ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

 

Luanda wreszcie była po odpowiedniej stronie Pogórza, w Zachodnim Królestwie Kręgu. Wzdychała z radością kiedy jechała wraz z Bronsonem wzdłuż drogi prowadzącej do Królewskiego Dworu. Czuła się wspaniale będąc z powrotem u siebie. Doznała ogromnej ulgi kiedy zobaczyła swój dom, miejsce w którym dorastała; kiedy ujrzała ludzi – swoich ludzi – kłębiących się wokół; kiedy dostrzegła tłumy zmierzające do miasta na pogrzeb jej matki. Wreszcie była w domu.

Luanda nie potrafiła nadziwić się jak olśniewająco prezentował się Królewski Dwór, odbudowany, wspanialszy niż kiedykolwiek. Zrozumiała wówczas jak długo była nieobecna. Wygnana przez tak wiele miesięcy, jak jakiś zwykły banita. Nie mogła uwierzyć, że siostra zrobiła jej coś takiego.

Ale teraz czuła się zrehabilitowana. Została wezwana z powrotem na pogrzeb ich matki. Najwidoczniej Gwendolyn poczuła w sercu odmianę, zrozumiała, że się myliła i zmieniła zdanie, a teraz pozwala Luandzie wrócić do domu. 

Luanda westchnęła głęboko, jadąc koło Bronsona, obejmując go w biodrach. Jechali w dwójkę w dół zbocza w stronę Królewskiego Dworu, byli podniesieni na duchu pomimo smutnego wydarzenia, w którym mieli wziąć udział. Już za chwilę Luanda znów wjedzie do Królewskiego Dworu główną bramą i znów znajdzie się w cywilizowanym świecie. Być może istnieją jeszcze inne powody, dla których Gwendolyn ją wezwała – być może rozeszła się wieść o tym w jak doskonały sposób Luanda poradziła sobie z buntem, zabijając wszystkich tych McCloudów i podpalając tamtą salę. MacGilowie mieszkający blisko Pogórza uważali teraz Luandę za bohaterkę. Może Gwen to zrozumiała i ugięła się pod naciskiem ludu, żądającego powrotu Luandy.

Od tamtej nocy, od czasu jej bezwzględnego stłumienia buntu, żaden McCloud nie dopuścił się żadnych podejrzanych czynów. MacGilowie mieli teraz większą kontrolę nad miastem McCloudów niż kiedykolwiek.

Coraz większa ilość MacGilów, których znała, patrzyło na nią jak na swojego prawdziwego przywódcę. Bronson zawahał się, okazał słabość, a Luanda była tą, która wykazała się potrzebną siłą i determinacją. Wszystko się zmieniło i byli teraz postrzegani jako mąż i żona panujący nad miastem, jednak to Luanda uważana była za osobę decyzyjną. Wydawało się, że Bronsonowi to nie przeszkadzało. Sytuacja ta go przytłoczyła, a on sam nie był nigdy nastawiony na władzę. Luanda zaś, nie wahała się ani chwili.

Bronson nigdy jej nie podziękował, ani nie pochwalił za owo bezwzględne działanie tamtej nocy; z drugiej jednak strony, nigdy też jej za to nie potępił. Prawdopodobnie wciąż był w szoku, a może, głęboko w środku, także podziwiał ją za to, co zrobiła.

Kiedy Luanda wróciła myślami do tamtej nocy, zrozumiała, że ona również wiele zawdzięcza Bronsonowi. W końcu gdyby nie on, gdyby jej nie uratował, byłaby teraz martwa. Ścisnęła go w biodrach jeszcze mocniej i oboje przeszli przez bramę. Im dłużej ze sobą byli, tym bardziej rozumiała, że Bronson jest jedynym człowiekiem, którego naprawdę kochała – jedynym, na którego mogła liczyć, jedynym, którego, pomimo jego słabości, szanowała i na którym jej zależało. Zawdzięczała mu życie. Nie było to coś, co nie miało dla niej znaczenia. Była gotowa trwać przy jego boku. A jeśli bezwzględność i brutalność były cechami, których brakowało mu do rządzenia, z chęcią mogła uzupełniać go w tych kwestiach.

