ROZDZIAŁ 46
PEDRO DIEGO, MALARZ

Po śmierci matki także i Pedro Diego Alvarado nie potrafi znieść życia z Lupe Marín. Niemal równie wysoki jak jego kuzyn Juan Pablo, o szerokim odsłoniętym czole, skrywa swą nieśmiałość za uśmiechem: „Masz ręce jak Guagua”, stwierdza jego siostra Ruth. Kiedy późno wstaje, Lupe sztorcuje go: „Jesteś taki sam jak Antonio Cuesta, nigdy w życiu do niczego nie dojdziesz”. Woli mieszkać z ojcem, mimo że ten ożenił się po raz drugi. Nie ma odwagi przyznać się na głos, że także chciałby zostać malarzem, póki Lupe Marín nie podaruje mu albumu z rysunkami Henriego Cartier-Bressona.

– Nie możesz zostać malarzem, mając takiego dziadka! – drwi z niego Lupe.

– Nie zwracaj na nią uwagi. Pokonaj swoje obawy i jedź do Paryża – wspiera go ojciec Pedro Alvarado.

– Jesteś nikim, co będziesz robił w Paryżu? – upiera się Lupe.

Pomimo irytacji rekomenduje wnuczka Cartierowi-Bressonowi. Francuz wita w drzwiach swego domu nieśmiałego chłopaka, który słucha go we wszystkim z niezmierzonym szacunkiem. „Cartier-Bresson zrobił już wystarczająco dużo, przyjmując mnie pod swój dach”. Pedro Diego stara się jak może, usiłuje być niewidzialnym i nie przeszkadzać. Uczy się rysunku w L’École des Beaux-Arts i pokazuje swoje prace Henriemu Bressonowi, ten go poprawia, doradza mu, a czasem też dodaje ducha.

Po czterech miesiącach Pedro Diego przeprowadza się do Cité Universitaire, tam znajduje go Juan Coronel: „Słuchaj, Juan, nie zamierzam się tobą opiekować. Masz tu pokój, żyj, jak uznasz za stosowne”.

Młodszy brat już wkrótce włóczy się po Paryżu z poznanymi tu i ówdzie przyjaciółmi. Odkrywa uroki francuskiego wina, a imprezy kończą się o najdziwniejszych porach. Następnego dnia rano rzuca się na trawnik w Parc Monceau, by odespać kaca, ściąga koszulę; wystawia twarz do słońca, zamyka oczy, gdy nagle, ku swojemu przerażeniu słyszy głos babki, który spada na niego niczym grom z jasnego nieba, bo przyjechała z Meksyku bez uprzedzenia:

– Obmierzły kloszard z ciebie! To po to tu przyjechałeś? Dziadek w twoim wieku był już kubistą. Gdy zobaczyłam cię wyciągniętego na tym trawniku, przeżyłam najgorszy wstyd w moim życiu! Pewnie jesteś jeszcze ujarany!

– Guagua, uspokój się. Kiedy przyjechałaś?

– Nie twój interes, natychmiast porozmawiam z twoim ojcem.

Lupe obraca się na pięcie i zostawia go przerażonego. Kiedy Juan wraca do siebie, dozorczyni informuje go, że ojciec zostawił mu wiadomość: „Zadzwoń do mnie natychmiast”.

– Co ty wyrabiasz, wałkoniu? Zaraz jutro wracasz do Meksyku.

– Rafael, nic takiego się nie stało, Guagua przesadza.

– Jutro chcę cię tu widzieć.

Juan wraca do Meksyku, Lupe uspokaja się: „Dzięki temu zacznie się uczyć, zamiast szwendać się jak włóczykij”.

Teraz pora zająć się drugim wnuczkiem, wnuczkiem fantastą, który próbuje zostać malarzem. Chodzi z nim po Luwrze, a przez dwa następne dni zwiedzają kolejne galerie sztuki. Ledwo wchodzą, wszystkie spojrzenia koncentrują się na Lupe, marchandzi pytają, kim jest. Zdobywa teren elegancją i pewnością siebie, komentarzami. Ludzie milkną, by posłuchać.

