ROZDZIAŁ III.

Rodzina Marchów przyzwyczajoną była do najróżnorodniejszych życiowych niespodzianek, ale jedną z większych było — niespodziane literackie powodzenie p. Ludki, której utwory rozchwytywane zostały w niebywały sposób, przechodzący najśmielsze marzenia p. Ludki, która też pewnego dnia ujrzała się otoczona auerolą sławy, z pewnym kapitalikiem, usuwającym jej teraźniejsze kłopoty i zabezpieczającym do pewnego stopnia przyszłość jej chłopców.

Zaczęło się to w pewnym ciężkim dla niej roku. Czasy były złe, szkoła upadała, p. Ludka przemęczyła się straszliwie i ciężko zaniemogła. Lorentzowie byli zagranicą, a pp. Bhaer ze zwykłą sobie dumą nie chcieli zwracać się o pomoc nawet do tak blizkich im osób. Taki stan rzeczy doprowadzał p. Ludkę do rozpaczy; pewnego dnia kiedy nie mogła jeszcze wychodzić z pokoju błysnęła jej myśl zabrania się znowu do pisaniny. Jeden z wydawców ogłosił, że pragnie wydać książkę specjalnie dla dziewczynek. Chociaż sympatje jej skłaniały się zawsze ku chłopcom i chociaż nie rozumiała i nie nznawała ona takiego podziału książek „specjalnie dla chłopców“, lub „specjalnie dla dziewcząt“, zabrała się jednak do pracy. Było to krótkie opowiadanie, w którym opisywała życie swe i sióstr swych i ze słabą nadzieją powodzenia — wysłała je w świat szukać szczęścia.

Ale życie p. Ludki składało się zawsze z samych niespodzianek. Jej pierwsza książka, której poświęciła parę lat usilnej pracy i w którą włożyła tyle nadziei i młodzieńczego zapału ucierpiała kompletną porażkę, a maleńkie opowiadanie napisane tylko dla zarobienia paru dolarów, trafiło na szczęśliwą chwilę i zwróciwszy ogólną uwagę, przyniosło autorowi pieniądze i sławę.

Nikt nie był bardziej ździwiony i oszołomiony od samej autorki, zupełnie nie liczącej na powodzenie. Początek był zrobiony, dalej szło już coraz lepiej i p. Ludka szczęśliwą była, że może pomagać tym, których kocha nad życie. Szczęście raz uśmiechnąwszy się do niej już jej nie opuszczało i wkrótce cała rodzina znalazła się w cichej przystani, gdzie starsi mogli spokojnie odpoczywać, nie obawiając się burz życiowych, a młodsi szykowali się do nich.

W tym czasie spokój i zadowolenie przypadły w udziale cierpliwym i gorliwym pracownikom. Wszyscy wiedzieli o poprawie ich warunków materjalnych i wszyscy radowali się z tego powodu. Mała jednak garstka wybranyeh wiedziała o prawdziwym powodzie szczęścia p. Ludki, a była to możność zabezpieczenia ostatnich lat życia drogiej matce, z barek której, zdjęła p. Ludka ciężar kłopotów materjalnych i dała jej możność odpoczynku i zajęcia się ukochanymi, przez nią biedakami. P. Ludka będąc jeszcze młodą panienką, marzyła o pokoju dla swej matki, w którym ta mogłaby odpocząć po swym ciężkim, pracowitym życiu. Teraz marzenia te ziszczone zostały i ukochana mateczka siedziała w swym eleganckim, z komfortem urządzonym pokoju. Kochające córki opiekowały się nią, w miarę jak powiększały się jej niedomagania, wierny towarzysz jej życia był przy niej, a miłość jej wnuków dała jej niemało radości na schyłku jej gasnącego życia. To był wesoły czas dla wszystkich, gdyż staruszka szczęśliwą się czuła, patrząc na szczęście swych dzieci. Doczekała się ona owoców swej pracy, nadzieje jej ziściły się, dobre nasiona, zasiane jej ręką przyniosły piękne owoce, spokój, zgoda i dobrobyt zapanowały w domu, który stworzyła. Wtenczas podobna do dobrego, cierpliwego anioła, który pojął, że misja jego skończona, czekała, kiedy zejść trzeba będzie z tego świata.

W tem wszystkim mieściła się dobra strona zmiany, ale jak i wszystko na tym świecie nie brakło i odwrotnej strony medalu. Po pierwszych porywach radości p. Ludka ze zwykłą ludzką niewdzięcznością, przesyciła się sławą i zaczęła żałować utraconej swobody. Wielbiciele jej talentu raptownie owładnęli nią i sprawami jej teraźniejszemi, przeszłemi i przyszłemi. Zupełnie obcy jej ludzie chcieli ją widzieć, rozpytywać, dawać rady, ostrzegać, pozdrawiać i dręczyć ją uprzejmemi ale męczącemi oznakami pamięci.

