashura, chcąc rozwiązać ten problem, poszedł szukać przewodniczącego. Kooperatywa zaadaptowała stary kontener na swoje biuro, które znajdowało się za budynkiem administracji. Baron wszedł do środka, gdzie w kółku siedziało kilku kierowników i piło soju.
– Oho, a to kto? Sam kierownik do nas zawitał.
– Najlepsze fanty już zeszły. Po co przyszedłeś?
Ashura udał, że nie słyszy tych zaczepek, podszedł do przewodniczącego, skłonił się i powiedział:
– Bak, chciałbym z tobą chwilę pogadać.
– Co jest? Nie strasz mnie! – odparł krępy mężczyzna o ciemnej karnacji, nie ruszając się z miejsca.
– Nic takiego, tylko chciałem cię o coś zapytać.
Przewodniczący podążył za nim ze skwaszoną miną.
– Mam prośbę. Czy moja załoga nie mogłaby używać waszej zgniatarki?
– Myślę, że możecie przynieść swoje rzeczy i jej używać, kiedy my skończymy robotę, ale ludzie będą gadać – powiedział, uśmiechając się z przekąsem. – Może po prostu odsprzedacie nam te odpady, a my je będziemy zgniatać?
Baron przez chwilę pomyślał. Zdarzało się, że odsprzedawali przedmioty do sektora prywatnego, ale cena za nie była gorsza niż wtedy, kiedy sprzedawali bezpośrednio do zakładów utylizacji czy handlarzom. Na transakcjach z prywaciarzami tracili połowę albo jedną trzecią.
– Sam nie mogę o tym zdecydować. Może będziemy płacić za korzystanie ze zgniatarki, co?
– No dobra, cwaniaku – Bak poklepał Ashurę po ramieniu. – Ale dziś ty stawiasz. Przynieś trochę soju ze sklepu!
Baron kupił dziesięć dużych butelek piwa i wrócił do biura. Chociaż zgromadzonym tam mężczyznom zabrakło alkoholu, przekąsek było w bród.
– To jest indyk. Jedliśmy go, zanim to stało się modne u Jankesów – wyjaśnił Baronowi młody mężczyzna, który wyraźnie się ucieszył na widok soju. Jego usta i palce lśniły od tłuszczu z kawałków indyka i wieprzowiny, które jadł palcami prosto z papieru śniadaniowego. Na stole walały się jakieś pomarańcze ze stemplami informującymi o kraju pochodzenia, śliwki w syropie i inne smakołyki. Zapewne kiedy Baron kupował soju, Bak opowiedział reszcie, dlaczego Ashura stawia dziś alkohol. A ten, jako że miał skłonności do popisywania się, po kilku głębszych zyskiwał coraz więcej odwagi.
– Może i nie zarabiamy tak dużo jak Kooperatywa czy ci, którzy ogarniają centrum, ale płacimy najwyższą opłatę w sektorze publicznym. Cieszy mnie, że moja załoga jest w stanie jakoś się utrzymać.
– Widać, że kierownik ma ostatnio niezłe zyski.
– Masa odpadów po kiszeniu kimchi przyprawiała nas o ból głowy, ale teraz idzie gorączka świąt Bożego Narodzenia, więc sobie odbijemy.
– Który to sektor? – zapytał jeden ze zgromadzonych.
– Chyba południowy wschód północnej części miasta – odpowiedział Bak w imieniu Barona.
– To całkiem nieźle. Tam są dwa targi i to chyba centrum tej części miasta, co nie? Pełno małych zakładów, jak mi się zdaje.
Kierownicy przytakiwali, a Baron Ashura powoli zapominał, że wprosił się na cudzą imprezę.
– Jesteśmy najlepsi w sektorze publicznym! – wykrzyknął.
– Spoko, spoko! – Bak chciał zmienić temat. – Dołącz do nas, co będziemy sami grali? Dalej! Karty na stół!
– Świetnie! Sprawdźmy, jak smakują pieniądze z sektora publicznego!
Alkohol i zakąski odsunięto na bok, a jeden z mężczyzn wyciągnął karty hwatu.