Przeszli przez strzeliste bramy Królewskiego Dworu, dołączając do tłumu ubranego na czarno. Zsiedli z konia, podobnie jak pozostali, Luanda zakładała, że zostanie powitana jako powracający bohater. Jaką różnicę zrobiło tych kilka miesięcy – jeszcze nie tak dawno wchodziła tu będąc w niełasce. Teraz została z powrotem zaproszona przez Królową. Dzięki swoim heroicznym czynom dokonanym w imieniu MacGilów, będzie teraz uczestniczyć w pogrzebie matki. Znów zajmie swoje miejsce, miejsce uznawanego członka rodziny królewskiej.

Luanda uśmiechnęła się szeroko, zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, że czas jej wygnania już minął. Spodziewała się spotkać tam całe swoje rodzeństwo. Zapewne wszyscy jej przyklasną, wszyscy ją przeproszą, pozwolą jej wrócić na dwór, wraz z Bronsonem. Luanda nie umiała się doczekać, aby dowiedzieć się jaką pozycją Gwen zamiaruję ją obdarzyć. Nie umiała też doczekać się momentu, w którym się tu ustatkuje. Przysięgła sobie, że już nigdy nie opuści Królewskiego Dworu – a przede wszystkim, że już nigdy nie przejdzie na drugą stronę Pogórza.

Luanda i Bronson szli przez Królewski Dwór wraz z masami, minęli kolejny łuk, wychodząc  tym samym z jednej części miasta. Podążali wraz z konduktem żałobnym na wzgórze. Dzwony biły wraz z każdym ich krokiem.

Wreszcie wszyscy się zatrzymali. Tłum był tak liczny, że Luanda ledwie była w stanie zobaczyć cokolwiek ponad ludzkimi głowami, ledwie była w stanie dostrzec grobowiec swoich przodków.

Zdeterminowana, przecisnęła się przez tłum, trzymając przy tym za rękę Bronsona. Kiedy ludzie odwracali się i rozpoznawali kim jest, ustępowali jej miejsca, dzięki czemu była w stanie dotrzeć na sam przód, straże również odsunęły się na bok.

Luanda zatrzymała się na polanie, rozglądając się wokoło. Przed nią znajdował się stary marmurowy grobowiec jej przodków, wybudowany na zboczu, jego dach pokryty był trawą – było to miejsce ostatniego spoczynku jej ojca, i jego ojca i wszystkich ich wcześniejszych ojców. Przed grobowcem znajdowała się niewielka przestrzeń, na której leżał sarkofag jej matki, wyrzeźbiony z marmuru i, szczęśliwie, zamknięty.

Obok stał Argon, zwrócony twarzą w stronę tłumu. W półkolu ustawiło się też całe jej rodzeństwo: Kendrick, Godfrey, Reece i, oczywiście, Gwendolyn. Luanda spojrzała nieco wnikliwiej kiedy zobaczyła, że Gwendolyn trzyma na ręku niemowlę. Była zdumiona. Ostatni raz kiedy ją widziała, dopiero co zaszła w ciążę.

Na widok dziecka Luandę ogarnęła zazdrość. Wyraźnie była trzymana z dala, nie poinformowano jej nawet o narodzinach dziecka, jej własnego siostrzeńca. A najgorsze było to, że Gwendolyn, jej młodsza siostra, trzymała w rękach dziecko, podczas gdy ona, najstarsza wśród rodzeństwa, stała tam bezdzietna. To było niesprawiedliwe. Sprawiło to, że Luanda poczuła przypływ oburzenia, postanowiła, że podwoi swoje starania w sprawie spłodzenia dziecka z Bronsonem – jeśli nie z innych powodów, to przynajmniej po to, aby przebić swą siostrę.

Obok Gwendolyn stał Thorgrin; obok Godfrey’a – Illepra; a obok Kendricka – Sandra. Przy nogach Gwendolyn stał Krohn, zwierzę, którego Luanda nigdy nie lubiła. Krohn odwrócił się i warknął na nią kiedy wchodziła na polanę, aby wraz z Bronsonem zająć swoje miejsce obok innych, miejsce przeznaczone wyłącznie dla rodziny.

