6

Po Nowym Roku w końcu przestał padać śnieg, a pogoda się poprawiła. Dorośli mówili, że wiatr już nie jest taki ostry. Kiedy śmieci są przysypane śniegiem, dużo trudniej jest je przegrzebywać i sortować, a zasypywanie wysypiska świeżą ziemią staje się prawie niemożliwe do wykonania. Ziemia miesza się ze śniegiem i zamienia w błoto, a wystające ponad powierzchnię odpady momentalnie zamarzają. Tym samym codziennie bezpośrednio na starą warstwę śmieci są wysypywane nowe. Kiedy dni robią się cieplejsze, śnieg i lód w głębi zaczynają topnieć, co sprawia, że powstają jamy i wgłębienia, w które zapadają się nogi pracowników. Ludzie mówili, że na wysypisko powinny wjechać spychacze, żeby wyrównać odpady. Jak tylko opadła gorączka związana z nadejściem nowego roku, robotnicy czekali na przyjście wiosny.

Jeszcze przed Nowym Rokiem mama Wytrzeszcza przeniosła się z sektora publicznego do pracy w sektorze prywatnym. Jej nowa firma nazywała się Centrum Przetwarzania Odpadów. Ci, którzy wnieśli odpowiednie opłaty, zostali przypisani do konkretnej śmieciary, a także zarządzali podlegającymi im pracownikami i dzielili zyski. Właściciele prywatnych ciężarówek posiadali od dziesięciu do dwudziestu samochodów, odbierali wygrzebane przedmioty od kierowników brygad i od robotników, a następnie oddawali je do zakładów utylizacji albo przekazywali większym zakładom przemysłowym. Na Wyspie Kwiatów byli nazywani chaebolami, a sektor, na który zwozili śmieci, był źródłem najlepszych zysków. Oczywiście ściśle przestrzegano prawa dostępu do sektora, nie każdy mógł tam pracować. Mama Wytrzeszcza jednak była bystra, bardzo zdeterminowana i roztropnie zarządzała odpadami ze swojej śmieciary. Zatrudniała kilkanaście osób. Chodziły plotki, że Ashura, kiedy został aresztowany, przekazał jej więcej niż połowę swojego majątku, i wszyscy zgadzali się, że postąpił właściwie.

Późnym wieczorem, kiedy Wytrzeszcz i Łysek wrócili z miasta, powiedzieli mamie o pieniądzach znalezionych na wysypisku, a ona od razu podniosła linoleum i obejrzała znalezisko. Gdy odłożyła gotówkę na miejsce, spokojnie powiedziała, że jak tylko zrobi się cieplej, znajdą pokój za rzeczką i się przeprowadzą. Od tej pory nazywała Łyska Szczęściem. Nadal czasami wołała na niego po imieniu Yeonggil, ale częściej pytała: „Gdzie poszło nasze Szczęście?”. Nie skarciła Wytrzeszcza za zabranie chłopca do miasta i wydanie pieniędzy, ale powiedziała, że od teraz to ona będzie nimi rozporządzać i że powinni wydawać je stopniowo. Inaczej sąsiedzi zaczną coś podejrzewać. Dodała jeszcze, że zdaniem biedaków pieniądze wyrzucone na śmietnisko mogą się należeć także innym. Wytrzeszcz i Łysek, tak jak przyrzekli sobie wcześniej, nie pisnęli słówka ani o rodzinie Kimów, ani o domu Mamy Chudziny.

Odkąd praca zrobiła się lżejsza, wszyscy troje zajmowali się segregacją śmieci, które zebrali i przynieśli robotnicy zarządzani przez mamę. Ona pracowała od świtu, a chłopcy od popołudnia do wieczora. Po przeniesieniu się do sektora prywatnego Wytrzeszcz częściej spotykał na wysypisku Kreta. Chłopak pomagał swojemu starszemu bratu, który był członkiem załogi ich ojca. Wytrzeszcz właśnie niósł worek wypełniony plastikiem, kiedy Kret mijając go, niespodziewanie przysiadł koło niego.

– Wytrzeszcz, idziemy dziś na miasto?

– A co to za okazja?

– Grają fajny film w kinie.

– Dawno nawet nie oglądałem telewizji. Co to za film? – powiedział po chwili namysłu.

– Gwiezdne wojny. Podobno świetny. Tak mówią ci, co chodzą do gimnazjum.

– Poczekaj na mnie.

Wytrzeszcz ogarnął żelastwo i kartony, przykrył je płachtą i wstał. Potem pobiegł do domu, przebrał się i dołączył do Kreta. Chłopcy przeszli przez most i wsiedli do autobusu jadącego do miasta.

– Ej, wy z Wyspy Kwiatów! Nie możecie se jeździć swoim autobusem? Nie zasmradzajcie naszego! – krzyknął jakiś podpity facet.

– Odpierdol się, ty chuju! – odparł Kret bez ogródek.

Facet jeszcze coś pomamrotał pod nosem i zamilkł. Chłopcy wysiedli w mieście i pieszo udali się do centrum handlowego.

– Ja stawiam bilety, ty kolację – zaordynował Kret.

– Co zjemy? Na bazarze dają sundaeguk – zaproponował Wytrzeszcz.

– Po nawdychaniu się smrodów przy pracy dobrze najeść się słoniny.

– Kto tak twierdzi?

– Mój brat. Czasami gotuje kawał wieprzowiny i zjada z butelką soju.

Wytrzeszcz i Kret weszli do lokalu serwującego zupę z kaszanką i usiedli w rogu. Nikt poza nimi nic nie jadł, tylko trzej faceci, chyba pracujący na bazarze, pili alkohol, zagryzając kawałkami gotowanej świńskiej głowy. Kiedy podeszła kelnerka, Wytrzeszcz zamówił dwie porcje zupy.

– I butelkę soju – dodał Kret.

– Jesteście pełnoletni?

– Udamy, że nic nie widzieliśmy, daj im się napić – wtrącił się jeden z podchmielonych facetów. – Ile macie lat?

– Siedemnaście. – Kret skulił się w sobie jak żółw.

– W tym wieku już biorą do woja – dodał inny. – Kiedy byliśmy w gimnazjum, do upadłego piliśmy makkoli.

Wytrzeszcz i Kret bez słowa jedli sundaeguk. Wymietli miski do czysta i wyszli na ulicę, gdzie Wytrzeszcz burknął:

– Ty głupku! Siedemnaście lat? No ładnie! Myślałem, że się spalę ze wstydu. Naprawdę chcesz napić się soju?

– Tyle mówiliśmy o wieprzowinie i alkoholu. Chciałbym spróbować.

Wytrzeszcz znalazł niewielki sklepik. Wszedł, kupił butelkę soju i podał Kretowi.

– To na film.