– Za dużo nas do go-stopa, partia zajmie wieczność. Może zagramy w jitgoddaeng albo seotdę?
– Niech będzie seotda. Ekscytująca i prosta.
– Okej. W takim razie ustalmy wartość kart, by potem się bez sensu nie kłócić.
– Jakie ante?
– Sto wonów to za mało, a tysiąc zbyt dużo. Chyba pięćset będzie w porządku dla wszystkich.
– Skoro ante wynosi pięćset, to pięćset wonów za dwie karty, pięćset za wymianę karty z talii, pięćset za pozostanie w grze z nową kartą i kolejne pięćset za podbicie. Czyli minimalna stawka to dwa i pół tysiąca.
Zrobiło się gwarno, ale zdecydowano, że kamienie do baduka będą robiły za żetony. Każdy gracz wsunął dwa dziesięciotysięczne banknoty pod planszę, wymieniając je na czterdzieści kamieni. Jeśli komuś zabraknie kamieni, będzie mógł za gotówkę odkupić je od kogoś, kto ma ich więcej. Ashura pomyślał, że to całkiem uczciwe zasady. Na początku nieźle mu szło i nawet wygrał trochę kasy, ale potem postawił kilka zakładów, które przegrał, i w końcu nie miał już w ogóle pieniędzy. Tak zaczął się jego koniec. Stracił dwie kolejne rundy, aż w końcu wyciągnął jangddaeng – najwyższe, klonowe karty. Dotąd przegrał ponad sto tysięcy wonów, co stanowiło połowę jego miesięcznych zarobków. Po rozdaniu nowej partii dwóch z czterech mężczyzn spasowało, przy sprawdzaniu jeszcze jeden odpadł, a kiedy podniesiono stawkę, kolejny się wstrzymał. W grze zostali tylko Baron Ashura i Bak. W tym momencie Ashura spostrzegł, jak jedna karta mężczyzny, który się wstrzymał, szybko znalazła się w ręku Baka.
– Chwila, co ty robisz?
– Co robię? Dawaj no, pokaż, co masz!
– Podmieniłeś karty!
– Zwariować można! Nie zachowuj się jak dzieciak. No pokaż, jakie masz karty!
Wkurzony Ashura ze złością cisnął karty, a Bak z uśmieszkiem powoli odwrócił swoje. Miał gwangddaeng. Wielkie, jasne, białe słońce oślepiło Barona. Zrobił wielkie oczy. Między marcową kartą wiśni a sierpniową siana próbował odnaleźć dodatkową, ukrytą. Bak tymczasem wyciągnął ręce, by zgarnąć kamienie żetony. Wściekły Baron wywrócił stół, a karty, kamienie i odsunięte na bok zakąski rozleciały się na wszystkie strony.
– Zwariowałeś, skurczybyku? Życie ci niemiłe?
Bak był najbardziej skory do bójki ze wszystkich obecnych mężczyzn. Złapał Ashurę za fraki i wymierzył mu cios z główki. Baron zobaczył gwiazdy przed oczyma, osunął się i usiadł, a z nosa popłynęła mu krew. Po omacku czegoś szukał na podłodze, wziął to do ręki, po czym wstał i wbił to Bakowi pod żebra. Ten zaś, bez jakiegokolwiek wyrazu na twarzy, spojrzał w dół. Nóż sterczał z jego brzucha. Mężczyzna rozejrzał się po wszystkich obecnych, jakby pytał, co rzeźnicki majcher robi pod jego żebrami, po czym złapał rękoma Ashurę i razem runęli na podłogę. Krew trysnęła na Barona, pozostali mężczyźni pospiesznie odwrócili ciało Baka i odciągnęli je na bok.
