Lupe Marín to słońce, wokół którego krążą jej cztery wnuki. Niekiedy wypadają poza orbitę, szczególnie Ruth María, Pipis i Pedro Diego, najmłodsi i najbardziej porzuceni, bo ich matka spędza całe dnie w Bellas Artes lub na politechnice. „Co za utrapienie z tymi dziećmi!”, mówi Lupe, otwierając im drzwi przy Paseo de la Reforma. Rafael Coronel maluje jak nawiedzony, bo „trzeba wykorzystać dobrą passę”, zamyka się w pracowni Diega. Odrzuca dzieci Ruth. „Nigdy nie będę miał potomstwa”, wyrokuje gniewnie.
Dzieci, Ruth María i Pedro Diego, mieszkają przy ulicy Flores, która odchodzi od alei Altavista. Odwiedzają babcię tylko raz na tydzień i drętwieją, słysząc jej pytanie: „Kto was ubrał?”. Nazywają ją Guagua, jak Juan Pablo. We wtorki jedzą u niej obiad i jeśli chcą, zostają na noc: „Ale tylko dwoje, wszyscy czworo nie”. Nim zamkną oczy, babcia otwiera drzwi i podchodzi do łóżka Pedra Diega: „Rączki na kołdrę, szybciutko”.
– Guagua, zimno mi.
– Nieważne, wyciągaj ręce.
Inés Amor, dyrektorka Galerii Sztuki Meksykańskiej, najpierw działającej przy Abrahama Gonzáleza 66, w piwnicy domu Amorów, a potem przy ulicy Milán, zostaje promotorką Rafaela Coronela podobnie jak Rufina Tamayo i Juana O’Gormana. Podczas ich pierwszej indywidualnej wystawy 1 lipca 1956 roku Inés zorientowała się w talencie obu Coronelów.
Ciąża Ruth wyprowadza z równowagi Rafaela. „Uprzedzałem cię. Nie chcę dzieci”. Przyszła matka przerywa pracę dopiero na dwie godziny przed narodzinami Juana Rafaela Coronela Rivery. Chłopiec przychodzi na świat 25 maja 1961 roku i jest bardzo duży.
Dwa tygodnie później Ruth zapada na tyfus. Wściekły Rafael musi sobie radzić z dwoma małymi Alvaradami i noworodkiem. Nie panując nad sobą, wyrzuca starsze dzieci z domu: „Wynoście się stąd, tylko zawadzacie!”. Prawie nie utrzymuje kontaktów z Lupe Marín ani z Lupe Riverą, która nie akceptuje go, ponieważ korzysta ze sztalug, farb i pracowni jej ojca.
– A mały? – pyta Lupe Marín. – Kto się nim zajmuje?
– Ja, a niby kto? – odpowiada rozsierdzony Rafael.
– Nie, człowieku, ja go wezmę, póki Ruth nie dojdzie do siebie. Teraz najważniejsze, żeby ona wyzdrowiała.
Lupe Marín znajduje mamkę i dzieli swój czas pomiędzy noworodka i maszynę do szycia. Wiele klientek przychodzi do niej na przymiarki, które stanowią cały podniosły ceremoniał.
– To dziecko ma bardzo duże jądra – zawiadamia Rafaela.
– Wszystkie dzieci mają takie kuleczki – odpowiada zięć.
Wspólnie wybierają łóżeczko i wanienkę w El Palacio de Hierro. „Tamta”, wskazuje Lupe.
– Nie, to badziewie. Mam pieniądze na porządną.
– Jesteś pewien? – pyta nieufnie.
– Niech się pani nie przejmuje, Inés Amor mi zapłaciła.
Lupe bardzo podoba się imię wnuczka: Juan Coronel. „To nazwisko jak z ballady corrido”, ale w samotności, gdy nikt nie słyszy, nazywa go Juanito. To jej najnowszy wnuczek. Pozostałe wiedzą, że okazywanie zazdrości to najgorsze, co mogą zrobić. Najstarszy Juan Pablo to już młodzieniec, gada ze swoją Guaguą o dziewczynach i fasonach butów.
Ledwo Ruth dochodzi do siebie po tyfusie, a już wraca pędem do pracy; mały Juan Coronel znów trafia do pracowni przy Altavista w ramiona niani, Librady Olvery, Lili, Indianki Tarahumara, śniadej, niziutkiej, pyzatej i czułej. Rafael nie wychodzi z pracowni Diega, nawet w niej sypia. Nikomu nie wolno tam zaglądać; dzieci już raz zniszczyły mu obraz. „Najważniejszy jest końcowy przebłysk geniuszu”. Dzieci krzyczą, a natchnienie idzie w cholerę.
Ruth María i Pedro Diego boją się tego kudłatego mężczyzny, który patrzy na nich z nienawiścią: „Jak ciebie nie ma, bije nas i zamyka w łazience”, skarżą się. „Przesadzacie”, odpowiada Ruth. Fakt, że Rafael ich przegania lub nie daje im nic do jedzenia, stanowi dla dzieci torturę, którą będą wspominać przez całe życie.