W sali kinowej znajdowało się tylko kilkoro dorosłych i dzieci, a miejsca z przodu były puste. Chłopcy usiedli, wyciągając nogi na oparcia przednich siedzeń. Kiedy główny bohater filmu latał w kosmosie i walczył mieczem świetlnym, Kret i Wytrzeszcz wyciągnęli z czarnej reklamówki butelkę i na zmianę pili soju. Z ich żołądków rozeszło się przyjemne ciepło, a policzki porumieniały. Wytrzeszcz już kiedyś się upił, gdy kobiety na targu dla żartu dały mu spróbować makkoli, ale teraz pierwszy raz pił soju. Zgadywał, że dla Kreta to nie pierwszyzna. Po tym, jak za każdym łykiem wydobywał z siebie przeciągłe „aaach”, można było poznać, że zna ten smak. Kiedy opróżnili butelkę, alkohol uderzył im do głowy.

– Ale mi gorąco!

– A mnie szumi w głowie.

Byli pijani, poszturchiwali się i zaczepiali, chichocząc, podczas gdy główny bohater pilotował myśliwiec, atakował główny punkt strategiczny stacji kosmicznej – podobnej do wielkiej piłki – i wysadził ją w powietrze, a na ekranie wybuchły płomienie. Tak skończył się film. Wytrzeszcz i Kret zadowoleni wyszli z kina i chwiejnym krokiem udali się do autobusu.

– Nie wiem, dlaczego nie rosnę. Za każdym razem, kiedy wstaję rano, ciągle jestem dzieckiem – wymamrotał Kret, a Wytrzeszcz pomyślał o chłopakach ze slumsów, którzy zaczęli sprawiać kłopoty, kiedy pojawiły się im włosy łonowe; o tych, którzy skończywszy dziewiętnaście lat, znikali z okolicy albo ją opuszczali, a jeżeli już natknęli się na młodszych kolegów, udawali, że ich nie znają. Wytrzeszcz zdążył się zorientować, że bycie dorosłym nie oznacza, że czekają na ciebie same dobre rzeczy. Kiedy chłopcy przeszli przez rzekę i już wchodzili na wysypisko, zauważyli przed biurem administracji czerwone światło karetki pogotowia i zgromadzonych ludzi. Znajomy robotnik wypatrzył Kreta w tłumie.

– Chodź szybko, twój brat jest ranny – powiedział.

– Mój brat?

Kret rozpychał się między ludźmi i ruszył w kierunku karetki. Wytrzeszcz pobiegł za nim. Ojciec Kreta stał przed ambulansem, brat był już w środku. Kret wołał go po imieniu, nawet wszedł do karetki, ojciec tymczasem uprzedził osobę w białym fartuchu, że to rodzina.

– Tylko jedna osoba może jechać – powiedział ratownik przed zamknięciem tylnej klapy.

Drzwi się zatrzasnęły, karetka odjechała z wyciem syren. Okazało się, że kiedy ostatnia ciężarówka zwalała śmieci, zapadła się pod nią ziemia. Samochód przewrócił się na bok, przygniatając brata Kreta, który wskazywał drogę kierowcy.

– Na wiosnę zawsze trzeba bardzo uważać. Po zimie na wysypisku znajduje się wiele warstw popiołu i lodu, dlatego w ziemi jest pełno dziur.

– Co te skurczybyki wyprawiają! Przecież ziemię trzeba ugniatać!

– Nic nie mów. Teraz tak dużo gazów wydobywa się spod śmieci, że aż ciężko oddychać przy robocie.

Każdy ze zgromadzonych miał coś do powiedzenia. Wytrzeszcz zapytał znajomego kierownika, który akurat był na miejscu wypadku, o stan brata Kreta.

– Zapewne straci nogi. Leżał tak przygnieciony ponad dwadzieścia minut. Mieliśmy tylko buldożer i koparkę, z trudem podnieśliśmy ciężarówkę. – Mężczyzna zniżył głos i dodał: – Kiedy go wyciągnęliśmy, jego nogi były w strzępach.

Wytrzeszcz wmieszał się w rozchodzący się tłum i poszedł do osady chatek. Kiedy dotarł do domu, z jego pokoju dochodziły elektroniczne dźwięki gry, a u mamy paliło się światło. Najpierw zajrzał do niej.

– Był wypadek. Ktoś został przygnieciony przez śmieciarkę w sektorze Kooperatywy – powiedział.

– Też o tym słyszałam. Musimy uważać. Jadłeś coś?

– Tak.

Bał się, że mama poczuje zapach alkoholu, dlatego nie wdawał się w dalszą rozmowę, tylko zamknął za sobą drzwi. Kiedy wszedł do pokoju obok, Łysek leżał na brzuchu z poduszką pod klatką piersiową i był bez reszty pochłonięty grą. Osiągnął już tak wysoki poziom, że mijając wszystkie przeszkody i trudne momenty, zbliżał się do finału. Jego celem było dotarcie do końca, gdzie przywitają go fanfary i fajerwerki. Wytrzeszcz położył się na brzuchu obok niego i spoglądał na ekran.

– Ej, tu na drodze widać wejście do kanału ściekowego. Jak tam wejdziesz, dotrzesz do innego świata – powiedział.

– Wiem, wiem…. – zaczął Łysek, ale odsunął się na bok i głośno krzyknął: – Śmierdzisz. Hyeong, piłeś?

– Cicho! Mama usłyszy.

Zdekoncentrowanie gracza sprawiło, że Mario został zaatakowany przez potwora i spadł w przepaść.

– Przez ciebie zginąłem!

Dopiero wtedy odłożył grę.

– Chodziłeś ostatnio do domu Chudziny? – zapytał Wytrzeszcz.

– Mama Chudziny choruje. Nic nie mówi.

Wytrzeszcz zaszedł do nich w Nowy Rok, zjadł świąteczny tteokguk, a nocą poszedł w kierunku rzeki i przez chwilę widział rodzinę pana Kima. Odkąd mama zmieniła sektor, częściej chodził do miasta niż do domu Dziadka Handlarza.

– A dzieciak?

– Z nadejściem wiosny cała rodzina jest zajęta. Mówią, że zła mgła rozprzestrzenia się coraz bardziej w ich wiosce – relacjonował Łysek.

– Dawna wioska… Czy naprawdę istniała? Czy tylko nam się przyśniła?

Wytrzeszcz nawet teraz wątpił w to, co wtedy widział.

– Mnie się przyśniła ta galeria handlowa, do której mnie zabrałeś – powiedział Łysek.

Kilka dni później Wytrzeszcz, wracając z pracy do domu, zobaczył zataczającego się Kreta. Kobiety stojące przed chatkami szeptały coś między sobą i zeszły mu z drogi. Wytrzeszcz minął swój dom i wolnym krokiem podążył za chłopakiem. Jak się spodziewał, ten opuścił osadę chatek i wspinał się na wzgórze. Kiedy go dogonił, Kret się odwrócił i położył rękę na jego ramieniu.

– Mój przyjaciel, Wytrzeszcz. Dobrze, że cię widzę.

– Koleś, co ty tyle pijesz?

