5

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dzieciaki większość czasu spędzały w przykościelnej szkole, Łysek jednak pomagał Wytrzeszczowi w pracy. Z uwagi na różne niebezpieczeństwa oficjalnie dzieci miały zakaz wstępu na wysypisko, ale Łysek trzymał się blisko Wytrzeszcza i pracował z nim od popołudnia do późnego wieczora. Dobrze sobie radził z przenoszeniem koszy z odpadami, z ich segregowaniem, wkładaniem do worków i zawiązywaniem.

– To nasza robota, moja i twojego hyeong. Ty idź do domu i się pobaw – mówiła mama. Było jej żal chłopaka, który poczuł, że musi na siebie zarabiać, skoro jego ojca nie ma w pobliżu. Powtarzała mu kilkakrotnie, by poszedł, ale Łysek nic nie odpowiadał, tylko wkładał do koszyka odpady wygrzebane przez Wytrzeszcza. Człowiek w kasku, który został kierownikiem załogi, na początku go przepędzał i krzyczał, by pod żadnym pozorem się nie zbliżał, ale z czasem tylko go przestrzegał, żeby nie wchodził na góry śmieci i pomagał Wytrzeszczowi z tyłu. Mama zrobiła Łyskowi maseczkę na twarz z nowego ręcznika, a gdy chłopak założył dwie pary rękawiczek pokrytych czerwoną gumą, wyglądał jak prawdziwy robotnik. Kiedy kończyła się popołudniowa i wieczorna zmiana, było już tak ciemno jak w środku nocy. Odkąd zniknął Baron, Wytrzeszcz i Łysek nie jedli już byle gdzie, tylko spożywali posiłki razem z mamą.

– Gdzie twój młodszy brat? Idź go poszukaj – poleciła mama, przygotowując kolację.

– Był tu przed chwilą. Nie zauważyłem, żeby gdzieś wyszedł.

– Pewnie poszedł do kościoła. Ostatnio ciągle tam coś rozdają.

– Dawno go tam nie było.

– Jutro rano pójdę z nim do aresztu. Niech zobaczy się z ojcem, zanim go przeniosą do więzienia. – Mama usiadła przy stole i przyglądała się synowi. – Ciekawe, co się dzieje z twoim ojcem… Tak czy inaczej, teraz już tylko będzie lepiej. Planuję się przenieść do sektora prywatnego.

– A opłata?

Twarz mamy pojaśniała.

– Jakoś to załatwię.

Matka z synem zjedli kolację tylko we dwoje. Wytrzeszcz wrócił do swego pokoju i zapalił świeczkę. Na podłodze były porozrzucane ubrania robocze Łyska, w pośpiechu ściągnięta maska i rękawice. Podniósł jedną z nich. Nagle coś mu przyszło do głowy i pospiesznie wyszedł z chatki. Szybkim krokiem przemierzał osadę, minął nowo wybudowane z folii i kartonów budy. Przeszedł przez łąkę porośniętą suchymi trawami, wszedł na wzgórze, przeciął zaorane pole i zszedł w kierunku rzeki. Dotarł do bazy, ale nikogo tam nie zastał. Dokąd ten chłopak mógł pójść? Wytrzeszcz zapalił świecę i wsadził nogi do przyniesionego przez Kreta śpiwora, z którego wyłaziło pierze, i siedział tak bezczynnie.

Jak się później okazało, Łysek sam opuścił wysypisko, wstąpił do domu i następnie udał się do bazy. Przez cały czas pracy rozmyślał o rodzinie pana Kima i o tym, że musi się spotkać z tym dzieckiem. Podejrzewał, że skoro już zapadł zmierzch, niebieskie światełka lada moment pojawią się wśród traw miskantu nad rzeką, jak zawsze, niedaleko bazy. Usiadł przed bazą i wpatrywał się w ciemności. Przyglądał się tak dłuższą chwilę, światełka jednak się nie pokazały. Nagle od strony stóp wzgórza pojawił się ciemny cień. Poruszał się powoli, ale Łysek nie miał wątpliwości, że to było dziecko. Z radością wybiegł mu na powitanie.

– Czekałem na ciebie!

Dziecko zrobiło unik w bok, tak że Łysek, który podbiegł do niego z wyciągniętymi ramionami, omal nie upadł na twarz. Zatrzymało się w pewnej odległości.

– Tak myślałem, że mnie szukasz – powiedziało z uśmiechem.

– Chcę pójść do ciebie.

Dziecko nic nie odpowiedziało, tylko znowu zachichotało.

– Dziadek kazał mi pokazać ci coś dobrego.

Wskazując ręką, by Łysek szedł za nim, ruszyło przodem, po czym zaraz zniknęło. Było jednak widać niebieski punkcik. Łysek pobiegł w jego kierunku. Światełko wyślizgiwało mu się z rąk, to leciało do przodu, to się zatrzymywało. Chłopiec wspiął się na wzgórze, nie poszedł jednak drogą do domu, lecz udał się wzdłuż pola, wchodząc i schodząc z kolejnych pagórków. W końcu zostawił osadę z tyłu i dotarł do wysypiska. Minęło sporo czasu od fajrantu, w okolicy nie było już ciężkiego sprzętu ani ludzi. Niebieskie światełko nie zatrzymało się jednak, tylko poleciało na sam środek wysypiska, które na koniec dnia zostało zasypane warstwą wilgotnej ziemi. Jeszcze gdzieniegdzie wystawały śmieci, nogi Łyska wpadały w nie do końca ubitą ziemię. Ciemny cień dziecka znów się pojawił.

