ROZDZIAŁ 1
RAJ

Guadalupe podchodzi do niego, jego czerwone niczym cząstki grejpfruta wargi są tak pełne, że ciążą, Diego rozplata założone na brzuchu dłonie, otwiera ramiona i zagarnia ją całą, równie jak on wysoką, równie jak on zachłanną.

– Czyżby wszystkie te owoce były twoje?

Dokładnie tak, wszystkie owoce należą do Diega Rivery, światło kładące się na melonach i pomarańczach też jest Diega Rivery, delikatny meszek pokrywający brzoskwinie i skórka winogron to również jego własność.Od tamtego dnia Lupe pożera malarza, którego wyciągnęła sobie z tacy pełnej arbuzów, mango, bananów i ananasów. Zagłębia kły, połyka, zlizuje miód z długich palców i ociera usta dłonią, duże olmeckie usta, mocne i władcze.

– Zjadłam wszystko.

– Wszystko – potwierdza malarz.

Julio Torri przygląda się scenie w osłupieniu zza swoich okrągłych okularków, tłumaczy się przed Diegiem:

– Prosiła mnie, żebym ją przyprowadził: „Zabierz mnie do niego, bo to będzie mój mąż”. Nie przypuszczałem, że tak szybko przejdzie do konsumpcji.

Widząc, że Diego się uśmiecha, Lupe chwyta banana, obiera go ze skórki, potem otwiera owoc flaszowca o odurzającym zapachu.

– Słyszeliście, jaki odgłos wydają upadające na ziemię flaszowce? – pyta. – Pięknie spadają.

A ona? Też pięknie spadnie?

Zjada owoc, wbijając zęby w jego miąższ, tak że sok ścieka z kącika ust. Czegoś takiego Diego jeszcze nie widział. Patrzy w grynszpanowe oczy, a może raczej niebieskie? Wpatruje się w długą szyję i płaską pierś Lupe. Słodki nektar płynie aż do zagłębienia brzucha, cieknie po udach, długich nogach. Kiedy jednym ruchem dziewczyna rozłupuje jabłko, Diego słyszy echo chrupnięcia aż gdzieś głęboko w sercu. W samych trzewiach. „Zaraz zarży”. Ale to nie rżenie spada nań niczym grom, lecz dłoń wyciągająca się ku niemu. Ta dłoń to szpon i czarci rękodrzew, pęd winorośli, kłącze, kurza łapka z ostrogami, prastara muszla morska, gałązka marihuany, brezylka.

Na tacy z owocami zostają już tylko pestki. Lupe, niczym wdzięczne zwierzątko, pokazuje Diegowi różowe dziąsła:

– Zjadłabym drugą taką…

– Jak chcesz, pójdziemy po następną.

Julio Torri – karzełek pomiędzy gigantami – przeciera okulary.

– No dobrze, Lupe, chciałaś go poznać, więc już ci go przedstawiłem – żegna się.

Diego bierze glinianą misę: „Napełnimy ją na targu Merced”.

Schodzą na dół z pracowni mieszczącej się wysoko na górze w podupadłym budynku Colegio Máximo de San Pedro y San Pablo, dawnym Colegio de San Gregorio, obok Amfiteatru Bolivara, idą ramię w ramię, owoc w owoc. Diego porusza się powoli, ciężko, łagodnie, bez pośpiechu, ciąży ku ziemi niczym gruboskórny zwierz.

Na spotkanie wychodzą im napęczniałe sałaty zroszone wodą, kapusty, rzodkiewki, blada żółć gujaw, słoneczny pomarańcz mandarynek, przepołowione buraki, których barwa utknęła gdzieś pomiędzy purpurą a fioletowoniebieskim, delikatna zieleń lucerny, służącej za podściółkę innym warzywom, głęboka szmaragdowa zieleń ogórków, żółć cytryn, karmazynowa lub krwista czerwień najdojrzalszych truskawek, niebieskie indygo bibułki, z której wychylają się nadesłane z Oregonu, a przez to droższe gruszki. Lupe waży w ręku owoc flaszowca peruwiańskiego, ściska, aż miąższ tryska, prosi sprzedawczynię jicamy o sól.

– Dla mnie jicama z cytryną, na pewno mają tu solniczkę – zapewnia Diego.

Faktycznie, mają.