Członkowie Kooperatywy pobiegli do biura administracji, by wezwać karetkę i powiadomić policję. Po chwili wysypisko śmieci rozbłysło czerwonymi światłami, zawyły syreny karetek pogotowia i radiowozów. Mama Wytrzeszcza nie miała pojęcia o całym zajściu, ale chłopcy przecisnęli się między ludźmi i widzieli, jak Baron Ashura w kajdankach wsiada do policyjnego wozu. Zbiegli się wszyscy, nie tylko ci, którzy imprezowali na polanach, ale też ci, którzy już dawno spali w swoich chatkach. Czasami zdarzały się morderstwa na wysypisku, powszechny był widok policji przyjeżdżającej z powodu awantur między robotnikami i dlatego nikogo nie zaskoczyło to, co się stało. Prawie co wieczór dochodziło do rozrób po alkoholu.
Dopiero gdy zabrano Barona, mama od sąsiadki dowiedziała się o burdzie. Nic nie powiedziała, tylko patrzyła w kierunku mostu prowadzącego na autostradę. Zmartwiony Wytrzeszcz otworzył drzwi do chaty Ashury, żeby sprawdzić, jak mama się miewa, a ona odwróciła się pospiesznie, wycierając twarz dłońmi, i westchnęła.
– I dobrze się stało. Codziennie tylko chlał. Jak się nie awanturował, to przegrywał wszystkie pieniądze – powiedziała.
Wytrzeszcz wyszedł i zamknął drzwi.
– Ojej, taki to już mój los! – Usłyszał zawodzenie matki.
Chłopcy w ciemności leżeli obok siebie w swoim pokoju. Przez dłuższą chwilę nie zamienili ani słowa.
– Tatę zabrała policja – swoim zwyczajem zachichotał Łysek, jakby mu się coś nagle przypomniało.
Wytrzeszcz był przygnębiony z powodu mamy, Łysek natomiast wydawał się dziwnie wesoły jak na kogoś, komu właśnie odebrano ojca.
– Tak ci się to podoba, że aresztowali twojego tatę?
– To zły człowiek. Naprawdę. Mama od niego uciekła, kobieta, która potem z nim zamieszkała, również nie wytrzymała, twojej mamie też nie jest lekko. Zły człowiek. I ciągle bił mnie w głowę.
– Jak myślisz, ten facet umarł?
– Pewnie tak. Było mnóstwo krwi.
Wytrzeszcz pomyślał o swoim ojcu. Nie wiedział, jak długo będzie musiał zostać w ośrodku resocjalizacyjnym czy gdzieś tam, gdzie go zabrano, żeby zrobić z niego porządnego obywatela. Chłopiec zastanawiał się, co to znaczy „porządny obywatel”. Jeszcze w slumsach, kiedy dowiedział się, że zabrano tatę, zapytał listonosza, co to znaczy, a ten mu odpowiedział, że to osoba, która żyje prosto i przyzwoicie. Ale jak żyć prosto i przyzwoicie na wysypisku śmieci? Ludzie kupują różne przedmioty, używają ich, jak im się podoba, a potem wyrzucają. Przeszło mu przez myśl, że oni też byli już zużyci i nieprzydatni, dlatego zostali wyrzuceni.
– Hyeong! Za zabicie człowieka jest duża kara, prawda? – po chwili milczenia Łysek przełknął ślinę i zapytał.
– Pewnie kara śmierci.
– Co to znaczy?
– Ten facet został tylko lekko ranny. W szpitalu go zszyją i będzie dobrze. Twój tata wkrótce wróci – pocieszał go Wytrzeszcz, kiwając głową w ciemności.
Łysek leżał obok bez słowa, po czym odwrócił się plecami. Jego pociąganie nosem zmartwiło Wytrzeszcza.
– Płaczesz?
– No. Tęsknię za moją mamą.
Te słowa wzruszyły Wytrzeszcza, odwrócił się i objął chłopca.
– Już śpij. Jutro będzie lepiej.
Rankiem Wytrzeszcz sam się obudził, założył ubranie robocze i przed chatką czekał na mamę, ale ona długo nie wychodziła. Pewnie zaspała albo źle się czuła. Chłopak poszedł w stronę wysypiska, gdzie człowiek w kasku już gromadził załogę.
– Twoja mama dziś nie przyjdzie? – zapytał.
– Jest chora. Mógłbym popracować za nią na pierwszej linii?