– Do cholery! Znalazłem na śmieciach whisky, to sobie wypiłem, a co? – Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni ubrania roboczego coś w czarnej reklamówce. – A tu mam jeszcze butelkę soju.

Wytrzeszcz podtrzymywał chwiejącego się na nogach kolegę i tak doszli do bazy. Zapalili światło, usiedli naprzeciwko siebie i przykryli się kocem i śpiworem. Kret zębami otworzył butelkę i zaczął pić z gwinta, aż Wytrzeszcz siłą wyrwał mu flaszkę. Kret wykrzywił usta i się rozpłakał.

– Mój brat! Odcięli mu obie nogi. Już nigdy nie będzie mógł chodzić. A stary mówi tylko o odszkodowaniu!

– Nie pij już więcej. Ja wypiję resztę.

Wytrzeszcz pamiętał, jak kilka dni wcześniej smacznie mu się spało po alkoholu i uważał, że dobrze znosi soju. Pod jego wpływem poczuł się dorosły, co było nawet przyjemne. Inaczej niż poprzednim razem, teraz zimne soju wypite na pusty żołądek sprawiło, że czuł w środku mrowienie. Ale tak było tylko na początku, po kilku następnych łykach jego ciało i twarz rozpaliły się. Alkohol miał nawet słodki posmak. Chłopcy siedzieli tak z godzinę, przekonując jeden drugiego, że więcej nie powinni pić.

Pociągając nosem, Kret wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak pasta do zębów, wycisnął trochę do czarnej reklamówki, rozciągnął szeroko wylot torby i przyłożył sobie do twarzy tak, że zakrył nos i usta. Wytrzeszcz dobrze wiedział, co on robi, ale go nie powstrzymywał. Sam kiedyś tego próbował w slumsach. Wszystkie dzieciaki, od starszych po najmłodsze, siedziały w kółku w jakimś opuszczonym budynku przeznaczonym do rozbiórki i kolejno wąchały klej. Niektóre od tego rzygały, inne wiły się, nie mogąc złapać tchu, a kolejne osuwały się jak martwe, by po chwili stać na chwiejnych nogach. Kret kilka razy głęboko się zaciągnął i upadł do tyłu. Po chwili usiadł niepewnie.

– Twarz ci się wyciągnęła – zarechotał.

Wytrzeszcz ukradkiem schował do kieszeni porzuconą czarną reklamówkę. Kret wstał, rozłożył ramiona i udawał, że lata.

– Szybuję, naprawdę szybuję.

Chłopak zaczepił kolanem o stół i przewracając się, zgasił świeczkę. Wytrzeszcz go podniósł, ale ten zaczął czegoś szukać po omacku na podłodze.

– No już. Idziemy do domu. Wstawaj.

– Gdzie to jest? Jeszcze raz muszę się zaciągnąć.

Wytrzeszcz na siłę postawił Kreta na nogi i razem wyszli z bazy. Wspinali się na wzgórze jeszcze wolniej niż wtedy, kiedy szli do bazy. Co krok musieli odpoczywać, potem trochę podeszli do góry, by znów się zatrzymać. Przeszli przez pole, przedzierając się przez suche trawy. Wytrzeszcz obejmował kolegę w pasie, a wszystkie kończyny Kreta kolebały się jak macki ośmiornicy. Kiedy przechodzili przez polanę, zauważył ich człowiek w kasku, który pił ze swoją załogą.

– No proszę! Jeszcze mają mleko pod nosem, a już pijani w sztok! – zawołał.

Zmachany Wytrzeszcz zostawił na chwilę Kreta, by odpocząć.

– Jego brat stracił obie nogi.

Tych kilka słów sprawiło, że robotnicy od razu zrozumieli, o co chodzi.

– Alkohol tylko pogarsza sprawę. To, co się stało, nie znaczy, że trzeba od razu pić.

– Ktoś wie, gdzie jest jego dom?

– Mieszka naprzeciw mnie. Jego ojciec śpi gdzieś indziej.

Mężczyzna w futrzanej czapce delikatnie wziął Kreta na plecy i zniknął na jednej ze ścieżek osady. Kiedy Wytrzeszcz wrócił do domu, po Łysku nie było ani śladu. Musiał gdzieś sobie pójść. Nagle alkohol uderzył mu do głowy. Usiadł, opierając się o ścianę, i mruczał do siebie: „No świetnie. Spiłem się i teraz zgniję jak Baron Ashura albo brat Kreta, albo sam Kret”. Kiedy położył się na kocu, przypomniał sobie o czymś i sięgnął do kieszeni. Zgnieciona torebka zaszeleściła, Wytrzeszcz zawahał się przez chwilę, ale złapał reklamówkę w obie ręce, powoli ją rozciągając, zakrył sobie nos i usta. Niech tam, niech się dzieje! Zrobił głęboki wdech, poczuł zapach gumy i benzyny, zakręciło mu się w głowie, nie mógł złapać tchu. Odsunął torebkę od twarzy, by po chwili znów się zaciągnąć. W uszach słyszał brzęczenie przypominające dźwięk wydawany przez cykady w środku lata, wszystko wokół się rozmywało. Po omacku szukał na podłodze czegoś pod głowę, szurał obiema rękami. Coś złapał. Co to? Niechcący wcisnął przycisk. Rozbłysnął ekran.

Elektroniczna muzyka wypełnia moje uszy. Ekran robi się coraz większy i większy, a ja wraz z dźwiękiem „brrr” maleję. Idę ubrany w czerwoną czapkę i niebieskie spodnie na szelkach. Po obu stronach mijam ściany zbudowane ze sztucznych bloków kamiennych, przed sobą widzę drzwi. Otwieram je i pojawia się nowy świat. Okrągłe chmury płyną po jasnoniebieskim niebie. Z boku rośnie rzadki las. Jeśli wytężę wzrok, widzę idealnie prostą linię, gdzie jasnoniebieskie niebo styka się z żółtą ziemią. Przypatrując się lepiej, można zauważyć, że niebo zostało pomalowane farbą, chmury są zrobione z pianki poliuretanowej, ziemia z lateksu i gumowych kulek, trawa z polipropylenu, pobocze drogi, ściany, skały i las to folia i plastik. Na rozległej równinie gdzieniegdzie stoją przypominające wieże betonowe budynki pobłyskujące metalem i szkłem. Wyglądają jak nowo wybudowane miasto. Ale poza mną nie ma żadnych innych ludzi. Winorośle i jabłonie rosną na skraju kwietnika pełnego sztucznych kwiatów i liści, a winogrona i jabłka lśnią plastikiem.