Wnuk odkrywa nieznaną mu dotychczas twarz Lupe: jej artystyczną wrażliwość. „Babcia wie, o czym mówi”. Tyle się nasłuchała od Diega, że teraz zna na wylot Cézanne’a, bez problemu objaśnia fakturę jego martwych natur; rozważa, jak bardzo van Gogh zależał od brata Thea i jak opiekował się nim doktor Gachet. Lupe nie lubi dekadencji Gustave’a Moreau, a u Matisse’a nic prócz Żółtej firanki nie budzi jej zainteresowania.

Odwiedzają Jeu de Paume, gdzie wybierają salę impresjonistów: „Pokażę ci czerwonego psa”, mówi i sadza go przed obrazem Gauguina. „Tutaj przeszkadza światło z korytarza, stań dalej”. Pedro Diego trwa godzinami przed Domem powieszonego. Jak to możliwe, że taki zwykły domek może być tak wymowny? Mogłoby go namalować dziecko. To pewnie dlatego, że każdy myśli o wisielcu.

– Widzisz, ten obraz wpłynął na Siqueirosa.

– Nie widzę tu żadnego podobieństwa z Siqueirosem.

– Może wydaje ci się to dziwne, ale zapewniam cię, że na niego wpłynął.

Dzięki bajecznemu stypendium Televisy Juan Soriano mógł kupić sobie dwa mieszkania przy Boulevard Bonne Nouvelle, które jego kochanek Marek Keller zmienił w prawdziwy pałac. Operatywność Marka nie zna granic. Murarze sprowadzeni z Warszawy, Krakowa, Sopotu burzą ściany, montują podwieszane sufity, wybijają nowe okna, zmieniają maleńkie pokoiki w sale balowe. Strategiczny talent Marka nie ma sobie równych, a polscy robotnicy – dużo tańsi niż francuscy – wykonują jego polecenia co do joty.

Soriano zaprasza Pedra Diega i chwali się portretem nagiego Marka przywiązanego do pala na środku areny do walki byków: „O rany, Guagua, same gołe Marki! Nie wiem, co w tym takiego ciekawego”.

Niczym wytrawny strateg Marek wie, kogo zapraszać i kogo fetować, czaruje potencjalnych kupców, a przede wszystkim umie inkasować. Wcześniej Juan Soriano gotów był wymienić swój obraz za sweter. „Nie, Juan, już nie. Nic z tych rzeczy, że ty mnie namalujesz, a ja ci podaruję moje stare majtki”.

Pedro Diego odprowadza Lupe na piechotę do hotelu przy Godot de Mauroy, bo lubi spacerować. W mieście Meksyk też chodził z Paseo de la Reforma na targ Juárez i do przyjaciół w koloniach Roma czy Condesa, a nawet jeszcze bardziej oddalonych jak Coyoacán. Za to żeby dostać się do Monte de Piedad przy Zócalo, korzystał z transportu publicznego.

– Zakoleguj się z Soriano, on jest świetny w dziedzinie public relations – doradza Lupe Pedrowi Diegowi.

– To Marek jest w tym dobry, Guagua. Podziwiam Juana, ale to, co maluje teraz, to jakieś bzdury.

– Nieważne, po prostu się z nim zakoleguj.

– Chyba nie potrafię zbliżyć się do kogoś, kto mnie nie pociąga.

– Nie dość, że pretensjonalny, to na dobitkę jesteś jeszcze głupi – irytuje się Lupe. – Za kogo ty się uważasz? Za Diega Riverę?

– Nie jestem Diegiem Riverą, ale mam swoje zdanie i nie jestem też idiotą.

Nie odzywają się więcej aż do hotelu, ale kiedy Lupe już niemal zasypia, w jej pokoju dzwoni telefon: „Wybacz mi, Guagua”.

Lupe wraca do Meksyku. Ku zaskoczeniu Pedra Diega dwa tygodnie później dzwoni do niego Aline Mackissack, córka Chaneki Maldonado: „Przywiozłam ci pieniądze od babci”. Przez cztery miesiące otrzymuje koperty z banknotami, aż wreszcie w ostatnim liście Lupe pisze: „Pamiętaj, że nie będę ci dłużej wysyłać pieniążków, bo nie mam już więcej obrazów Soriano na sprzedaż”.

Dwa lata później Pedro Diego wraca do Meksyku z własną techniką malarską, doskonałym opanowaniem koloru i wyraźną skłonnością do kwiatów i owoców. Wynajmuje sobie pokój przy ulicy Congreso w Tlalpan. Gabriela Orozco, córka jego ciotki Maríi Marín i Carlosa Orozco Romero, proponuje mu wystawę w swojej galerii.