Kiedy Juan kończy półtora roku, Ruth wyjeżdża na cztery miesiące do Włoch, gdzie pracuje w Międzynarodowej Radzie Zabytków i Miejsc Historycznych (ICOMOS). Do jej zadań należy zabezpieczenie i ochrona kulturalnego dziedzictwa ludzkości. Przyzwyczajony do nieobecności żony Rafael oddaje się malarstwu, a starsze dzieci, Pedro Diego i Ruth María, pozostają pod opieką służącej, która daje im jeść i wychodzi z nimi na spacery. Małego Juana Lili rozpieszcza niczym króla.
Wszystkie wnuczki Diega i Lupe uczęszczają do Colegio Alemán. „Tam rzeczywiście uczą dyscypliny”, zgadza się Lupe. Jej najstarszy wnuk zachowuje się przykładnie. Drugi, Diego Julián, jedyny, który nie chce się do niej zwracać Guagua, odmawia mówienia po niemiecku: „Nie jestem twoją papużką, babciu”. Zamiast koszuli używa podkoszulka i najwyraźniej nie zawarł znajomości z grzebieniem. Jaki oporny ten zbuntowany wnuczek! „To chłopaczysko jest uparte jak muł”, powtarza Lupe Marín swoim córkom, „a wy nie macie pojęcia o wychowaniu”.
Kiedy czek za pracę w szkole Sor Juana Inés de la Cruz się opóźnia, Lupe biegnie do Ministerstwa Edukacji:
– Pan minister nie może teraz pani przyjąć.
– Proszę powiedzieć temu tchórzowi, żeby tu przyszedł albo zacznę krzyczeć.
Torresowi Bodetowi nie pozostaje nic innego, jak uspokoić bestię: „To na pewno jakieś nieporozumienie, zaraz wypłacą ci twoje pieniądze”.
Lupe kupuje owoce i warzywa najlepszej jakości, powstrzymuje się od jedzenia czerwonego mięsa i potrafi wybrać świeżego kurczaka i rybę. Tkaniny do szycia sukienek i bluzek zdobywa w Paryżu lub Rzymie, a kiedy nie może jechać do Europy, bierze taksówkę na ulicę Venustiana Carranzy albo Las Cruces, gdzie Libańczycy, którzy wiedzą, co znaczy jakość, obsługują ją z przyjemnością, ponieważ targowanie się z nią to prawdziwa przyjemność. Lupe nigdy nie zachodzi do księgarni, bo wciąż czyta od nowa tych samych autorów: Dostojewskiego, Tołstoja, Puszkina, Balzaka i Szekspira. Nie chodzi też na wykłady czy recitale, od kiedy wiele lat temu wysłuchała Berty Singerman, którą uznała za szczyt kiczu. Kiedy pytają ją o Martína Luisa Guzmána lub Mariana Azuelę, wpada w gniew: „Ja nie czytam niczego o tej pieprzonej rewolcie zgrai szmaciarzy, którą nazywacie rewolucją meksykańską”.
Co roku 12 grudnia wydaje fortunę na imieniny. Zaprasza córki, pięcioro wnucząt, Rafaela Coronela, Juana Soriano, Judith van Beuren, Lolę Álvarez Bravo, Chanecę Maldonado, która teraz prowadzi wielką agencję reklamową Stanton i zarabia bajeczne sumy, ponieważ zatrudnia jako publicystów Gabriela Garcíę Márqueza, młodego Fernanda del Paso, Álvara Mutisa, Chinę Mendozę, Eugenię, córkę Alfonsa Caso.
W tym dniu Lupe otwiera drzwi przy Paseo de la Reforma z szerokim uśmiechem na twarzy. „Wydaje się wręcz miła”, komentuje Rafael Coronel.
Juan Soriano korzysta z jej dobrego humoru. „Wpadnij do mojej pracowni przy Melchor Ocampo, chcę ci zrobić kilka portretów”. „Nie nudź, już dla ciebie pozowałam”. W 1945 roku Soriano namalował ją wspartą na prawym łokciu, z zebranymi włosami, podkreślając dłonie o niesamowicie długich palcach. Teraz jednak portretuje ją w pełnym transie, wściekłymi jak nigdy dotąd pociągnięciami pędzla; dłonie tej drugiej Lupe nie są już piękne, to proste linie dziurawiące płótno, twarz jest klockiem, oczy dwoma tunelami, uszy mają sinofioletową barwę i wyglądają jak słuchawki lub rogi wystające z głowy robota, zamiast nosa próżnia, o ile nie dzika kreska gotowa rozedrzeć płótno; Lupe z profilu jest krwiożerczą kosmitką, barwy są tak żywe, że każą myśleć o jakimś rytualnym obrzędzie; Lupe z wyciągniętymi rękoma wykluwa się z potwornego kokonu, w którym niebieski miesza się z czerwienią i zielenią. Na innym dużych rozmiarów obrazie Juan przeszywa swoją modelkę lancą, jej rażąco szczupłe ramiona stają się strzałami, które przybijają ją do krzyża. Niekiedy w ekstazie mruczy: „Jesteś cudowna, nie ruszaj się”. Czasem znów krzyczy do niej: „Jesteś klaczą. Jesteś tysiącem kobiet. Jesteś hieroglifem. Uwielbiam cię, nienawidzę”.