W moją stronę zmierza coś, co przypomina kudłatego psa z filmu Na psa urok. Jego poliestrowa sierść sterczy we wszystkich kierunkach, zwierzak ma czerwone oczy i warczy. Nieugięty idę do przodu z nadzieją, że zejdzie mi z drogi. Tak się jednak nie dzieje. Wpadam na niego i czuję się, jakby kopnął mnie prąd. Nagle pojawiam się na ekranie, który przypomina rozświetloną szybę, potem spadam w ciemność. Kiedy ponownie robi się jasno, jestem na samym początku drogi, na wąskiej ścieżce między ceglanymi ścianami i przechodzę przez drzwi. Ponownie idę tą samą trasą, mijam kwietnik i znów nadchodzi pies. Tym razem odwracam się i wycofuję drogą, którą przyszedłem, przede mną jednak znów pojawia się jakiś potwór. Ten z kolei przypomina żółwia i czołga się wolno z brzuchem przyciśniętym do ziemi. Jest ich więcej, z przodu i z tyłu. Tupię delikatnie, a moje ciało unosi się w powietrzu. Tupię mocniej i podskakuję jeszcze wyżej. Kicam jak zając, depcząc potwora żółwia, a ten piszczy i pęka jak bańka mydlana. Znów podskakuję i tratuję zbliżającego się psa. Teraz potwory nadchodzą jeden po drugim, a ja skacząc, kolejno je zabijam. W powietrzu unoszą się kamienie, które tworzą schody. Wspinam się po nich, a na samym szczycie wpadam na małą gwiazdę, przez co moja siła wzrasta, a na niebie pojawia się liczba zdobytych punktów. Przeskakuję na nasyp po drugiej stronie. Przechodzę przez most zrobiony z jednej kłody. Przede mną znów pojawia się pies, w powietrzu latają nietoperze wyglądające jak kawałki chusteczek higienicznych. Skaczę po głowach potworów, nogami pokonuję nietoperze i przechodzę przez most.

Chwilowo jestem bezpieczny. Nie mogę przyspieszyć, mogę tylko iść miarowym krokiem w rytm uroczystej muzyki. Ojejku! Nie udało mi się przeskoczyć włazu i teraz spadam. Lecę w ciemność. W końcu znajduję się w podziemnym świecie przypominającym jaskinię. Krajobraz całkowicie się zmienił. Przepływa rzeka kleistej farby, sztuczne kamienie i woda akrylowego wodospadu lecą w dół. Dokądkolwiek pójdę, tam tłoczą się zrobione z balonów potwory w kształcie małych krokodyli z rogami na głowie. Roznoszą paskudny odór ropy. Skaczę po nich i je zabijam. Przed sobą widzę ogromną górę śmieci, czarne bagno kleistej ropy, staw gorejący czerwonymi płomieniami oraz mieszaninę jakichś gratów – trochę jakby puszek, trochę jakby podłużnych butelek, pogniecionych szmat, czegoś na kształt poplątanego jak zamotana włóczka żelastwa, a z wierzchołka tej plątaniny zwisa lina. Chwytam ją i zaczynam się wspinać. Na szczycie spotykam największego krokodyla, który rozdziawia paszczę. Kopię go, skacząc w powietrzu, i w końcu rozwalam.

Przechodzę przez kolejny most, przede mną pojawia się diabelski potwór w powiewającym płaszczu. Zieje ogniem jak smok. Jeśli dosięgną mnie te płomienie, znów stoczę się w ciemność. Przeskakując po zawieszonych w powietrzu kamieniach, docieram wyżej. Lecę w dół i kopię raz, drugi, trzeci w głowę potwora. W końcu pęka mu czaszka. Ostatkiem sił podskakuję i zdobywam złoty koralik, który błyszczy na talerzu. Rozbrzmiewa muzyka, strzelają fajerwerki, w powietrzu świecą się moje punkty. Ponad tym wszystkim jakaś dziura rozdziawia swe usta. Wysilam się i wskakuję do niej. Po chwili wychodzę z czarnej, ponurej jaskini i znajduję się w innym otoczeniu. Znów jestem na rozległej nizinie. Tutaj nie mogę z nikim rozmawiać, z nikim się bawić ani od nikogo otrzymać pomocy. Wszystko – i dom, i drzewo, i skała, i rzeka – stanowi przeszkodę, a potwór próbuje mnie zrzucić, bym wrócił tam, gdzie byłem na początku. Nie mogę zawrócić, nieprzerwanie idąc do przodu, skaczę, podskakuję, chwytam się, zwisam z czegoś i coś popycham. Tak zdobywam kolejne punkty. Jak tylko przechodzę ten poziom, powracam do początku i znów stoję przed drzwiami, tym razem wiodącymi do wysokiego zamku. Droga, którą tu przyszedłem, znajduje się już poza ekranem, nie mam odwrotu. To marsz powtarzający się bez końca i nawet jeśli osiągnę najlepszy wynik, zawsze wracam tam, gdzie zacząłem.

Stoję przed drzwiami zamku, kiedy z tyłu dolatuje do mnie zachrypnięty głos. „Dzieciaku, nie wchodź tam”. Chcę posłuchać, ale wiem, że to manipulacja. Odwracam się i widzę dziadka z rodziny pana Kima. „Co pan tu robi?”, pytam, a on odpowiada: „Ta droga gubi wszystkich, którzy ją wybiorą. Myślą, że to skrót, a potem płacą za to wysoką cenę. Nie zapominaj, że każda żywa istota i każdy przedmiot na tym świecie są ze sobą połączone jak sieć”. Wtedy jak wytęsknione marzenie powracają wspomnienia. Krzyczę: „Byłem tam, gdzie pan mieszka. Czy tam jest inaczej niż tu?”. „No pewnie! Ale nasza wioska jest zawsze z wami. Jesteśmy tu dlatego, że wy tu jesteście. Jak was nie będzie, to i my znikniemy. Żyjemy razem z wami w takim samym świecie jak wasz, aż po pień drzewa, źdźbło trawy, kaczkę, górę i rzekę. Tutaj wszystko stanowi przeszkodę. Jesteś sam, otoczony przez potwory, które musisz pokonać w walce. Nie widzisz, że ta droga zmusza cię, byś biegł bez końca nastawiony wyłącznie na osiągnięcie kolejnego poziomu? Po prostu nie idź dalej, nie przechodź przez drzwi. Możesz wyjść”.

Chwila, czy on mnie popchnął?

Nagle zniknął potworny krajobraz. Wytrzeszcz znów był w pokoju, gdzie paliła się świeczka, leżał na boku z podkulonymi nogami, trzymał się rękoma za głowę. Nadal miał wrażenie, że przewraca się i spada.

– Hyeong! Coś cię boli? – Łysek trzymał w ręku grę.

– Wody… – z trudem wyszeptał Wytrzeszcz.

Tak mu zaschło w gardle, że nie mógł mówić. Łysek przystawił mu miskę z wodą do ust, a ten długo przełykał. Czuł, że suchy jak wiór język nasiąka wilgocią, że ciecz przepływa przez gardło jak szybki potok. Cholera by to wzięła! Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Zamknął oczy.