– Tutaj coś powinno być.

Łysek kucnął i zaczął kopać gołymi rękoma. Ukazał się kawałek torebki foliowej zawiązanej u góry na kokardkę. Chłopak pociągnął za plastik, a torba wyszła z ziemi jak wyrywane młode drzewko. Łysek zapytał, co to jest, i rozejrzał się za dzieckiem, ale ono już było daleko.

– Trzymaj się. Do zobaczenia! – krzyknęło z oddali.

Cień stawał się coraz ciemniejszy, aż w końcu zniknął. Łysek odwiązał kokardkę i włożył rękę do reklamówki. Wyczuł jakąś rzecz owiniętą w gazetę oraz coś miękkiego i gładkiego, jakby materiał. Przerwał gazetę paznokciami i pomacał palcem to, co było w środku. Poczuł równo powiązane pakieciki papieru. Rozejrzał się pośpiesznie i pobiegł tą samą drogą, którą przyszedł.

Wytrzeszcz przysypiał, siedząc w bazie z nogami w śpiworze, gdy usłyszał, że ktoś się zbliża. Otworzył foliowe drzwi i wyszedł na zewnątrz.

– Łysek, to ty? – zawołał.

– Hyeong! Aleś mnie przestraszył!

– Co ty tu robisz? Nie zjadłeś kolacji, gdzie byłeś?

– Paliło się światło, nie wiedziałem, że to ty. Bałem się.

Chłopcy weszli do środka i usiedli naprzeciw siebie.

– Co tam masz? Coś do jedzenia? – zapytał Wytrzeszcz.

– Nie wiem. Znalazłem to i przyniosłem tutaj, żeby się temu lepiej przyjrzeć.

Łysek wysypał zawartość torebki. To, co wystawało przez wydrapane paznokciem rozdarcie w papierze, okazało się zwitkami banknotów obwiązanymi papierową taśmą. Łysek i Wytrzeszcz rozdarli paczkę z gazety, w której znajdowało się w sumie pięć plików gotówki, z których jeden był mniejszy od reszty. Oszołomieni chłopcy patrzyli to na siebie, to na pieniądze. Wytrzeszcz powiedział:

– Jeden plik to milion wonów. Ten mniejszy to dolary. Widziałem je kiedyś.

– Milion? – wymamrotał Łysek, odsuwając się na bok. Był przerażony, jakby zrobił coś złego.

– Znalazłeś to na wysypisku?

Pokiwał głową twierdząco.

– Spotkałem to dziecko z rodziny pana Kima. Powiedziało, że pokaże mi coś dobrego. Poszedłem za nim i to znalazłem – wyjaśnił.

Wytrzeszcz rozwiązał sznurek, którym była przewiązana ciemnoczerwona jedwabna sakiewka. Ze środka wypadły złoty naszyjnik, świnka i żółw ze złota, i para pierścionków z kamieniami szlachetnymi. Łysek przysunął się ponownie, widać, że te przedmioty zainteresowały go bardziej niż gotówka. Wziął delikatnie do ręki świnkę i żółwia, przyglądając się im, obracał je w palcach.

– Piękne! Dajmy je mamie!

Wytrzeszcz zabrał mu figurki, włożył do jedwabnego woreczka, który dobrze zawiązał i wsadził go sobie do kieszeni.

– Takie rzeczy łatwo zgubić, trzeba je dobrze schować.

– Nie, chcę je dać mamie – nalegał Łysek.

– Dobrze. Dasz mamie. Ale mogą się zgubić po drodze do domu, więc ja je schowam, a przed domem ci oddam, zgoda? – uspokoił go Wytrzeszcz.

Przemyślał sprawę. Znając mamę, wiedział, że jak jej odda biżuterię, to bez wątpienia będzie chciała to zgłosić do biura administracji. W sierocińcu za każdym razem, gdy coś ginęło, podejrzewano ją o kradzież. Dlatego uważała, że takie posądzenie jest największym wstydem. Lęk przed bezpodstawnym oskarżeniem o złodziejstwo nasilił się u niej po tym, jak tata został kilkakrotnie przyłapany na kradzieży. „Ale z drugiej strony”, pomyślał Wytrzeszcz, „skoro pieniądze nie są podpisane, każdy może je mieć, pewnie krążą z ręki do ręki, więc może mama poczuje się bezpieczniej, przyjmując je?”.

– Hyeong! Chodźmy do domu. Szybko!

– Tak, idziemy.

Chłopcy podążyli ścieżką do osady, a kiedy dotarli, najpierw udali się do swojego pokoju. Nasłuchiwali, co się dzieje za ścianą. Mama już spała. Wytrzeszcz włożył biżuterię i pieniądze do reklamówki, dobrze związał i ukrył na dnie pudła, w którym przechowywali ubrania.

– Mama się wścieknie, jak jej damy te błyskotki. Nie znosi rzeczy obcych ludzi. Dlatego zatrzymamy je u siebie – wyszeptał do Łyska.

– Dlaczego nie lubi?

– Powie, że trzeba je zwrócić właścicielowi. Jak piśniesz słówko o tym, co znalazłeś, będziemy mieć kłopoty.