Bronson stał tam, jakby bojąc się wejść na polanę przeznaczoną jedynie dla najbliższych, jednak Luanda chwyciła go za rękę i szarpnęła. Tak więc oboje podeszli do sarkofagu i zajęli miejsce u boku pozostałych.

Tłum zamilkł, tysiące ludzi stało i obserwowało jak Gwendolyn i jej rodzeństwo zwracają się w stronę Luandy, widząc ją po raz pierwszy od wielu miesięcy. Patrzyli na nią z wymalowanym na twarzach kontrolowanym zdziwieniem. Zdecydowanie nie było to ciepłe powitanie, którego spodziewała się Luanda. Po chwili jednak przypomniała sobie, że było to ponure wydarzenie.

Luanda przyjrzała się Gwendolyn. Zaskoczyło ją jak bardzo się zmieniła od czasu kiedy była w ciąży. Wyglądała teraz dużo starzej, zdecydowanie doroślej jak na swój wiek. Zauważyła zmarszczki na jej czole oraz pod oczami – jak widać, bycie Królową zebrało swoje żniwo. Choć szczerze mówiąc, Luanda sama chętnie by się temu żniwu poddała.

Luanda spojrzała na Gwen, próbowała odnaleźć na jej twarzy jakiekolwiek oznaki przeprosin i skruchy; jednak, ku swojemu zdziwieniu, nic takiego nie zauważyła. Gwen również na nią spojrzała, chłodno i twardo, patrzyła na nią tym samym wzrokiem co wtedy, kiedy skazała ją na banicję. Całe ciepło i współczucie, którym kiedyś charakteryzowała się jej siostra, zniknęło. Luanda nie rozumiała dlaczego. W końcu sama ją tutaj wezwała, czyż nie? Luanda stwierdziła, że im stawały się starsze tym trudniej było zrozumieć jej młodszą siostrę.

Nie było jednak czasu, aby teraz z nią porozmawiać. Argon wystąpił przed sarkofag i podniósł wysoko w górę obie ręce. Wszyscy spuścili głowy i zamknęli oczy.

- Zebraliśmy się dzisiaj tutaj, aby uczcić śmierć umiłowanej członkini królewskiej rodziny MacGilów, – zagrzmiał, wiatr niósł jego głos wśród ciszy – nestorki rodu, oddanej żony kochanego przez nas Króla MacGila. Kobiety, która przez tak wiele lat była naszą ukochaną Królową. Osoby, którą wszyscy znaliśmy i kochaliśmy. Kobiety, która może wreszcie spocząć obok swojego małżonka, z którym została rozdzielona zbyt szybko.

Słowa Argona sprawiły, że Luanda zaczęła myśleć o swojej matce i o ich wzajemnej relacji. Była to relacja, w której Luanda zawsze czuła się pewnie, zawsze wydawało jej się, że wszystko dobrze rozumie. Teraz, kiedy była starsza, zaczęła się zastanawiać, czy może nie odczytywała tego w błędny sposób. Kiedy była młodsza, zawsze wydawało jej się, że to właśnie ona, pierworodne dziecko, jest ulubienicą swojej matki, jej dumą i radością, osobą, którą przygotowywała do roli wielkiej władczyni i Królowej. Nigdy się nie kłóciły.

Z drugie strony Gwendolyn była osobą, z którą matka zawsze miała najwięcej trudności, z którą zawsze się kłóciła i na którą się wściekała. Luanda zaś zawsze dobrze rozumiała się z matką. Kiedy więc została poślubiona do królestwa McCloudów, dla Luandy oczywistym było, że stało się to dlatego, że jej matka wiedziała, że będzie ona kobietą o wielkiej mocy i zgodziła się na to małżeństwo, aby zapewnić Luandzie silną pozycję, na którą zasługiwała. Sądziła też, że matka nie przewidziała dla Gwendolyn żadnej ważnej funkcji, więc zatrzymała ją tutaj, w Królewskim Dworze, gdzie żadna kobieta nie mogła objąć władzy, aby ta mogła prowadzić tutaj spokojne i puste życie.