*

Było pochmurno, wiał tak gwałtowny wiatr, że baner przed biurem administracji ostrzegający przed niebezpieczeństwem spowodowanym roztopami został całkiem porwany, a jego strzępy powiewały na wszystkie strony. Od piątej po południu zaczęły się zjeżdżać wieczorne śmieciary, właśnie trwała wieczorna zmiana, ostatnia tego dnia. Dni zrobiły się dłuższe, na zachodzie nadal widniała czerwona łuna, powoli zapadał zmrok. Mama zbierała od robotników odpady. Wytrzeszcz i Łysek je segregowali, a potem wkładali do worków albo składali w jedno miejsce.

– Ci z Kooperatywy przesadzają. Nasze ciężarówki nie mają nawet miejsca, aby zawrócić – narzekał jeden z robotników.

– Kierownicy z Centrum Przetwarzania już wczoraj to zgłosili. Mają się tym zająć – odpowiedziała mama.

– Gówno, a nie zająć! Patrz na to! – odparł robotnik przerzucający odpady. – Wczoraj wyrzucone beczki nadal tu są. Koparka przekopała tylko część, dziś nawiezione śmieci ciągle się tu walają.

– Nie wszystkie odpady są wartościowe. To jest wysypisko przeznaczone tylko na śmieci z gospodarstw domowych. Te beczki powinny być wyrzucone gdzieś indziej… Kooperatywa pewnie bierze za to kasę!

– Rozumiem. Jeśli sytuacja się nie poprawi do jutra, pogadam z kierownikami i ponownie to zgłosimy.

Mama uspokoiła robotników i wróciła do pracy. Stos śmieci się powiększał, a miejsca było coraz mniej. Mimo to wciąż kilkanaście ciężarówek mogło tam wjechać. Tak naprawdę narzekania robotników nie były bezpodstawne. Na tym rozległym terenie Kooperatywa wykopała dół przy wjeździe, do którego od kilku dni zrzucali i w którym zakopywali bezużyteczne odpady. Mówili, że to dlatego, że operatorzy ciężkich maszyn zażyczyliby sobie większych pieniędzy, jeśli mieliby pracować na większym obszarze.

Tak czy inaczej, ten dzień mijał bez większych problemów. Po szóstej nagle coś wybuchło we wschodniej części sektora publicznego i pojawiły się płomienie. Odpady ułożone warstwami i przysypane ziemią gniły, co powodowało wydobywanie się gazów, które zaczęły się ulatniać na zewnątrz, gdy stopniał lód. Ogień rozprzestrzeniał się we wszystkich kierunkach. Na szczęście robotnicy z sektora publicznego zakończyli już pracę i właśnie schodzili z wysypiska, więc nikt nie został poparzony ani nie ucierpiał. Nie można było jednak tego tak zostawić. Z biura administracji zadzwoniono po pomoc. Przyjechał wóz strażacki, który akurat był w okolicy, po chwili dołączyły do niego jeszcze dwa inne, z miasta. W ciągu pół godziny ugaszono pożar, ale to był dopiero początek.

Wytrzeszcz i Łysek dotarli do domu pierwsi. Mama wróciła około ósmej, gdy rozprawiła się z ostatnimi pracami i porozmawiała z robotnikami. Tak jak każdego wieczora we troje siedzieli przy stoliku i jedli kolację. Nagle usłyszeli świst i wybuch, tak potężny, że przez foliowe drzwi do wnętrza dostało się światło. Wytrzeszcz i Łysek wybiegli na zewnątrz i zobaczyli, jak ogień bucha w samym środku osady. Kule żaru, które wystrzeliły w niebo podczas pożaru na wysypisku, teraz spadały jak pociski na dachy domów. Osada płonęła.

– Mamo, pożar!

Kobieta wyjrzała za zewnątrz, po czym natychmiast wróciła do środka, złapała koce, wcisnęła je chłopcom, następnie wszyscy pobiegli w kierunku sklepiku i biura. Wysypisko błyskawicznie rozjaśniło się jak za dnia i zamieniło się w morze ognia, a biały, gęsty dym buchał w górę. Mama i chłopcy pożałowali, że nie założyli masek przeciwgazowych, których używali przy pracy. Ciągle było słychać wybuchy, iskry latały w powietrzu i spadały jak grad. Okryta kocem mama biegła jako pierwsza, pochylona do przodu. Wytrzeszcz zarzucił koc na głowę, powstrzymywał oddech i patrząc w ziemię, podążył za nią. Wszędzie było czuć ostry zapach, dym rozciągał się dookoła jak mgła. Łysek biegł za nimi, ale w pewnej chwili zatrzymał się, spojrzał w stronę domu i ruszył w zupełnie innym kierunku. Myślał tylko o tym, żeby zabrać z chatki Super Maria. Wokół buchały płomienie, chłopiec zniknął w gęstym dymie.

Mama i Wytrzeszcz z kocami narzuconymi na głowy biegli w kierunku biura administracji, chcąc jak najszybciej się wydostać z wysypiska. Tam tłoczyło się już wielu ludzi, w większości na bosaka i z pustymi rękoma. Ogień szalał z każdej strony. Pożar objął całą osadę. Chatki zbudowane z folii, płótna, styropianu, kartonów i desek były tak delikatne, że wystarczyło jedno dotknięcie ognia, a paliły się jak chusteczka higieniczna, by po chwili zamienić się w garstkę popiołu. Buchający metan i warstwy łatwopalnych odpadów podsycały pożar. Ogromne chmury gazu wysadzały wszystko w powietrze. Ogień dotarł do beczek wyrzuconych przez Kooperatywę, które wraz z potężnym wybuchem zaczęły latać w powietrzu jak odrzutowce. Niektóre z nich później znaleziono w rzece, inne leżały powyginane na krańcach Wyspy Kwiatów. Ich fragmenty spadały z nieba jak deszcz, dym był coraz gęstszy, ludzie, nie wiedząc, dokąd uciekać, kucali przerażeni. Inni zmierzali w kierunku biura administracji czy kościoła, by schować się pod cynowym dachem. Dwa tysiące chatek błyskawicznie spłonęło. Po chwili ogień ustał, ale żar i dym były znacznie gorsze niż to, co ludzie na co dzień znosili na wysypisku. Pracownik biura administracji krzyczał przez megafon do zgromadzonych.

– Schrońcie się za rzeką! Tu jest niebezpiecznie ze względu na toksyczne gazy i temperaturę. Musicie się ewakuować!

Wytrzeszcz i mama zgubili się w gęstym dymie i teraz wołając, szukali się nawzajem. Sytuacja zebranych pod biurem administracji była taka sama, wszyscy kaszleli, oczy im łzawiły, poruszali się chwiejnym krokiem. Tym trudniej było się znaleźć.

– Jeongho! Yeonggil!

W końcu Wytrzeszcz usłyszał głos mamy, zauważył też znajomy wzór na kocu. Padli sobie w objęcia, jakby wracali z wojny.

– Gdzie jest twój brat?

– Nie widziałem go – odparł. – Pewnie poszedł do Chudziny – dodał, rozejrzawszy się dookoła.