Juan widzi, jak Lupe przekuwa swoją wściekłość w urodę, jej wybuchy wiodą ją w świat, z którego nie może już wyjść. „Lupe, czynisz widocznym to, co niewidoczne”. Gwałtowność jego lirycznego uniesienia pustoszy mu duszę; wyczerpany Juan chce ją całą dla siebie, na wyłączność. Pośród desperackiej radości Lupe jest odpowiedzią na wszystkie jego pytania. Po części ptak, a po części chimera. Lupe jest z brązu i jest z piasku, jest gargulcem i jest syreną. „Lupe, przyjdź jutro, Lupe, nie zostawiaj mnie, Lupe, jesteś jedyną prawdziwą kobietą, Lupe, chcę być tobą”.
Kolekcjoner Carlos García Ponce, brat Fernanda (malarza) i Juana (pisarza) wpada w entuzjazm; Elena Portocarrero i Andrés Blaisten są zdumieni; wysiłek Juana Soriano jest nadludzki: „Odnalazłem swoją drogę”. Nie śpi, nie je, już nie pije, niemal nie oddycha, drżą mu dłonie, drżą oczy.
Wreszcie Lupe pyta Juana, czy pozwoli jej zobaczyć, co namalował. Artysta pokazuje jej całą serię, a ona obraża się: „To tak mnie widzisz? Nie będę już dla ciebie pozowała. Boję się tych twoich portretów. Czemu mnie atakujesz? Czemu ukazujesz jako kościotrupa? Czy dla ciebie jestem uosobieniem śmierci?”. Juan broni się: „Ty, Lupe, boisz się śmierci, dlatego odrzucasz te portrety”. Lupe zmienia kurs: „Jesteś moim katem, a ja twoją ofiarą”. Juan mówi jej o metamorfozie, wyjaśnia, jak ją widzi, ile mrocznych przekleństw kryje się w ludzkim ciele; on jako malarz musi schodzić do piekieł i wyłaniać się stamtąd na nowo, by wyciągnąć je na widok. Octavio Paz śledzi jego twórcze zmagania ze znacznie większym entuzjazmem niż kiedykolwiek dotychczas. „Jak ci idzie? W porównaniu z twoim Apollem i muzami to, co teraz robisz, wydaje mi się fascynujące. W twoich portretach jest więcej okrucieństwa, ale także więcej czułości, te pociągnięcia pędzla rodzą się w duszy poety”. Soriano zapewnia, że Lupe jest jego boginią, ona upiera się, że zbrukał ją na zawsze. Słuchając zachwytów Paza, można by sądzić, że Lupe Soriano to Tonantzin w swoich rozlicznych wcieleniach. Lupe denerwuje się. „To, co namalowałeś, pozostawiło mi okropny niesmak. Nie będę już teraz mogła uwolnić się od mojej śmierci”. „Masz całkowitą słuszność, Lupe, bo zawsze ilekroć wchodzisz do jakiegoś pokoju, prócz tego, że czuję przerażenie, wiem też, że ofiarowujesz mnie śmierci”, odpowiada Soriano.
Dla Soriano Marín stanowi nieoczekiwane źródło natchnienia i choć nikt nie kupuje obrazów, wystawa okazuje się wielkim sukcesem wśród krytyki i publiczności. Juan Soriano jeszcze nigdy nie balansował tak bardzo nad przepaścią. „Ja jestem tym, który teraz maluje, jestem prawdziwym Soriano, który objawił się samemu sobie, barbarzyńcą, który wreszcie sam siebie zaakceptował”. Lupe upiera się: „Wydałeś mnie na tortury, a potem namalowałeś jako martwą”. „Tak, bo ty wróciłaś z piekieł”.
Fakt, że Soriano wywołuje większy skandal niż Diego Rivera, cieszy Octavia Paza. Patrząc na jego przeklęte i straszliwe Lupe, nikt zdaje się nie pamiętać portretu, który Diego Rivera namalował w 1938 roku. Widzowie nazywają Lupe Meduzą, Boginią, Wiedźmą, Harpią, Królową Nocy. Powtarzają, że jest falliczna. Juan budzi się nasycony Lupe po koniuszki włosów. „W tych portretach zebrałem wszystkie inne, jakie namalowałem w swoim życiu, wszystkie te, które namalowałem w okresie największego wyzwolenia, kiedy przebywałem w Rzymie”. Każde z tych płócien kieruje myśli Lupe na Jorge Cuestę. „Czyżby winił mnie za coś ten tchórzliwy kurdupel, nagły obrońca Jorge Cuesty?”