Teraz, będąc o wiele starszą, Luanda zastanawiała się, czy się wówczas nie myliła. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, widziała to zupełnie inaczej. Teraz widziała, że ich relacja mogła być zupełnie odwrotna. Być może Gwendolyn była osobą, w którą jej matka wierzyła cały czas, tak samo jak wierzył i ojciec. Być może wszystkie te kłótnie i krzyki świadczyły o tym, że, paradoksalnie, to właśnie Gwen była jej bliższa. Być może brak kłótni z Luandą nie świadczył o ich wzajemnej więzi, ale o rozczarowaniu i obojętności jej matki. Być może matka wydała ją za mąż po to, aby pozbyć się jej z należącej do MacGilów części królestwa.

Luanda zastanawiała się. Zawsze zakładała, że matka podziwiała jej ambicję, a teraz, patrząc wstecz, wiedząc jak dostojne miejsce zostało zarezerwowane dla Gwendolyn, Luanda zaczęła dochodzić do wniosku, że może tak naprawdę, matka nienawidziła jej ambicji. Spojrzała na swoje rodzeństwo w świeży sposób. Zauważyła, że wcale nie była przywódcą, nie była najbardziej szanowana – była raczej wyrzutkiem, i tą, którą kochano najmniej. Bardzo ją zabolało, kiedy to zrozumiała. Pojęła też jak wielkimi złudzeniami żyła. Jak mogła wcześniej tego nie widzieć? Jak mogła się mylić przez tak długi czas?

Zaczęły wracać jej stare uczucia. Poczuła nagły przypływ gniewu i oburzenia. Spojrzała na kamienny sarkofag swojej matki, ale łzy nie napływały jej do oczu, inaczej niż jej rodzeństwu. Ogarnęła ją fala chłodnej neutralności.

Być może, Luanda starała się dojść do jakichś wniosków, być może urodziła się w nieodpowiedniej rodzinie. Powinna urodzić się w rodzinie, która by ją doceniła. Która by na nią zasługiwała. W końcu, co niby było z nią nie tak? Co było złego w posiadaniu ambicji? Wszak urodziła się w królewskiej rodzinie z ogromnymi ambicjami. Czy więc nie tego powinno się od niej oczekiwać? Dlaczego jej ambicja nie była doceniana? Starała się wzorować na ludziach wokół niej – ale niestety, z jakiegoś powodu jej się to nie udało.

Argon powoli opuścił ręce, kończąc swą pieśń i recytowanie, rodzeństwo wystąpiło naprzód. Każde z nich wyciągnęło rękę i położyło mały kamyk na pokrywie sarkofagu, jak nakazywał starodawny zwyczaj.

Luanda wykroczyła naprzód i powoli umieściła na wieku piękny, mały kamyk, który znalazła nad brzegiem rzeki. Piękny kamyk, który niosła przez całe królestwo. Była z siebie zadowolona. Ale zaraz potem Gwendolyn położyła obok swój kamień. Luanda zobaczyła, że był to wielki, żółty kamień, który błyszczał i lśnił w słonecznych promieniach. Był to najpiękniejszy kamień, jaki kiedykolwiek widziała. Luanda poczuła napływ nowej niechęci i zazdrości. Nawet przy śmierci, Gwendolyn prześcigała ją w każdej kwestii. Czy naprawdę nic nie pozostało dla Luanday? Czy nie było choć jednej kwestii, w której mogłaby być górą? Nie udało się nawet z tym?

Kilku dworzan wystąpiło do przodu i zaniosło sarkofag do grobowca. Po chwili osunął się w ciemność i ciało ich matki zniknęło.

Luanda odetchnęła głęboko, zdając sobie sprawę jak była niespokojna. Odwróciła się do Gwendolyn w przekonaniu, że teraz, kiedy ceremonia się skończyła, całe jej rodzeństwo będzie ją witać.

Zamiast tego ze zdumieniem zobaczyła, że Gwendolyn odwraca się do niej plecami i odchodzi.

- Gwendolyn! – zawołała Luanda ostrym głosem.

Gwendolyn odwróciła się w jej kierunku, podobnie jak reszta jej rodzeństwa, zapadła ciężka, niezręczna cisza.

 - Nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała Luanda zdumiona. – Nie powitasz mnie w domu?