– Jesteś niepełnoletni, nie dla ciebie pierwsza linia.
Człowiek w kasku, który zastępował kierownika Ashurę, rozejrzał się dookoła.
– Kto by w takiej sytuacji miał głowę do pracy? To ja chyba muszę dziś iść za nią na pierwszą linię – rzekła kobieta z drugiej linii.
– A dlaczego ty? Ja tu jestem już tyle lat… – zaprotestował jakiś mężczyzna.
– Tak jak i ona jestem kobietą, i to ja ją zastąpię! – wyjaśniła stanowczo, a człowiek w kasku wyciągnął rękę, jakby chciał powstrzymać dalszą dyskusję i powiedział:
– Ejże, ejże! Przestańcie. Idźże, kobieto, na pierwszą linię! Do roboty! Ciężarówki jadą!
Wbiegł w światła nadjeżdżających samochodów i cofając się, nawigował.
– Okej, jeszcze, jeszcze trochę.
Mama pojawiła się w pracy po południu, miała bladą i mizerną twarz. Pewnie nie chciała stracić najcenniejszych odpadów, które pochodziły z budów i fabryk. Widać było, że jest jej ciężko. Garbiła się przy pracy. Wcześniej, kiedy jej motyka zaczepiła o jakieś żelastwo czy pręt zbrojeniowy i nie mogła tego wyciągnąć, Baron przychodził jej z pomocą. Teraz syn ruszył z odsieczą, ale wyprzedził go człowiek w kasku, który wyszarpnął żelastwo i odrzucił do tyłu, gdzie Wytrzeszcz mógł je podnieść.
– Słyszałaś już? – rzekł do matki chłopaka.
– Co słyszałam?
– Facet, którego zabrali do szpitala, żyje, ale stracił jelito. Mówią na to „usiłowanie zabójstwa”. Wygląda, że kierownik szybko nie wyjdzie.
Mama nic nie odpowiedziała, tylko dalej przebierała śmieci motyką. Tym razem wyłowiła i odrzuciła w tył folię i plastikową ramę okienną.
– Może powinnaś pójść na widzenie?
– Nie jesteśmy rodziną, nie wpuszczą mnie.
Dopiero teraz przerwała pracę i spojrzała na tego faceta.
– Jak to sprawdzą? Powiedz, że jesteś jego siostrą czy konkubiną… – odrzekł, niewiele myśląc.
– Wedle prawa nie jesteśmy rodziną – odpowiedziała spokojnie.
Po chwili poczuł się pewniej i w jednej sekundzie znalazł się przy mamie.
– Podobno przebywa w areszcie tu, w lokalnym komisariacie. Weź dzieciaki i idźcie. Powiesz, że mieszkasz z nim, że żyjecie w konkubinacie, czy jak to tam się nazywa. Policja dobrze się orientuje, jak tu jest. Będziesz mogła się z nim zobaczyć.
Mama nadal nie wracała do pracy, tylko ukucnęła strapiona.
– Wiesz, dlaczego ci to mówię? – zapytał, gestykulując rękami. – Pomyśl! Dostaniesz jakąś rekompensatę czy alimenty? Raczej nie. Kierownik Ashura na pewno ma gdzieś schowane pieniądze albo przynajmniej książeczkę oszczędnościową. Jak zadbasz o niego w areszcie, odwdzięczy ci się, gdy pójdzie do kicia na dobre.
– Dokąd mam iść, żeby go zobaczyć?
– Najpierw do biura administracji, tam się dowiesz, co i jak, a później z dzieciakami pójdziesz na policję. Idź jutro przed południem.
Wytrzeszcz dokładnie słyszał, o czym rozmawiali. Kiedy wieczorem wrócili do domu, mama przyszykowała kolację, ale sama nie miała apetytu, odłożyła łyżkę po kilku kęsach.
– Jutro nie idź rano do roboty – zwróciła się do syna.
Wytrzeszcz wiedział, o co chodzi, więc kontynuował posiłek.
– Obaj pójdziecie ze mną do miasta.