– Strasznie się denerwuję – wyznaje kuzynce Gaby.

Zaprasza babcię i przyjaciół. Pełen entuzjazmu przyjmuje propozycję reportera z „El Excélsior”, który obiecuje opublikować wywiad, jednak następnego dnia nagłówek w gazecie wprawia go w osłupienie: „Wnuk Diega Rivery też maluje”. Co za kubeł zimnej wody! A więc tylko tym jest? Wnukiem? Pomimo wszystkich ostrzeżeń Lupe dopiero teraz dociera do niego brutalna prawda.

U Henriego Cartiera-Bressona w Paryżu nikt nie kojarzył go z Diegiem; w Meksyku jest wnukiem. Czy warto się przy tym upierać? Przypomina sobie, że Ruth powiedziała kiedyś: „Nic nie wyrasta w cieniu wielkich drzew”.

– Nie upadaj na duchu – pociesza go Lupe. – Już obrałeś kierunek i zrobiłeś dobry początek. Jak zaczniesz się przejmować tym, co mówią, nigdy do niczego nie dojdziesz. W Meksyku będą wychodzili z siebie, żeby cię zniszczyć, ten kraj to kłębowisko żmij i skorpionów.

– Dlaczego?

– Huitzilopochtli66. Taki właśnie jest Meksyk. Zapewnił mnie o tym młody powieściopisarz Carlos Fuentes. Ledwo uda ci się wyróżnić, ledwo się wychylisz ponad przeciętność, wczepiają się w ciebie szczypce raków, żeby ściągnąć cię w dół. Opowiadał mi, że w czasie kiedy w Europie i Stanach Zjednoczonych traktowany jest po królewsku, tu wciąż próbują rozszarpać go na strzępy.

Babcia i wnuczek rozprawiają też o butach Bally’ego, które Lupe ubóstwia, a do których on również powinien się przekonać. Rozmowa krąży wokół tego, jak należy się ubierać, jak prowincjonalna jest Meksykolandia, gdzie ograniczone Meksykanki częstują wszystkich swoim rosołkiem z kluseczkami. Jakie to wszystko ciemne, jakie pretensjonalne! „Popatrz tylko na kuchnię francuską, ile wyrafinowania, ile wieków kultury stoi za każdym daniem”.

– Och, babciu! Ja tam uwielbiam mole z czystej papryczki cascabel.

– W ten sposób daleko nie zajdziesz.

– Guagua, twoja kuchnia jest taka pyszna, że przywodzi mi na myśl malarstwo Carlosa Méridy.

– Carlos Mérida? Niech Bóg broni!

– No bo on w kilku liniach mówi wszystko, tak jak ty za pomocą dwóch lub trzech przypraw.

Pedro Diego pyta ją o zdjęcie, jakie Cartier-Bresson zrobił jej kiedyś nago, z tyłkiem na wierzchu. Lupe denerwuje się:

– On ci to powiedział? Co za plotuch!

– Ależ Guagua, przecież to było sto lat temu, pokaż mi je!

– Oszalałeś, podarłam to.

Teraz ma już ponad siedemdziesiąt lat, niemal dorosłe wnuki, hamuje ją wstyd, jakiego wcześniej nie znała. Jej opinie zaskakują przyjaciółki. „Starość jest wspaniała, bo oddala cię od cielesnych niepokojów!” Gdy dowiaduje się, że jakaś starsza kobieta ma kochanka, wpada w gniew: „Nie pojmuję, jak te gorące staruchy mogą jeszcze zawracać sobie głowę czymś tak bezużytecznym”. Sama wycofała się już jakiś czas temu. Pewnego ranka po kąpieli rozchyliła szlafrok przed lustrem, spojrzała na swoje piersi, zwisające niemal do pasa, martwe komórki brzucha, zawstydzające kości talerzy biodrowych, obwisłe fałdy po bokach, nogi usiane delikatną niebieską pajęczyną i zawyrokowała swoim donośnym głosem: „Nigdy więcej żadnych mężczyzn”. Stojąc nago przed lustrem, przysięgła samej sobie: „Nigdy więcej, nigdy więcej”, co jednak nie przeszkodziło jej śnić, że kotłuje się na dywanie w ramionach Marcella Mastroianniego. Co za noc! Namiętność wyczerpała ją tak bardzo, że postanowiła nie wstawać z łóżka.