– Milczę jak grób!

– Złapią nas, jak ktoś się dowie – ostrzegł Wytrzeszcz, chcąc się upewnić się, że Łysek się nie wygada.

– Jak mojego ojca? – zapytał z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia.

– Jutro albo pojutrze pojedźmy do centrum miasta.

– Do miasta za rzeką? Dobra! – wykrzyknął Łysek, a starszy brat zasłonił mu usta ręką.

Wytrzeszcz jak zwykle obudził się nad ranem, ale przypomniał sobie, że dziś mama ma jechać do miasta i znów nakrył głowę kocem. Kiedy ponownie zasnął, mama uchyliła drzwi do ich pokoju.

– Wychodzę. Odgrzejcie sobie ryż i zjedzcie. Nie musicie dziś pracować – powiedziała.

– Okej! – odpowiedział spod koca.

Nie zdążył nawet pisnąć słowa o znalezionych pieniądzach, a już matki nie było w domu. Próbował jeszcze pospać, ale ta cała sytuacja nie dawała mu spokoju. Na myśl o gotówce i biżuterii serce znowu zaczęło mu walić jak młotem. Był przekonany, że – w odróżnieniu od zatrzymania pieniędzy – zachowanie złotych przedmiotów ściągnie na nich same kłopoty. Ojciec tego typu znaleziska nazywał „trefnym towarem”. Wytrzeszcz przypominał sobie, jak opowiadał, że kiedyś został przyłapany, kiedy próbował sprzedać tego typu biżuterię. Chłopak pomyślał, że najlepiej będzie oddać kosztowności Dziadkowi Handlarzowi. Analizując dokładnie słowa Łyska, doszedł do wniosku, że rodzina Kimów w ten sposób chciała się odwdzięczyć za galaretkę z gryki. Mimo że Mama Chudziny także zasługiwała na prezent, uważał, że lepiej będzie wszystko przekazać jej ojcu, z uwagi na jej stan psychiczny. Jemu można zaufać. Postanowił także, że przechowa pieniądze w ukryciu, a potem na osobności da je swojej mamie. Ale najpierw chciałby bez żalu wydać jeden zwitek banknotów.

Upewnił się, że Łysek jeszcze śpi, i wyjął reklamówkę z pudełka na ubrania. Poszedł do chatki mamy, gdzie w rogu oderwał linoleum, odgiął warstwę kartonów, usunął styropian i folię, aż odsłonił wilgotną ziemię. Chwycił stojące przy drzwiach narzędzie i zaczął nim kopać. W dołek wsadził reklamówkę, wcześniej jednak wyjął z niej jedwabny woreczek i jeden plik banknotów. Przysypał wszystko, ale powierzchnia pozostawała nierówna, więc nadwyżkę ziemi wyrzucił przed drzwi. Wygładził grunt i ponownie przykrył warstwami różnych materiałów. Upewnił się, że nie widać ani śladu. Biżuterię włożył do jednej kieszeni kurtki, gotówkę do drugiej, po czym poklepał się po nich. Dopiero teraz poczuł falę spokoju i aż uśmiechnął się do siebie. Wtem z pokoju obok przyszedł Łysek, cały rozczochrany i zaspany. Podekscytowany Wytrzeszcz zapalił gaz i wziął się do smażenia ryżu z kimchi i pastą z chili na śniadanie. Do patelni z przygotowanym posiłkiem wetknął dwie łyżki i postawił danie na stoliku.

– Dziś pojedziemy się zabawić do miasta – oznajmił.

– Naprawdę? Super!

– Ale jedna sprawa. Mama nie chce biżuterii. Może damy ją Dziadkowi z domu Chudziny?

– Dziadkowi? Dlaczego nie Mamie Chudziny? – zapytał Łysek, robiąc wielkie oczy.

– Mama Chudziny czasem traci zmysły, więc może ją zgubić. Damy Dziadkowi. Tylko nie mów nikomu!

– Pewnie, pewnie. Dajmy jemu.

Chłopcy minęli sklepik i biuro, kierując się ku polom. Łysek był tak szczęśliwy, że aż podskakiwał i wycinał hołubce, ale Wytrzeszcz szedł ze spuszczoną głową i wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą. Jak dotarli do domu Chudziny, psiaki znów się rozszczekały, a kobieta wyjrzała przez uchylone drzwi.

– Gdzie jest Dziadek? – zapytał Wytrzeszcz.

– Był tu przed chwilą, sprawdźcie z tyłu domu.

Podczas gdy Łysek przytulał Chudzinę i witał się z innymi psami, Wytrzeszcz poszedł za tunel foliowy, tam gdzie przechowywano odpady elektroniczne. Dziadek z dwiema kobietami w maseczkach i czapkach rozmontowywali elektronikę i wybierali elementy, które mogły się jeszcze przydać.

– Proszę pana!

Dziadek wstrzymał robotę i wstał.

– Co ty tu robisz?

Mężczyzna zdjął czapkę i wojskowe okulary, a maseczkę zsunął na brodę i podszedł do chłopca.

– Jestem potrzebny w domu? – zapytał.

– Nie, przyszedłem coś panu dać.

Mężczyzna z uśmiechem na ustach poszedł za Wytrzeszczem.

– Masz coś dla mnie? No proszę, proszę!