– Weź tylko jego – odpowiedział ostrożnie.
Mama chwilę pomyślała, odwróciła się i położyła spać, nic już nie mówiąc. Wytrzeszcz po cichu uprzątnął stolik i poszli z Łyskiem do chatki obok. Usiedli naprzeciwko siebie.
– Po co mam iść do miasta? – zapytał Łysek.
– Zobaczyć się z ojcem.
– Nie chcę! Nie pójdę!
– Długo nie będziesz mógł się z nim spotkać, wiesz?
– Dla mnie mógłby nigdy nie wracać.
– Mamie na tym zależy, więc lepiej, żebyś poszedł.
Chłopcy w ciemności pościelili sobie posłanie, położyli się i tak jak poprzedniego dnia przez dłuższą chwilę nie zamienili ani słowa.
– Hyeong! Pamiętasz, gdzie nas zaprowadziło dziecko pana Kima?
Wytrzeszcz nie tylko pamiętał, ale nawet podczas pracy przywoływał w myślach tamte krajobrazy nad rzeką. Tak intensywnie o nich myślał, że zdarzało mu się zatrzymać i w rozmarzeniu rozglądać dookoła, a wtedy mama i Baron strofowali go, żeby wracał na ziemię.
– Nooo. Musiało nam się to śnić, co?
– Nie. Później jeszcze kilka razy widziałem światełka. Nie moglibyśmy tam pójść i zamieszkać z nimi?
Wytrzeszcz poczuł nieokreślony strach.
– My jesteśmy ludźmi, a oni niebieskimi światełkami. To tak, jakbyś pytał, czy nie moglibyśmy zamieszkać z rybami – odpowiedział.
– Widać musimy żyć tutaj wśród tych śmieci – stwierdził Łysek z westchnieniem, jakby był dorosły.
Następnego dnia mama przyniosła wodę, umyła się dokładnie, a potem wyszorowała Łyska, zmieniając wodę aż dwa razy. Ubrała się w wyjściowe ubranie, a w biurze administracji powiedziała, że idzie na widzenie z Baronem Ashurą. Pracownik z politowaniem pokiwał głową.
– Ma pani dowód osobisty? – zapytał.
Mama otworzyła portfel i dwa razy się upewniła, że dowód jest na miejscu, urzędnik tymczasem podszedł do szuflady, po czym wyjął z niej wizytówkę.
– To nazwisko detektywa, który zajmuje się tą sprawą. Pogada pani z nim, a zezwoli na widzenie.
Kobieta wzięła wizytówkę i z troską schowała do portfela. Ukłoniła się nisko i wyszła z biura z większą pewnością siebie, niż kiedy do niego wchodziła. Szli z Łyskiem niewyasfaltowaną, pylistą drogą, by potem przekroczyć most. Pojechali autobusem do miasta, gdzie pytając ludzi o drogę, znaleźli komisariat. Mama wyjęła wizytówkę i podała strażnikowi przy głównym wejściu.
– Przyszłam spotkać się z tą osobą.
Wartownik dokładnie obejrzał kartonik.
– Musi pani iść do wydziału bezpieczeństwa – polecił.
Matka z synem błąkali się po zatłoczonych korytarzach. W końcu znaleźli drzwi z napisem „wydział bezpieczeństwa”. Mama delikatnie nacisnęła klamkę. Siedzący naprzeciw wejścia detektyw w skórzanej kurtce zmarszczył brwi.
– W jakiej sprawie?
– Ja…
Wziął od niej wizytówkę i wychylił się za ściankę działową znajdującą się za nim.
– Detektywie Lee, ktoś do pana – powiedział.
Pojawił się mężczyzna w średnim wieku, dobrze zbudowany, w białej koszuli i krawacie, który zmierzył spojrzeniem kobietę i dziecko od stóp do głów. Pociągnął nosem i po zapachu rozpoznał, skąd przyszli.
– Jesteście z Wyspy Kwiatów. Chodźcie tędy – polecił.
Za ścianką działową znajdowało się kilka biurek i szafa. Poza detektywem Lee siedziały tam jeszcze dwie osoby, które tylko spojrzały na przybyszów.