Pedro Diego spędza większość czasu w mieszkaniu babci przy Paseo de la Reforma lub w jej domu w Cuernavace. Opowiada Lupe o Sylvie, dziewczynie, z którą związał się w Paryżu, wyznaje, że umiera z tęsknoty za nią. „Dziewczyny znajdziesz sobie wszędzie”, odpowiada mu Lupe. Sprzeciwiać się jej to jak narażać się na przejechanie przez walec.

– Guagua, za tydzień jadę do Paryża i chciałem się z tobą pożegnać.

– Przyjdź jutro na obiad.

Już od drzwi Lupe powtarza w kółko to samo:

– Tam zawsze będziesz tylko drugorzędnym malarzem, nigdy Diegiem Riverą…

– Guagua, daj mi spokój, nie chcę wcale być drugim Diegiem Riverą, chcę malować. Albo to uszanujesz, albo idę…

– No i świetnie, zjesz i sobie pójdziesz, bo nie chcę cię więcej widzieć.

Lupe to wysoka groźna furia. Podaje wnuczkowi tacos dorados67 ze śmietaną, które on przeżuwa w milczeniu, po policzkach ciekną mu łzy. Niewzruszona Lupe nie zwraca na to uwagi. Po obiedzie zbiera ze stołu i idzie do siebie. Skonsternowany Pedro Diego zmywa naczynia, twarz ma mokrą od płaczu, nie wie, co się z nim dzieje; łzy mieszają się z mydłem, resztkami śmietany, sosem. Płyną już nie tylko z oczu, także ze skroni, niczym lepka maź ciężka od detrytu.

Kończy zmywać, przechodzi obok sypialni babki i widzi ją na łóżku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Narzuca mu się skojarzenie z Najświętszą Panienką z Guadalupe, wydaje mu się nawet, że widzi złocistą aureolę wokół głowy. Klęka u jej stóp, prosi o błogosławieństwo, a ona patrzy na niego zdumiona.

– Wiesz co? Jorge chciał mnie porzucić i nie mógł. Wykastrował się, wyłupił sobie oczy i się powiesił.

Pedro Diego nie brał kropli alkoholu do ust, a przecież widzi ją nagle przeistoczoną w Coatlicue. Czarna poświata otacza jej leżącą sylwetkę, a straszliwy tunel pcha go ku niej, wciąga w głąb. Wszędzie wiją się węże: wężowa spódnica, węże na jej brzuchu, wypełzające z oczu, życie splecione ze śmiercią faluje w tych długich ramionach, w śniadych niekończących się nogach, w zielonych oczach grzechotnika, które właśnie go przyzywają. „Nie, babciu, nie wieszaj mnie”. „Babciu, jestem młody, dopiero szukam, wyruszam w drogę, nie mogę umrzeć”. Spoza Lupe słychać huk roztrzaskującej się fali, potem kolejnej, a może to odgłos opróżniającego się ciała? Pedro Diego wybiega z mieszkania, by się nie udusić, poza czasem i przestrzenią, oślepiony szlochem prowadzi auto, nie wiedząc dokąd, aż wreszcie zatrzymuje się w Chapultepec, w cieniu cypryśników przed Muzeum Sztuki Współczesnej. Sam nie wie, jakim cudem tam dotarł: „Tutaj zostanę, nie mogę oddychać”.

Wchodzi do muzeum i zatrzymuje się przed Hacjendą w Chimalpie José Maríi Velasco. Przez ponad godzinę wpatruje się w obraz, próbuje zapamiętać każdy namalowany listek, każdą trawkę, chmurę i nagle, wcale o to nie zabiegając, wnika do obrazu. Przechodzi przez drzwi, posuwa się pomiędzy ścianami hacjendy z cegieł adobe, słyszy indycze gul, gul, gul, czuje na twarzy chłodny powiew od zaśnieżonych wulkanów. Obsesyjnie powraca w myślach do śmierci Jorge Cuesty: „Ja nie zabiję się tak jak on, nie zabiję się, nie zabiję”. Słyszy głos wychodzący z wielkich ust o czarnych wargach: „Powieś się, co robisz na obliczu Ziemi?”.