W ustronnym miejscu Wytrzeszcz wyjął z kieszeni jedwabny woreczek.

– To dla pana.

Dziadek otworzył sakiewkę, zobaczył, co jest w środku, i spoważniał.

– Skąd to masz?

– Znaleźliśmy w śmieciach.

Na te słowa Dziadek rozluźnił się i znów się uśmiechnął.

– W takim razie te rzeczy nie mają właściciela. Trzeba było dać je mamie.

– Mama nie chce. No i były też pieniądze.

Dziadek schował woreczek do kieszeni swojego roboczego ubrania.

– No proszę, wystarczy się zaprzyjaźnić z dokkaebi i takie rzeczy się zdarzają. Leć na lunch!

Przyglądał się przez chwilę, jak chłopak biegnie. Mama Chudziny z psiną na ręku ponownie wyjrzała i zawołała, by chłopcy wstąpili do niej i coś zjedli, ale Wytrzeszcz tylko pomachał jej ręką, złapał Łyska i pobiegli w stronę osady. Zrobiło mu się tak lekko na sercu, że mógłby latać.

*

Chłopcy udali się do miasta. Musieli uważać, żeby nie spotkać mamy, która także była w mieście, na komisariacie policji. Łysek miał na sobie postrzępioną czapkę, szarą, błyszczącą od brudu kurtkę i za duże spodnie dżinsowe, przycięte tak, żeby na niego pasowały. Nosił to samo ubranie przez całą jesień, więc jego smród był nie do zniesienia. Sztruksowa kurtka ze sztucznym futrem na kołnierzu i dżinsy Wytrzeszcza wcale nie pachniały lepiej. Wszystkie te rzeczy wygrzebali na wysypisku śmieci. Co prawda na początku jesieni zostały uprane, ale półtora miesiąca nosili je dzień w dzień podczas przegrzebywania śmieci, a nocą rozrzucali niedbale na ziemi.

Chłopcy przeszli przez most nad rzeką, wsiedli do autobusu, gdzie od razu kilku pasażerów zakryło nosy, wykrzywiło twarze w grymasie i zmieniło miejsce, a kierowca spojrzał w lusterko i podniesionym głosem polecił, żeby usiedli z tyłu. Wytrzeszcz wiedział, co robili dorośli, kiedy wybierali się do miasta, dlatego zaproponował, że najpierw pójdą kupić nowe ubrania. Wypytał ludzi o drogę do sklepów z odzieżą na bazarze. Gruba sprzedawczyni, która przysypiała w fotelu, przerażona zatkała nos, gdy przestąpili próg.

– Rany! Ten smród obudzi śpiącego! – wykrzyknęła bezpardonowo.

Wytrzeszcz wybrał dla siebie koszulę w kratkę i czarną puchową parkę, a dla Łyska podobną koszulę i niebieską kurtkę.

– Chłopcy, mieszkacie na Wyspie Kwiatów, co nie? Musicie zmienić wszystko, nawet bieliznę.

Gdyby przyszli tu ze swoją ubogą matką, na pewno dopytywałaby o cenę każdej rzeczy i uciekłaby ze sklepu, usłyszawszy kwotę, ale Wytrzeszcz z wielką pewnością siebie zapłacił rachunek. Obaj przebrali się w czyste ubrania, a nową bieliznę i skarpety zapakowali do reklamówki. Kupili też Łyskowi nową niebieską bejsbolówkę, ten jednak nie wyrzucił starej czapki, tylko wsadził ją do tylnej kieszeni spodni. Pozbyli się wszystkich starych ciuchów. Sprzedawczyni zatykając nos, wepchnęła do kosza na śmieci ich łachmany. Tym sposobem rzeczy z powrotem trafią na wysypisko.

Chłopcy poszli do oddalonego o kilka kroków sklepu obuwniczego, gdzie kupili sobie buty sportowe i od razu je założyli. Łysek kilkakrotnie tupał nogami, żeby wypróbować nowe obuwie, i unosił rękaw kurtki do nosa, by ją powąchać. Wytrzeszcza ogarnęło znajome uczucie, jakby znowu był dzieckiem z klasy średniej. Poczuł dumę z siebie.

Po raz kolejny zapytali o drogę i udali się do publicznej łaźni. Kobieta z obsługi już nie zatykała nosa i nie odwracała głowy na ich widok. Był środek dnia, w łaźni nie było nikogo. Łyska zadziwiła tryskająca – jak podczas ulewy – z prysznica ciepła woda. Podsuwał tylko rękę i wybuchał śmiechem. Wytrzeszcz wepchnął go pod strumień, a ten narobił rabanu, że go parzy. Woda w wielkiej wannie, którą napełniano od rana, osiągnęła już odpowiednią temperaturę. Gdyby byli tam dorośli, zapewne dolaliby jeszcze trochę wrzątku, ale dla Wytrzeszcza była w sam raz i chłopak z zadowoleniem zanurzył się aż po szyję. Jego mięśnie się rozluźniły, zachciało mu się sikać. Uległ pokusie. Obok niego pojawiła się żółta plama sików. No i co z tego? W końcu byli tam sami.

– Nie wchodzisz? – zapytał Łyska, który bawił się, nabierając wodę czerpakiem.

– Nie. Jest za gorąca.

– Nie jest taka gorąca. Wiesz, jak fajnie?