Objął mamę i mijając sklepik, poszli w stronę pola. Kierowali się do domu Chudziny w zachodniej części wyspy. Pole i wzgórze, po których Wytrzeszcz i Łysek często chodzili do bazy, teraz płonęły. Wiatr roznosił ogień. Mama i Wytrzeszcz przeszli drogą spowitą dymem i dotarli w okolicę domu Chudziny. Z daleka było słychać ujadanie zdenerwowanych psów.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała zaniepokojona mama.

– To dom Dziadka Handlarza.

– Słyszałam, że mieszka niedaleko. Dziwne. To wygląda jak inny świat.

Dziadek musiał już się kręcić przed domem, bo wyszedł im na spotkanie.

– To wy? – zawołał.

Przywitali się z nim.

– Co się dzieje? Zdarzały się pożary, ale nigdy takie wielkie jak teraz.

– Jak tam Mama Chudziny? Wyzdrowiała? – zapytał Wytrzeszcz.

– Śpi jak zabita. Boję się, że wybiegnie z domu, jak się dowie o pożarze – wymamrotał dziadek. Rozejrzał się i zapytał: – A gdzie twój brat?

– Wyszliśmy razem z domu, ale się zgubił. Myślałem, że tu będzie.

– Poczekajmy chwilę. Pewnie przyjdzie, jak nie będzie mógł cię znaleźć.

Usiedli przed domem i przyglądali się, jak pożar coraz gwałtowniej rozprzestrzenia się po okolicy. Ogień już ogarnął podnóże wzgórza i docierał do łąki miskantu chińskiego.

– Zapraszam do środka – zaproponował Dziadek mamie.

– Nie będziemy przeszkadzać?

– Mamy jeszcze jeden pokój, możecie tam nocować we troje.

Bardzo ostrożnie, po cichu weszli do domu. Nic jednak nie można było poradzić na ujadające i skomlące psy. Wytrzeszcz wziął na ręce Chudzinę i inne zwierzaki trochę się uspokoiły. Kiedy usiedli w pokoju, doleciał do nich głos rozespanej Mamy Chudziny.

– Tato, ktoś przyszedł?

– Nie, wracaj spać.

Z daleka dochodził donośny dźwięk syren. Wozy strażackie zjawiały się za późno. Pewnie wezwano posiłki z daleka. Mama ukucnęła w kącie.

– Idź poszukać brata – poleciła synowi.

Wytrzeszcz i tak właśnie miał zamiar udać się na poszukiwania. Ruszył w stronę biura administracji, po lewej miał strumień, po prawej – wzgórze, pola i rzekę. Na wzgórzu i polach jeszcze tliły się wyschnięte trawy i drzewa, nad osadą unosiła się chmura dymu, a wysypisko nadal spowijał czerwony ogień. Przed ogarniętym toksycznym dymem biurem administracji stały samochody policyjne i strażackie, a wozy straży pożarnej podjechały pod samo wysypisko. Tłoczyli się tam też kierownicy obu sektorów ubrani w maski i rękawice.

– A ty czemu ciągle tu jesteś? – ktoś zapytał Wytrzeszcza przemykającego między nimi.

Wytrzeszcz rozpoznał człowieka w kasku.

– Nie widział pan mojego brata? – zawołał.

– Wszystkie dzieciaki już opuściły Wyspę. Gdzie jest twoja matka?

– W domu Dziadka Handlarza.

– Dom jest na uboczu, tam będziecie bezpieczni. Właściwie wszyscy już się ewakuowali za rzeczkę – powiedział kierownik, popychając chłopaka.

Wytrzeszcz wrócił do domu Dziadka, myśląc, że Łysek zapewne poszedł za wszystkimi. Mimo że oboje z mamą byli bardzo przejęci, szybko zasnęli. W środku nocy Wytrzeszcz nagle się przebudził. Psiaki w domu i w tunelu foliowym na zmianę się przeszczekiwały. Przez okna wdzierała się jasność, tak jakby na zewnątrz zapaliło się światło. Słychać było, że ktoś z impetem otworzył drzwi i wybiegł z domu. Chłopak wyszedł na taras i zobaczył, jak Chudzina szczeka na podwórzu, a schorowane kundle z tunelu jej odpowiadają. Mama też przybiegła, rozespany Dziadek zapalił światło na tarasie i się rozglądał.

– Kurde, znów uciekła!

Włożył buty i wyszedł, a Wytrzeszcz ruszył za nim. Jak tylko znaleźli się na podwórzu, zorientowali się, dlaczego psy szczekały tak groźnie. Bujne pola traw miskantu chińskiego na Wyspie Kwiatów całe stały w płomieniach, a ogień już sięgał okolic koryta rzeki. Pożar musiał się tak rozprzestrzenić, kiedy zasnęli. Dziadek postawił Chudzinę na tarasie.

– Zamknie pani dobrze drzwi i poczeka w domu – polecił mamie Wytrzeszcza.

Dziadek pobiegł w kierunku rzeki, a Wytrzeszcz za nim. Minęli miejsce demontowania odpadów elektronicznych, a ogień deptał im po piętach. Przed nimi rozciągały się pola suchego miskantu chińskiego sięgającego powyżej ich głów, pożar powoli je zajmował. Dziadek brnął przez trawy.

– Zostań tu – powiedział do Wytrzeszcza.

Mężczyzna zdjął koszulę, zawiązał ją sobie na głowie i zniknął w lesie. Wytrzeszcz przerażony przyglądał się, jak ogień szybko się zbliża. Cofnął się o parę kroków. Po chwili z dymu wyłonił się Dziadek. Na rękach niósł córkę. Jej bezwładne ciało zwisało z jego ramion. Chwiał się na nogach pod ciężarem kobiety, a kiedy doszedł do domu, ciężko usiadł na tarasie.

– Przebudź się, no dalej. – Spokojnie przemawiał do córki, głaszcząc ją delikatnie po policzku. – Przynieś wody! – polecił Wytrzeszczowi.

Kiedy chłopak wrócił z miseczką wody, Mama Chudziny już stała o własnych siłach. Dziadek asekurował ją, przytrzymując w pasie, żeby znów nie uciekła.

– Kanalie, myślicie, że tylko wy tu żyjecie? Kiedy was nie będzie, świat nadal będzie istniał – krzyczała, wymachując rękami.

– Tak, tak, rozumiem, to moja wina, jasne – przytakiwał Dziadek. Złapał ją za ramiona i posadził z powrotem, ale był już bardzo zmęczony, więc Wytrzeszcz dołączył do niego i też złapał Mamę Chudziny w pasie. Kobieta próbowała się uwolnić z ich objęć.

– Myślicie, że tylko wy żyjecie na tym świecie? – wrzeszczała.

Psiaki w tunelu i te z domu zaczęły jeszcze głośniej ujadać, słysząc jej głos, przybiegła też przestraszona mama Wytrzeszcza. Mama Chudziny jeszcze kilka razy próbowała odepchnąć Dziadka i chłopaka krepujących jej ruchy, aż w końcu zmęczona i półprzytomna się poddała.