– Proszę siadać.
Oboje petenci ze spuszczonymi głowami usiedli na brzegu wąskich krzeseł. Detektyw zapytał kolegę z naprzeciwka o Barona Ashurę.
– Dochodzenie skończone?
– Coś ty! Dopiero zaczęliśmy, zajmie nam jakieś trzy, cztery dni.
– To ci dopiero wrzód na dupie.
– Nie marudź. Tam jest żyła złota.
– Taaa, chyba żyła problemów.
Detektyw Lee zwrócił się w stronę kobiety.
– Jesteście rodziną aresztowanego? – zapytał.
– Mieszkam z nim, a to jego syn – odpowiedziała ledwo słyszalnym głosem, ale detektyw Lee ciągnął dalej, jakby wiedział o wszystkim.
– Konkubinat, no tak. Ten typ tak ma, zawsze to powtarzam. Skubańcy nie chcą dorosnąć.
Mężczyzna zadzwonił do innego wydziału i długo coś komuś wyjaśniał.
– Sprawa jest oczywista – powiedział w końcu zirytowany. – Mamy dowody na popełnienie przestępstwa, mamy zeznania dwóch świadków. Jak spotka się z rodziną, od razu zmięknie. To ja odpowiadam za ten region i dlatego proszę cię o pomoc.
Detektyw Lee wstał z krzesła i chrząknął.
– Chodźcie za mną.
Zaprowadził ich do aresztu, tam pokazał dowód osobisty mamy, wypełnił wniosek o widzenie i przekazał wszystko umundurowanemu oficerowi.
– Przy następnym widzeniu wszystko już pójdzie z automatu – zwrócił się do mamy. – Przyjdzie tu sama i sama może wypełnić dokument.
Detektyw wyciągnął dłoń, żeby pogłaskać Łyska po głowie, ale ten szybko zrobił unik. Funkcjonariusz przez chwilę stał z wyprostowaną ręką i przyglądał się chłopakowi.
– Gówniarz mały… Taki sam jak jego ojciec.
Mama i Łysek weszli do pokoju widzeń. Jaki komisariat, taki pokój widzeń – schowek na miotły ze stołem i czterema krzesłami. Po chwili oficer przyprowadził obszarpanego i skutego kajdankami Barona Ashurę. Usiadł za stołem naprzeciwko kobiety.
– Przyszedłeś – powiedział nie swoim głosem, spojrzawszy na syna.
– Jak ci tu? – zapytała mama.
– A jakoś. Po co przyszliście?
– Nie martw się o nic. Ja się nim zajmę.
– Przepraszam – wydusił z siebie przygaszony, jakby już stał się innym człowiekiem.
Zapadła niezręczna cisza.
– Potrzeba ci czegoś? Może czegoś do jedzenia?
– Akurat karmią tu po królewsku – odpowiedział z uśmiechem. – O to się nie martw, ale mogłabyś wpłacić coś na moje konto więzienne. Mam coś w biurze.
– Co takiego?
– Książeczkę bankową i moją pieczątkę. Napiszę ci upoważnienie i będziesz mogła je zabrać. I jeszcze jedno: skoro już tak wyszło, zapłać wyższą opłatę i przejdź do pracy w sektorze prywatnym.
– Dzięki. Nie trzeba wynająć adwokata?
Po raz pierwszy Baron ostro zareagował.
– Nie ma potrzeby, do cholery! Ja wypiłem, ja zawiniłem. Nie ma co komplikować.
Oficer, który notował rozmowę, wstał z krzesła.
– Koniec widzenia. Czas minął.
Kiedy Baron odwrócił się do wyjścia, Łysek nagle wybuchnął płaczem, co zaskoczyło oboje dorosłych. Ojciec spojrzał na niego bez wyrazu.
– Teraz to twoja matka. Słuchaj się jej – powiedział.
Kiedy Baron wyszedł, mama starała się uspokoić Łyska, ale chłopak jeszcze bardziej zaniósł się płaczem.