Łysek wspiął się na brzeg wielkiej wanny i zanurzył stopę.

– Widzisz? Jest w porządku.

Chłopak ostrożnie wszedł do wanny, ale usiadł na stopniu tak, że woda sięgała mu do klatki piersiowej. Chłopcy moczyli się przez dłuższy czas, po czym wyszli, by się namydlić i umyć. Wytrzeszcz najpierw wymył Łyska. Przypomniał sobie, jak ojciec szorował mu plecy, a gdy robił uniki, narzekając, że go boli, dostawał klapsa w tyłek i upomnienie, żeby nie przesadzał. Kiedy Wytrzeszcz mył Łyskowi włosy, widział wyraźnie bliznę po oparzeniu z tyłu jego głowy. Miała wielkość dłoni. Skóra była tam jasna i pomarszczona. Włosy miał posklejane, trzeba je było kilka razy namydlać i płukać, a i tak leciała z nich czarna woda.

Kiedy po kąpieli chłopcy przejrzeli się w lustrze, wyglądali jak zupełnie inne dzieci. W końcu znów było widać jasną karnację Wytrzeszcza. Miał potargane włosy, a policzki błyszczące i zarumienione. Po założeniu świeżej bielizny, skarpet i czystego ubrania chłopcy przypominali bystrych uczniów, którzy właśnie wracają do domu po zajęciach pozaszkolnych.

– Nie poznaję cię – powiedział Łysek, gdy wychodzili z łaźni.

– Ja ciebie też nie. Już nikt nie będzie cię nazywał Łyskiem.

– Ja też mam imię. Yeonggil.

Usłyszawszy to, Wytrzeszcz zatrzymał się i przez chwilę śmiał się wesoło.

– Yeonggil? To twoje imię? Ale śmieszne!

– A ty, hyeong, jak się naprawdę nazywasz?

– Jeongho. Choi-Jeongho – odparł bez zastanowienia.

– Choi-Jeongho. Umrę ze śmiechu!

Idąc przez miasto, wołali się nawzajem po imionach i śmiali się przy tym do rozpuku. Wsiedli do kolejnego autobusu, przejechali przez rzekę, przekroczyli granicę dzielnicy i znaleźli się na obrzeżach miasta. Łysek oparł głowę o szybę i wpatrywał się w nieznajome widoki. Wytrzeszcz znał tę okolicę. Wiedział, że jak pojadą trochę dalej, dotrą do stacji metra. Łysek poczuł się przytłoczony tymi wszystkimi ludźmi, którzy wyglądali inaczej niż mieszkańcy Wyspy Kwiatów. Nagle odwrócił głowę w stronę Wytrzeszcza.

– Patrz, tu wszyscy są jak faceci z biura administracji – powiedział.

Wytrzeszcz chciał mu wyjaśnić, że tutaj to oni są inni, ale zrezygnował. Wysiedli na ostatnim przystanku, stamtąd udali się do metra. Łysek wydawał się przerażony ruchomymi schodami.

– Hyeong! Dokąd jedziemy? Schody się ruszają!

– Zjeżdżamy pod ziemię.

– Nie chcę! Wracajmy na górę!

– Wsiądziemy do metra. To jest taki pociąg, który jeździ pod ziemią.

W metrze Łysek złapał Wytrzeszcza za rękę, widać było, że jest podenerwowany. Wytrzeszcz sprawdzał na mapie, gdzie powinni wysiąść. Oczywiście najpierw chciał pojechać na skrzyżowanie niedaleko targu i miejsca, gdzie kiedyś mieszkał. Jazda z zachodniej części miasta do wschodniej zajęła im prawie godzinę. Łysek zasnął z głową na ramieniu Wytrzeszcza. Ten potrząsnął nim, by się obudził, a po wyjściu z wagonu na stacji Łysek chciał jak najszybciej znaleźć się na powierzchni. Przyspieszył kroku.

– Hyeong! Jestem głodny.

Wytrzeszcz pomyślał, że powinni byli coś zjeść zaraz po wyjściu z łaźni. Kiedy się znaleźli na zewnątrz, zauważył znajomą kładkę dla pieszych, sklepy przy skrzyżowaniu i wejście na targ, które zawsze było zablokowane przez motocyklistów i małe ciężarówki. Chłopcy udali się do chińskiej restauracji znajdującej się na drugim piętrze, na rogu, zaraz przy wejściu na targ.

– Jadłeś kiedyś jajangmyeon? – zapytał Wytrzeszcz, kiedy wchodzili po schodach.

– Nie. Co to takiego?

Wytrzeszcz bez słowa pchnął drzwi do restauracji. Mimo że już minęła pora lunchu, prawie wszystkie miejsca były zajęte. Chłopcy usiedli tuż przy wejściu. Wytrzeszcz zamówił dwie podwójne porcje jajangmyeonu.

– A! Jadłem to kiedyś! To czarny makaron – powiedział zachwycony Łysek, jak tylko danie pojawiło się na stole.

– A gdzie przedtem mieszkałeś?

– Nie wiem. Nie pamiętam. Przez jakiś czas chodziłem do szkoły, potem mama zniknęła, i za jakiś czas przeprowadziłem się z ojcem na Wyspę Kwiatów.

Wytrzeszcz, który po długim czasie znów jadł jajangmyeon, nie gryzł długiego makaronu, tylko wciągał go w całości.