Po powrocie do mieszkania w Tlalpan, nie panując nad sobą, wyrzuca na patio książki, zdjęcia, obrazy, listy, pościel, poduszkę z łóżka, podpala to wszystko. Klęczy obok, dusząc się od dymu, aż wreszcie jego skarb obraca się w popiół i znika.

Światło świtu przywraca go do rzeczywistości. Wsiada do auta i szuka schronienia w kościele San Agustín de las Cuevas. Szlocha rozpaczliwie przed obrazem półnagiego Franciszka z Asyżu.

Błąka się po mieście, nie wiedząc, dokąd pójść. W Księgarni Brytyjskiej przy alei La Paz wystawiane są jego rysunki. Tam spotyka odpowiedzialne za ekspozycję Carminę Díaz de Cosío i Gabrielę Carral.

– Pedro, jesteś zielony, źle się czujesz? – Carmina jest przerażona jego wyglądem.

– Czuję się fatalnie.

W Sanatorio Cedros zakładają mu sondę do żołądka: „Ma porażenie jelita”, oświadcza lekarz. Pedro Diego zwraca wszystko, co zjadł z babcią dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

– Niczego nie strawił, ale wreszcie zareagował – uspokaja ich lekarz.

Zostaje w szpitalu. Carmina de Cosío bierze na siebie zawiadomienie Ruth Maríi – ta zjawia się natychmiast: „Co ci się stało, bracie?”. Pedro Diego opowiada jej o wszystkim,

Ruth María jest wściekła na Lupe: „Przeklęta starucha!”.

– Zadzwoń do Air France i odwołaj mój lot.

Serum sączy się kropla po kropli, powoli oczyszcza go z demonów.

Po trzech dniach Pedro Diego wychodzi z paskudną depresją. Za radą kuzyna Diega Juliána poddaje się psychoanalizie: „Nie może pan mieszkać sam”, to pierwsze zalecenie lekarza. Diego Julián zabiera go do swojego domu na rogu Calero i Altavista w San Ángel. Towarzystwo zafascynowanego kinem kuzyna działa kojąco. „No już, zagraj mi »Lloronę«”. Pedro Diego bierze gitarę pod byle pretekstem i siada koło niego; kuzyn dotrzymuje mu towarzystwa, a sam ten śpiew przynosi mu ulgę, pozwala wygrzebać się powoli ze studni strachu.

Próbuje wrócić do malowania, ale nie jest w stanie nakreślić choćby jednej linii. „Przeklęta starucha! Przepaliła mi mózg i teraz nie mam też rąk”. Przyjaciele podtrzymują go na duchu. Architekt Caco Parra, który zbiera belki, żelastwo i cegły z rozbiórki, by budować niezwykłe domy, zaprasza go do Guanajuato. Tam poznaje pejzażystę Jesúsa Gallardo.

– No dalej, namaluj mi widok Guanajuato.

Lupe Marín dzwoni do niego, ale Pedro Diego nie chce podejść do aparatu: „Powiedz, że wyszedłem, na sam dźwięk jej głosu gorzej się czuję”.

Dwa miesiące później to jego babcia jedzie do Francji. W Paryżu Lupe informuje Cartiera-Bressona i wszystkich przyjaciół, że Pedro Diego się pogubił i nigdy już nie przyjedzie.

Po powrocie do Meksyku zaprasza wszystkie wnuki do swojego domu w Cuernavace, by dać każdemu prezent z podróży, co stało się już tradycją. Pedro Diego nie chce przyjść i Diego Julián przynosi mu album Modiglianiego.

– Masz, chciałem go sobie wziąć, ale babcia powiedziała, że to dla ciebie, bo jesteś malarzem.

– Noż kurna! W końcu przyjęła do wiadomości moje powołanie.

Podarunek oznacza zawieszenie broni. Dzwoni do niej, żeby podziękować: „Przyjdź jutro”. Zgodnie ze swoim zwyczajem Lupe traktuje go, jakby nic nie zaszło. Pedro Diego stara się unikać tematu malarstwa, to ona podejmuje wątek:

– Słuchaj, jeśli już masz być malarzem, to bądź, ale pamiętaj, że musisz odnaleźć własny styl. Nie pozwól, by Diego Rivera cię pożarł.