- Powitać cię w domu? – powtórzyła Gwen, jakby zbita z tropu. – Nie jesteś w domu. A już na pewno nie jesteś tu mile widziana.

Luanda stała tam zaskoczona.

- O czym ty mówisz? Przecież zaprosiłaś mnie z powrotem do domu – stwierdziła Luanda czując, że świat wokół niej zaczyna się zapadać. Czy to miał być jakiś żart?

Gwendolyn stanowczo pokręciła głową.

- Zostałaś wezwana na pogrzeb naszej matki – poprawiła Luandę. – Na jej wyraźne życzenie. Nie moje. Twój wyrok nie został uchylony. Wracasz teraz do swojego domu, który znajduje się po drugiej stronie Pogórza.

Luanda czuła jak całe jej ciało ogarnia złość, poczuła mrowienie skóry. Jakby sztylet został wbity prosto w jej serce. Nie potrafiła nawet przetworzyć słów Gwendolyn, cały świat zaczął wirować wokół niej. Czy to możliwe?

- Ja jestem w domu! – nalegała Luanda, ledwie potrafiąc zebrać myśli. – I nigdy nie wrócę na drugą stronę Pogórza! Nigdy!

Teraz Gwendolyn poczerwieniała, patrząc na nią, była równie stanowcza.

- Ta decyzja nie należy do ciebie – powiedziała. – Podjęłaś decyzję w dniu, w którym postanowiłaś nas zdradzić. Twoja wina powinna zostać ukarana śmiercią. Byłam dla ciebie litościwa, skazując cię jedynie na wygnanie.

Luandzie chciało się płakać.

- Ale na jak długo? – zapytała. – Czy już nigdy nie pozwolisz mi wrócić?

- Pozostałaś przy życiu – powiedziała Gwendolyn. – Powinnaś być za to wdzięczna.

Luanda miała ochotę zabić swoją siostrę.

- Stałaś się okrutną, zimną Królową bez serca – powiedziała. – Okropną siostrą, która zapomniała czym jest litość.

Gwendolyn zadrwiła.

- A czy ty pamiętałaś czym jest litość, kiedy zaproponowałaś Andronicusowi, aby nas wszystkich zabił?

Luanda zmarszczyła brwi.

- Ale to były inne czasy – odpowiedziała.

Gwen pokiwała głową.

- Nie zmieniłaś się Luando. I nigdy się nie zmienisz.

Luanda gapiła się na swoją siostrę i chciała ją jakoś zranić. Nie wiedziała jak, ale wiedziała, że musi coś powiedzieć zanim odjedzie, coś co naprawdę w nią uderzy. Zatoczyła się i spojrzała w dół, a jej oczy spoczęły na dziecku Gwendolyn.

- Przeklinam twoje dziecko – krzyknęła głośno.

Tłum westchnął z przerażeniem.

- Przeklinam go, aby cierpiał te same męki, na które ja zostałam skazana! Abyś nigdy nie mogła cieszyć się jego obecnością, aż do końca swojego życia! Aby został ci odebrany, abyście zostali rozdzieleni i abyś nigdy nie mogła się nim cieszyć! – Luanda wrzasnęła trzęsąc się i wskazując na Guwayne’a.

Gwendolyn poczerwieniała do granic możliwości, rozglądając się, czym mogłaby rzucić w swoją siostrę.

- Weźcie to coś sprzed moich oczu – powiedziała Gwendolyn do swoich ludzi.

Strażnicy rzucili się do przodu, chwycili Luandę i pociągnęli ją.

- NIE! – Luanda kopała i krzyczała, a rzesze gapiów obserwowało, kiedy ciągnięto ją w tył tłumu. Bronson starał się odciągnąć od niej straże, ale nie był w stanie tego zrobić.

- Nie możecie mnie tam odesłać. Wszędzie, tylko nie tam!

Luanda czuła jak jej serce pogrąża się w bólu. Wiedziała, że zostanie odeskortowana z powrotem na drugą stronę Pogórza, do miejsca, które uważała za piekło. Widziała, że już nigdy nie będzie mogła postawić stopy na swojej ojczystej ziemi.