– Hyeong! Nie wracajmy, zostańmy tutaj – poprosił Łysek, skończywszy swoją porcję.

– Przyjedziemy tu jeszcze. Następnym razem weźmiemy też mamę.

Wytrzeszcz zaprowadził Łyska na zatłoczone alejki targu. Poszli tam, gdzie kiedyś jego mama miała swój kram. Na początku handlarki go nie rozpoznały, ale kiedy kucnął i się przywitał, jedna z nich wykrzyknęła:

– No proszę! To syn tej przemiłej kobiety! – przywitała go wesoło zawsze uśmiechnięta sprzedawczyni warzyw. – Dobrze wyglądasz! Jak tam twoja mama? Wyszła ponownie za mąż? Wyrosłeś przez ten czas! Dobrze wam tam?

– Mama ma sklep, handluje – przechwalał się Wytrzeszcz, jak każde dziecko ze slumsów.

– A ten to kto?

– To mój młodszy brat.

– No to chyba masz ojczyma, co?

Gdy widział zamieszanie, jakie wywołał, Wytrzeszczowi przeszła ochota na wizytę u koleżanek ze szwalni i u kolegów z dawnej okolicy. Na Wyspie Kwiatów zawsze tęsknił za tym miejscem, ale teraz, kiedy już się tu znalazł, poczuł się nieswojo. Nieświadomie włożył dłoń do kieszeni parki i wymacał pieniądze. Złapał Łyska za rękę i wyszli z targowiska.

– Dokąd teraz idziemy, hyeong?

Był jedno miejsce, które Wytrzeszcz szczególnie dobrze pamiętał. Przypomniało mu się, że kiedyś rodzice zabrali go do restauracji. Ojciec był wtedy odpowiedzialny za grupę ludzi zbierających śmiecie w okolicy. To były urodziny mamy, jedli bulgogi. Tego dnia tata chciał kupić mamie buty i poszli po nie aż do centrum handlowego, gdzie krążyli po piętrach, aż natknęli się na wystawę sklepu z zabawkami. Wytrzeszcz pobiegł do zgromadzonych przy schodach dzieci i zobaczył pociąg pędzący po szynach. Była tam stacja i lasek, i wioska, ludzie wielkości małego palca i domy ze szpiczastymi dachami. Tuż obok powoli poruszał się niedźwiedź, kicał zając, a małpa grała na bębnie. Wytrzeszcz błagał ojca, żeby kupił mu tę kolejkę, ale ten tylko wziął go na ręce i szybko zszedł po schodach. Chłopak nigdy nie zapomniał ruchliwej ulicy w centrum i tego wielkiego sklepu.

Łysek i Wytrzeszcz wsiedli do autobusu i po trzydziestu minutach dotarli do południowej części centrum miasta. Łysek z zadartą wysoko głową i otwartą ze zdziwienia buzią przyglądał się szklanym biurowcom, hotelom, wysokim i niskim pawilonom handlowym, pubom i restauracjom. Wytrzeszcz złapał go za rękę i ruszyli na poszukiwanie centrum handlowego. Do Bożego Narodzenia pozostało tylko kilka dni, na każdym przyulicznym drzewie migotały światełka, wszędzie błyszczały dekoracje świąteczne.

W końcu Wytrzeszcz spostrzegł budynek z wielkim świętym mikołajem ubranym na czerwono, siedzącym w saniach ciągniętych przez renifery. Całą fasadę udekorowano prezentami przewiązanymi czerwonymi wstążkami, sztucznym śniegiem i różnokolorowymi śnieżynkami błyszczącymi jak gwiazdy. Przy wejściu zaś stała gigantyczna choinka ze złotymi, srebrnymi, czerwonymi i niebieskimi bombkami, płatkami śniegu z waty i z wielką świecącą gwiazdą na czubku. Z każdej strony dobiegały radosne kolędy.

– Kim jest ten dziadek? – zapytał urzeczony Łysek.

– Nie znasz świętego mikołaja? Przychodzi ukradkiem do grzecznych dzieci i daje im prezenty – odpowiedział Wytrzeszcz dokładnie tak samo, jak jemu tłumaczyli dorośli, kiedy był mały.

– Widziałem go kiedyś w książce w szkole przykościelnej. Ale on do naszej okolicy nie zajeżdża – pomarkotniał Łysek.

– To tylko kłamstwo wymyślone przez handlarzy, by sprzedać więcej rzeczy – powiedział Wytrzeszcz tak, jak sam sobie to tłumaczył od dzieciństwa.

– Dobrze, że my mamy rodzinę pana Kima!

Wytrzeszczowi poprawił się humor na myśl, że dokkaebi nigdy, przenigdy nie mogłyby przyjść w takie miejsce jak to. Przy wejściu tłoczyły się kobiety i dzieci, tuż obok było stoisko ze słodyczami. Na nim piętrzyły się stosy pudełek i różnokolorowe paczuszki zapakowane w błyszczące papiery, czerwone, niebieskie i srebrne. Na talerzu leżały kosteczki czekolady, kolorowe czekoladki w kształcie malutkich jajek, pralinki z migdałem w środku i wiele innych smakołyków, a kobieta w mundurku częstowała nimi tłoczące się dzieci. Wytrzeszcz ruszył w kierunku talerza, złapał całą garść słodyczy i uciekł. Zaskoczona hostessa wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale nagle zaniemówiła. Łysek rzucił się łapczywie na zdobycze.