Wyspa Kwiatów płonęła przez pięć dni. Nie było łatwo ugasić pożar, a dym i smród unosiły się wraz z powiewami wiatru nad zachodnią część miasta, skąd pochodziły śmieci. Aż w końcu dotarły też nad centrum. Zwłaszcza dym przemieszczał się szybko korytem rzeki przepływającej przez środek miasta. W okolicznych domach i szpitalach panowało zamieszanie związane z ewakuacją. Pracownicy biur skarżyli się na bóle głowy. Drugiego dnia pożaru, kiedy ogień nadal się rozprzestrzeniał, przyjechało dodatkowych dziesięć zastępów strażackich, ale wysypisko było tak rozległe i pełne odpadów chemicznych, że polewanie wodą na niewiele się zdało. Dopiero czwartego dnia pracownicy z wysypiska, którzy już zdążyli trochę się odnaleźć w tym zamieszaniu, przyłączyli się do oddziałów sanitarnych z poszczególnych dzielnic. Wspólnymi siłami zdołali ugasić pożar, dzięki załadowaniu na buldożery ziemi i posypywaniu nią wysypiska oraz przy użyciu kultywatorów, które przekopywały tlące się śmieci.

Zwłoki Łyska znaleziono dwa dni po tym, jak ogień i dym ustały. Kiedy robotnicy usuwali zgliszcza, znaleźli kilkanaście ciał, dorosłych i dzieci. Łysek leżał ze spalonym kocem na głowie, spod którego wystawały jego nogi. Wytrzeszcz także pobiegł go zidentyfikować. Okazało się, że ciało chłopaka było nietknięte. Najwyraźniej udusił się dymem. Mama po raz pierwszy od lat wybuchnęła głośnym płaczem. Były tam też inne, spalone do połowy ciała. Biedne rodziny za namową administracji wysypiska zdecydowały się na kremację, po czym rozrzuciły szczątki swoich bliskich, którzy wrócili do nich w postaci garści popiołu, nad rzeką albo na polach Wyspy Kwiatów. Wytrzeszcz zabrał czarną bejsbolówkę Łyska, na której z każdej strony widać było pozaszywane rozdarcia. Przecież kupił bratu nową, niebieską czapkę, ale ten ostatecznie nie wyrzucił starej i ciągle ją nosił.

Każda dzielnica codziennie produkowała nowe śmieci, ale robotnicy stracili miejsce do życia, stracili też zebrane odpady i nie mieli z czego odbudować chatek. Wśród nich było wielu poparzonych, ponad połowa, mimo że wyglądała całkiem normalnie, cierpiała na różne urazy. Nikomu nie udało się niczego uratować. Z czasem ludzie zaczęli wyszukiwać wśród śmieci przydatne przedmioty i na nowo budować swoje dawne życie.

Mama nic nie mówiła, ale pieniądze, które schowali pod linoleum, także spłonęły. Styropian i folia pod wpływem gorąca zamieniły się w jedną czarną bryłę. Mimo wszystko śmieciary zajeżdżały na wysypisko codziennie, ustawiono kilkadziesiąt tymczasowych namiotów i praca zaczęła się na nowo. Mama znosiła codzienność dzięki lekom przyjmowanym dwa razy dziennie, a robotnicy proponowali sobie nawzajem tabletki na ból głowy.

Wytrzeszcz po popołudniowej zmianie wspiął się po czarnym, przepalonym wzgórzu i udał się do bazy. Po kryjówce zostały tylko czarne od sadzy pustaki. Dach się zawalił, a znajdujące się w środku czasopisma, plastikowe zabawki, książki, śpiwór, po prostu wszystko było czarne i zdeformowane. Chłopak szedł przez pola, na których po zaroślach i trawach miskantu chińskiego zostały tylko kikuty i popiół. Skierował się na zachód, w stronę domu Chudziny. Dziadek Handlarz wyszedł na podwórze i z daleka patrzył na niego zadumany.

– Słyszałem, co się stało. Biedny dzieciak…

Dziadek złapał Wytrzeszcza za ramiona, a on powstrzymując ból podchodzący do gardła, odwrócił głowę. Stali tak przez dłuższą chwilę.

– Podobno miasto ma wybudować i wynajmować domki z prefabrykatów.

Wytrzeszcz odwrócił się i popatrzył na dom.

– Mnie się tu podoba.

– Mamy wolny pokój. Możecie tu zamieszkać.

– Gdzie jest Mama Chudziny? – zapytał chłopak, zaglądając przez okno do środka.

Dziadek, patrząc w ziemię, wymamrotał:

– Pewnie śpi. Od kilku dni nic nie je, tylko pije wodę. Myślę, że trzeba ją wysłać do szpitala – odpowiedział Dziadek markotnie. Chwycił Wytrzeszcza za rękę i dodał: – Rzeczy, które mi daliście, teraz się bardzo przydadzą.

Usłyszeli ciche nucenie, a kiedy się odwrócili, zobaczyli w drzwiach Mamę Chudziny. Rozpoznali coś w stylu ballady ludowej Arirang albo może starą piosenkę pod tytułem Łzy Mokpo, ale kiedy się przysłuchali lepiej, zorientowali się, że kobieta recytuje do znanej melodii.

Co robić, co robić. Nie mogę żyć, nie mogę umrzeć.

Moje dzieci, co robić. Nie mogę zostać, nie mogę odejść.

Sunęła i kołysała się na podwórku, jej stopy zdawały się unosić w powietrzu. Dziadek zapalił papierosa zrezygnowany, wycofał się i spokojnie obserwował sytuację. Wytrzeszcz zrobił to, co kiedyś uczynił Łysek: szedł za nią pokornie. Kiedy Mama Chudziny się odwróciła i udała w kierunku rzeki, dziadek złapał chłopaka za ramię.

– Nie idź tam. Może ci się coś stać – ostrzegł.

– Będzie dobrze. Proszę się nie martwić.

Wytrzeszcz powoli ruszył za kobietą, której ciało kołysało się jak pranie na wietrze. Szli przez sięgający kostek popiół powstały ze spalonych traw miskantu. Dotarli przed opuszczoną świątynię, czarne kolumny i przekrzywiony dach wyglądały jeszcze bardziej złowieszczo, brakowało większości dachówek, których rozbite fragmenty leżały porozrzucane wokół. Spłonęła też stara wierzba, został tylko czarny pień. Mama Chudziny głaskała drzewo i mamrotała:

Co robić, co robić. Nie mogę żyć, nie mogę umrzeć.

Moje dzieci, co robić. Nie mogę zostać, nie mogę odejść.