– Jicama, marchewka i truskawki, oto moja dieta – oświadcza Diego i zagarnia cały targ ruchem ramienia. – Wszyscy ci ludzie są moi. Patrz na tę straganiarkę o oczach w kolorze winogron. Cała, calutka wyląduje na moim muralu.

Lupe idzie wielkimi krokami, a Diego obserwuje jej długie nogi, duże stopy.

Nasycona bestia patrzy z wdzięcznością na wielkiego mężczyznę u swojego boku.

– Wiesz co? W Guadalajarze mama wysyłała mnie po chleb na podwieczorek, a ja byłam już wtedy strasznie głodna. Rzucałam monety na cynkową ladę i zaraz w drodze powrotnej otwierałam torebkę, wyciągałam słodkie bułki, no wiesz, conchas, i zlizywałam z nich cały cukier. Byłam tak głodna, że wcale mnie nie obchodziło, czy ktoś mnie zobaczy.

Dla swoich sióstr, Justiny, Victorii, Maríi, Carmen, Mariany i Isabel, Lupe jest fenomenem. Zbyt wysoka, zbyt śniada. „Ale czarnulka z tej naszej Lupe, prawda? Jesteśmy potomkami Hiszpanów, ale ją przynieśli ze składu węgla”. W oczach Lupe siostry to pulchniutkie pączuszki bez iskry, którym do głowy nie przyjdzie wyjść na ulicę, żeby zagrać w kulki. Nigdy się nie brudzą, ani nie drą sukienek, nie skaczą na skakance, nie biją się z chłopakami, nie włażą na drzewa, nie podkradają kwitnących gałęzi z Parku Escobedo. Co prawda, omija je dzięki temu manto końskim batem.

Wspomnienia wytryskują z Lupe jak wcześniej sok z przepołowionego jabłka.

„Patrz tylko na chudą, jak to się bisurmani na chodniku”. Co to takiego bisurmanić się? „Widziałaś, jakie ma giry? Tata nie może znaleźć dla niej butów, bo ma za wielkie stopy. Dlatego donasza buty po Celsie”. „Ciekawe, czy w końcu wyrośnie z tych kudłów i przestanie być taka ciemna”.

– Wiesz co, Diego? Matka też mnie nie kochała, zawsze raziło ją wszystko, co robiłam, jak mówiłam, jak chodziłam. „Lupe, skocz no na targ, tylko przynieś resztę”. Wyprawa na targ choćby po marne kilka pomidorów to było prawdziwe święto. Dzisiaj ty jesteś dla mnie takimi kilkoma pomidorami.

Diego nigdy w życiu nie widział podobnych ust, wpatruje się uważnie w jej wargi.

– Marchantita, kochaniutka, te małe banany dominicos są lepsze niż tamte duże… – woła do straganiarki.

Lupe połyka je w całości. Zafascynowany Diego patrzy, jak zakrywa rękoma usta. „To prehistoryczne zwierzę”.

– Nigdy nie mam dosyć, jak mi nie przeszkodzisz, to zjem cały targ.

A jakie dłonie ma Lupe! Obok nich rąk Diega praktycznie nie widać; jej dłonie są pięć razy większe, z krótkimi, twardymi paznokciami, wiecznymi niczym morskie muszle. To orle szpony, mogłyby porwać go w powietrze. Jego, takiego olbrzyma. Gdyby uwiesił się na tych rękach, udusiłyby go? Lupe potrząsa nimi, żeby strzepnąć sok, nieskończenie długie palce tańczą bezwolnie, w oczach migają prześwitujące paliczki, wypukłe kostki i wystające stawy jak w karykaturach José Guadalupy Posady.

Diego z początku wydał jej się „przeraźliwym monstrum i paskudnikiem”; teraz zaczyna jej się podobać, już za parę dni będzie ją śmieszyć jego brzuszysko, opadające skarpety, brudne buty, przykrótkie spodnie, kapelusz z obwisłym rondem i laska z Apizaco. Cholerka, w końcu to Diego Rivera: może sobie robić, na co mu przyjdzie ochota, i ubierać się, w co zechce. Rivera nosi ciuchy, które kupuje u handlarzy wykładających swój towar w stertach na chodniku, a koszule nabywa od żołnierzy w Lagunillii.

– Jemu pasują te szmaty, a tobie twój garniturek z krawacikiem – zapewnia później Lupe Julia Torriego w wiecznie zaparowanych okularach. – Ostatecznie Diego to król Meksyku.

– Chyba tlatoani7.