– Hyeong! Co to takiego? Język mi się rozpuszcza.

Wytrzeszcz złapał go za rękę i weszli do galerii handlowej. Byli oszołomieni szkłem połyskującym z każdej strony oraz przeróżnymi przedmiotami wystawionymi w gablotkach. Przepychali się przez fale ludzi, mijając witryny z zegarkami, naszyjnikami, biżuterią, z rozmaitymi kosmetykami i kierowali się ku ruchomym schodom, które nigdy się nie zatrzymywały. Potem chwilę się błąkali w poszukiwaniu schodów prowadzących jeszcze wyżej, ale zaraz się zorientowali, że trzeba obejść piętro dookoła, żeby dostać się na kolejne.

Wytrzeszcz w końcu znalazł miejsce, którego szukał. W rozległym sklepie ciągnęły się regały z zabawkami: od rozmaitych figurek zwierząt i lalek przez samochody, samoloty, czołgi, helikoptery, kolejkę, którą widział w dzieciństwie, pistolety, karabiny maszynowe i laserowe, roboty aż po wozy strażackie, policyjne, wyścigowe, pudełka z zestawami rozmaitych resorków i różnego rodzaju gry. Wytrzeszcz stał jak zahipnotyzowany, ale Łysek był jeszcze bardziej oczarowany. Przez dłuższą chwilę nie ruszał się, tylko patrzył na te wszystkie bajeczne przedmioty. W końcu się ocknął i za każdym krokiem dotykał innej zabawki, podnosił je, przytulał, obracał w dłoniach, śmiejąc się przy tym nieustannie. W pewnej chwili podszedł do niego pracownik sklepu ubrany w koszulę i krawat.

– Podoba ci się coś? Tylko nie dotykaj, dobra? – powiedział.

– Kupuję prezent dla mojego młodszego brata – oznajmił pewny siebie Wytrzeszcz.

– Aha. W takim razie poczekajcie chwilę. Mam coś, co ostatnio bardzo się podoba dzieciakom.

Zdjął z półki pudełko, z którego wyciągnął coś wielkości małej książki. Przycisnął guzik i zapaliło się światełko, a na ekranie zaczął się ruszać rysunek.

– Widzę, że to znasz, co? To Super Mario.

Łysek wbił wzrok w monitorek, na którym mały Mario w czerwonej czapce skakał, latał, wspinał się po ceglanych ścianach, przechodził przez rzeki i walczył z potworami. Ekspedient zademonstrował, jak trzeba przyciskać klawisze, a efekty dźwiękowe i muzyka sprawiały, że gra wydawała się bardziej realistyczna. Podał Łyskowi urządzenie, a ten położył je sobie na kolanach i zawzięcie naciskał guziki. Zarażał wszystkich wokół swoim charakterystycznym chichotem, klienci sklepu śmiali się razem z nim.

– Ta gra jest na baterie, więc można ją wszędzie ze sobą zabrać. Kupisz dla brata? Jest dość droga – wyjaśnił sprzedawca.

Wytrzeszcz nie dał tego po sobie poznać, ale tak jak Łysek zachwycił się grą. Dni będą im mijały jak z bicza strzelił, jeśli będą mogli grać na zmianę.

– Kupuję ją. Proszę zapakować nowy egzemplarz.

– Świetnie, dobra decyzja! Macie szczęście. Tylko w naszym sklepie można dostać Super Mario.

Wytrzeszcz podszedł do kasy. Kiedy zaczął liczyć pieniądze, pracownik sklepu zrobił wielkie oczy.

– O, bogacz z ciebie! Mama ci dała? – zapytał.

– To moje oszczędności – odpowiedział, nie spoglądając na mężczyznę.

– Zachowaj rachunek – polecił sprzedawca. – W razie problemów możesz ją wymienić lub reklamować. Potrzebujesz czegoś jeszcze? Może chcecie Wojnę światów. Myślę, że może ci się spodobać…

Wytrzeszcz zabrał swój zakup i odszukał Łyska, który był nadal pochłonięty grą.

– Kupiłem nową.

Łysek zostawił grę, podbiegł do niego i wyrwał mu torbę.

– Ja będę niósł.