Uklęknęła i dotykała ziemi pod drzewem, jakby ją zamiatała rękami. Popiół wzbił się w powietrze, jej ręce i spódnica były czarne. Kobieta dotknęła swojej twarzy, na której powstały brudne smugi. Rozejrzała się dookoła, znów podeszła przed świątynię, gdzie z ziemi wystawały osmalone gałęzie. Wytrzeszcz ruszył za nią. Gęste, bujne trawy miskantu spaliły się całkowicie, polana była czarna i pusta. Pośrodku zostało wyłożone kamieniami i żwirem koryto, ale woda dawno wyparowała. Mama Chudziny stała przed wyschniętym strumieniem i czemuś się przyglądała. Wytrzeszcz podszedł bliżej, żeby zobaczyć, na co ona patrzy. Leżały tam różne przedmioty, wszystkie ułożone w równym rządku, jakby je ktoś tak poustawiał. Nagle, jakby dostała zastrzyk energii, weszła do koryta, brała w dłonie te rzeczy i rzucała nimi pod stopy Wytrzeszcza. Pęknięty drewniany tłuczek do moździerza, miotła z liści kukurydzy z wytartymi końcówkami, męski i damski gumiak ze zdezelowanymi obcasami, srebrna spinka skorodowana na niebiesko, pół rogowego guzika, który odpadł z tradycyjnego męskiego stroju, pęknięta fajka, szczerbaty bambusowy grzebień, postrzępiony metalowy naparstek, wygładzony dębowy trzonek od siekiery, szpulka z odchodzącym lakierem, częściowo spalony pogrzebacz, wyszczerbiona łyżka do ryżu, uroczy drewniany bączek. Część tych przedmiotów była przypalona, część połowicznie spalona, były też całkiem nietknięte. Mama Chudziny wyszła z koryta strumienia, bez słowa zebrała te rzeczy i poszła w kierunku świątyni, a Wytrzeszcz nie wiedząc, co robić, wziął pozostałe przedmioty i ruszył za nią. Było tego tak dużo, że musiał chodzić dwa razy. Kobieta zajrzała pod nadpaloną, ale wciąż trzymającą się podłogę tarasu.

– Nie odchodźcie, zostańcie z nami. Nie zostawiajcie nas.

Kobieta wkładała głęboko pod taras każdą rzecz, a Wytrzeszcz podawał jej je kolejno. Układała je w rzędzie, uważając, by na siebie nie nachodziły. Wyglądało to tak, jakby kładła je do snu. Była całkowicie pochłonięta tym zajęciem.

– To są bezużyteczne przedmioty, po co się pani z nimi obchodzi tak, jakby to były jakieś skarby? – wypalił nagle.

– Przecież dobrze służyły swoim właścicielom.

– A co z rzeczami na śmietnisku?

Kobieta odwróciła umazaną sadzą twarz i rzekła chłodno:

– Ich ludzie nie szanowali.

Kiedy skończyli, mieli ręce czarne od popiołu. Wytrzeszcz czuł się, jakby pomógł zaprzyjaźnionemu sąsiadowi w przeprowadzce. Pomyślał, że jak najszybciej, choćby jutro musi tu przynieść czapkę Łyska. Ta czapka także musi tęsknić za swoim właścicielem.

*

Wraz z wiatrem nastała wiosna. W dwa tygodnie wybudowano ponad pięćdziesiąt budynków z prefabrykatów, a każdy z nich mieścił dwadzieścia sześć pokoi wielkości około piętnastu metrów kwadratowych. Pojawiły się też publiczne prysznice. Ojciec Wytrzeszcza nadal nie wrócił z reedukacji, ale przyszedł list od Barona Ashury, który pisał, że pracuje na oddziale sanitarnym w więzieniu. Po pożarze na wysypisku stan Mamy Chudziny bardzo się pogorszył. Zaczepiała ludzi nie tylko na wysypisku, ale też w mieście, więc wkrótce na zgłoszenie biura administracji została zabrana do szpitala, skąd nie wyszła do końca roku. Wytrzeszcz się zastanawiał, czy ludzie, którzy odeszli, wrócą kiedyś, nowi i odmienieni, jak stare rzeczy zabrane do renowacji i dezynfekcji. Jego mama natomiast miała już tylko jedno pragnienie: żeby posłać syna do szkoły. On jednak bał się wszelkiego zamknięcia, czy to w więzieniu, w szpitalu czy w szkole.

Po tym jak zabrano Mamę Chudziny, Wytrzeszcz był jeszcze bardziej zajęty. Codziennie po pracy zabierał znalezioną na śmietnisku żywność i zanosił do domu Chudziny. Dziadek, który teraz został sam, także zbierał żywność, ale od pewnego momentu psiaki czekały właśnie na Wytrzeszcza. Kiedy zbliżała się pora wizyty chłopaka, wszystkie zwierzaki jęczały i ciężko sapały, jakby wiedziały, że nadchodzi, a gdy przestępował próg, przybiegały do niego, ujadając, by wziął je na ręce.

Tego dnia tak jak zawsze Wytrzeszcz rozdzielił po równo przyniesione psom jedzenie i udał się przez pola i wzgórze do bazy. Wiosenny deszcz wymieszał się ze śladami po pożarze i sprawił, że okolica nadal była brudna i czarna. Chłopak usiadł przed bazą i przyglądał się rzece, za którą zachodziło słońce. Stopniowo robiło się ciemno. W pewnej chwili jakiś czarny cień podszedł i usiadł obok niego. Wytrzeszcz się odwrócił i zobaczył Łyska tak jak on przyglądającego się rzece. Miał przekrzywioną, zdartą czapkę bejsbolową i robocze ubranie z podwiniętymi rękawami. Wytrzeszcz już chciał się odezwać, ale Łysek wskazał na coś palcem.

– Tam… – wyszeptał.

Wytrzeszcz zauważył kilka światełek poruszających się w ciemności, tam gdzie wzgórze spotykało się z rzeką. Wstrzymał oddech, przyglądając się, jak niebieskie punkciki to zatrzymują się, to falują, jakby tańczyły. Odwrócił się, by coś powiedzieć, ale Łysek już stał daleko. Po chwili cień prysł jak bańka mydlana i zamienił isę w niebieskie światełko, które poleciało w stronę rzeki. Z jakiegoś powodu Wytrzeszcz poczuł, że powinien przeprosić. Jakby zrobił coś złego, przez co nie powinien się więcej pokazywać w tej okolicy. Nagle coś do niego dotarło.

– Na szczęście – wymamrotał.

Wszystko – od przedmieść do centrum miasta, domy i budynki, samochody, autostrady i mosty kolejowe, oświetlenie i ogłuszający hałas, i rzygi pijaka na ulicy, i wysypisko, i śmieci, pył, dym i smród zgnilizny, a nawet trucizna – zostało stworzone przez ludzi obecnie żyjących na świecie. Ale z czasem kwiaty przebiją się przez popioły spalonych pól, by wyrosnąć i kołysać się na wietrze, na zwęglonej gałęzi pojawią się świeżozielone listki, a srebrzysta trawa na nowo wykiełkuje. Wszystko kiedyś wróci. Zawsze wraca.