Chłopcy wyszli ze sklepu, za każdym razem, gdy ruchomymi schodami zjeżdżali piętro niżej, oglądali różnorodne przedmioty na witrynach, a było ich tak dużo, że nawet nie pamiętali, co widzieli. Wytrzeszcz zatrzymał się przy stoisku z futrzanymi czapkami, rękawiczkami i szalikami. Pomyślał, że trzeba coś takiego kupić mamie. Wtedy zobaczył dziewczynę idącą alejką po przeciwnej stronie. Wyglądała dokładnie tak samo jak tamta z kładki dla pieszych. Końcówki włosów muskały jej ramiona, miała na sobie kasztanową kurtkę i czarne podkolanówki. Wytrzeszcz odruchowo ruszył w jej stronę, ale za rogiem zniknęła mu z oczu. Szukał jej po alejkach, zauważył ją jadącą ruchomymi schodami na wyższe piętro, ale kiedy dobiegł do schodów, ona już dojeżdżała na górę. Nie poddawał się, wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Gdy dotarł na szczyt, zobaczył, jak dziewczyna szuka czegoś w sklepie papierniczym. Z trudem łapiąc oddech, podszedł jak najbliżej, tuż przed nią jednak się zatrzymał. Nie mógł sobie przypomnieć, nie pamiętał, co zamierzał zrobić, miał kompletną pustkę w głowie. „Ja… ja znam cię od dawna, fajnie, że się tak przypadkiem spotkaliśmy”. Nie mógł powiedzieć czegoś tak głupiego. Nie mógł też zapytać, czy ma teraz czas – tak jak robili jego starsi koledzy z dawnej dzielnicy. Co sobie myślał, biegnąc za nią zadyszany? Sprzedawczyni, która coś wyjaśniała dziewczynie, przyglądała mu się ukradkiem. Dziewczyna zerknęła na niego przez ramię i ponownie odwróciła głowę w stronę kobiety. Jej twarz była jedną z wielu twarzy uczennic, które mijał na ulicy. Ten blask, który dostrzegł wtedy, kiedy zobaczył ją z oddali, zniknął. Wraz z uczuciem rozczarowania odetchnął z ulgą. Jeszcze chwilę pokręcił się po sklepie i zjechał piętro niżej. Jak dobrze, że to nie ona! Zrozumiał, jak żałosne byłoby jego zachowanie, gdyby okazało się, że to ta dziewczyna.

Dość późno zorientował się, że nie ma przy nim Łyska. Zaniepokojony biegał po całym piętrze w poszukiwaniu niebieskiej czapki, ale nigdzie jej nie widział. Bardzo się zdenerwował na myśl, że przez tę chwilę nieuwagi Łysek mógł zejść na dół i pewnie też go szuka. Rozglądając się dookoła, zjechał ruchomymi schodami, potem zajrzał do każdego sklepu, ale nigdzie nie było brata. Obszedł dookoła najbardziej zatłoczony parter, po czym znów wjechał piętro wyżej. Przekonywał sam siebie, że nie szukał zbyt uważnie przy stoisku z rękawiczkami, gdzie się rozstali. Rozglądał się na wszystkie strony, chodził tam i z powrotem po krętych alejkach, między witrynami i dokładnie się przyglądał. Cholerny dzieciak! Gdzież on się podział? Wytrzeszcz miał już łzy w oczach, ponownie wjeżdżał ruchomymi schodami na piętra, które już przeszukał. Kiedy znów wrócił na parter, był zmęczony zamartwianiem się i złością. Oparł się o kolumnę, kucnął, ale szybko wstał, bo usłyszał znajomy płacz. Pobiegł w kierunku, z którego dobiegał szloch. Zobaczył kilka osób zgrupowanych wokół niebieskiej czapeczki. Łysek płakał, a wysoki młody człowiek ubrany w garnitur i pod krawatem trzymał torbę.

– Tutaj jesteś! Czemu płaczesz? – zapytał Wytrzeszcz i chwycił Łyska za rękę.

– Ten pan zabrał mi grę. Mówi, że ją ukradłem.

– Masz rachunek? – zapytał mężczyzna, a Wytrzeszcz obrzucił go groźnym spojrzeniem.

Chłopak specjalnie razem z pieniędzmi wyjął pognieciony rachunek z kieszeni parki i podsunął go mężczyźnie.

– Widzi pan? Ja to kupiłem!

– A rzeczywiście.

Pewnie ten człowiek zauważył chłopca w taniej kurtce biegającego w popłochu z torbą na zakupy i nabrał podejrzeń. Wytrzeszcz pociągnął za sobą Łyska w stronę wyjścia.

– Sukinsyn! – krzyknął do mężczyzny tak głośno, żeby wszyscy usłyszeli.

Kiedy wyszli na zewnątrz, zrobiło mu się słabo, zaschło mu w gardle.

– Gdzieś ty się podziewał?!

– Hyeong! To ty nic nie powiedziałeś, tylko zniknąłeś! Pomyślałem, że poszedłeś na dół i pobiegłem cię szukać.

Poszli do baru szybkiej obsługi po drugiej stronie ulicy. Postawili przed sobą tace z hamburgerami, frytkami i napojami, usiedli na wysokich stołkach i przez wielkie okno obserwowali przejeżdżające samochody i przewalające się tłumy ludzi. Po Łysku już nie było widać, że jeszcze przed chwilą płakał. Pałaszował szczęśliwy.

– Ale pycha! Mógłbym to jeść codziennie!

– Po raz pierwszy jesz hamburgera?

Przytaknął kilka razy ruchem głowy. Wytrzeszcz poczuł się, jakby był jego ojcem. Przez chwilę wyobrażał sobie też, że to tata go tu przyprowadził. Zapiekły go oczy, odwrócił głowę, udając, że rozgląda się po restauracji. Wtedy znów spostrzegł dziewczyny. Trzy uczennice w mundurkach szkolnych siedziały przy stoliku i rozmawiały. Ale tym razem czuł się inaczej niż jeszcze przed chwilą. Obserwował je obojętnie, jakby stał się dojrzalszy. Czuł się, jakby występował w filmie. Tymczasem zimowe słońce zaczęło zachodzić, na ulicach miasta nastał wieczór. Światełka na drzewach świeciły jaśniej niż za dnia, wystawy sklepowe w ciemnościach przypominały obrazy.