Jeżeli nie chciała odsłaniać przed niemi swej duszy—obrażali się na nią, jeżeli odmawiała współdziałania w dobroczynnych instytucjach, nie pomagała w każdym poszczególnym wypadku i nie biadała nad nieszczęściami całej ludzkości — uważali ją za niewdzięczną suchą egoistkę, jeśli nie odpowiadała na całe stosy otrzymywanych listów — lekceważyła obowiązki względem czytelników, a jeśli wolała swe domowe ognisko, od piedestałów, na których chcieli ją postawić — była powodem ostrej krytyki „o moralności literatów“.

Nie przestawała pracować dla dzieci, które stanowiły główny kontyngens jej czytelników i dokładała wszelkich starań, aby zadowolnić ich ciągłe zapotrzebowania nowych opowiadań.

Wkońcu zbuntowali się jej domownicy, uważając że z ich uszczerbkiem pracuje dla obcych, zdrowie jej nadszarpało się, ale jeszcze przez czas pewien przynosiła z radością siebie w ofierze na ołtarzu literatury dziecięcej, gdyż uznawała, że wiele obowiązaną jest swym małym przyjaciołom, którzy po 20 letnich próbach, nakoniec, ocenili ją. Ale nadszedł wreszcie czas, kiedy cierpliwość jej wyczerpała się i usprawiedliwiając swe nazwisko 2) schowała się do swej kryjówki, wściekle broniąc się przed każdym, kto ośmielił się podchodzić bliżej. Domownicy śmieli się z jej przygód i mało współczuli jej niedoli, ale p. Ludka doch odziła do wniosku, że wpadła w brzydką historję, gdyż swoboda droższą jej była nadewszystko a tę właśnie traciła. Znajdowała, że nikt nie ma prawa stawiać jej większych żądań ponadto, że rozdała szczodrą ręką niezliczoną ilość fotografji, autobiografji i autografów. Malarze uwiecznili dom jej ze wszystkich stron, a reporterzy dobijali się widzenia z nią pomimo całej opryskliwości, z jaką ich przyjmowała. Niezliczona ilość uczni pustoszyła jej ogród w poszukiwaniach trofeów, długi sznur uprzejmych pielgrzymów obijał jej progi, a służba po tygodniu opuszczała miejsce, nie mogąc nadążyć ciągłym dzwonkom. Mąż ochraniał ją podczas jedzenia, a synowie pomagali uciekać przez okno, gdy rezolutni goście wchodzili niezameldowani nie w godziny przyjęć. Opis jednego dnia może dać dokładne wyobrażenie o położeniu rzeczy i wytłomaczyć i usprawiedliwić tę nieszczęsną kobietę.

— Dla ochrony nieszczęśliwych autorów trzebaby wnieść nowy paragraf do międzynarodowego prawa — mówiła któregoś ranka p. Ludka, wkrótce po przyjeździe Emila, kiedy ranna poczta okazała się niezwykle obfita i różnorodna.—Dla mnie ważniejsze to jest, od prawa literackiej własności, gdyż czas — to pieniądz, a spokój potrzebny jest dla zdrowia. Ja zaś tracę niepowrotnie jedno i drugie, przestaję szanować bliźnich swych i pragnę ukryć się w pustyni, jeśli w wolnej Ameryce nie mam prawa zamknąć swych drzwi przed kim mi się podoba.

— Polujący na lwy są nieubłagani; dobrze by było, gdyby mogli zamienić się ze swą ofiarą, zobaczyliby wtenczas do jakiego stopnia są nudni, gdy przychodzą tylko dlatego, aby wyrazić swój zachwyt nad pięknem książki — powiedział Teodorek, pochylając się w ukłonie przed matką, która ponuro spoglądała na 12 listów proszących ją o autografy.

— Jedno jest tylko pewne — powiedziała p. Ludka stanowczo — nie będę odpowiadała na podobne prośby. Posłałam już najmniej 6 autografów temu chłopczykowi. On z pewnością handluje niemi. Jedna dziewczynka pisze z pensji, jeśli zadośćuczynię jej—odezwą się i inne. Wszyscy zaczynają od przeprosin, wiedząc jak podobne prośby nudzą mnie już, decydują się jednak zwrócić się do mnie, albo dlatego: że lubię chłopców, lub że podoba się im moja książka lub wreszcie dlatego, że prosi ten a ten. Znakomici literaci rzucają takie prośby do kosza, a chociaż daleka jestem od znakomitości — uczynię to samo, gdyż w przeciwnym razie musiałabym zrezygnować z jedzenia i spania jeśli zechcę odpowiadać wszystkim moim małym głuptaskom — i p. Ludka z uczuciem ulgi rzuciła do kosza cały stos listów.

— Rozpieczętuję resztę, a Ty zjedz spokojnie śniadanie, droga Mamo — rzekł Robert, który często spełniał rolę jej nadwornego sekretarza.—Oto jeden z Południa,—i rozłamawszy grubą pieczątkę, czytał: „Pani! Ponieważ Bóg wynagrodził pracę Twą dobrobytem, uważam za stosowne zwrócić się do Niej, prosząc o nadesłanie pewnego kapitału dla budowy kościoła. Bez względu na partję do której Pani należy, mam nadzieję, że nie odmówi mej prośbie i szczodrym datkiem odpowie na mój list.

Z głębokim szacunkiem H. I. Zawje.

— Prześlij jej, Kochanie, grzeczną odmowę.Wszystko co dla biednych przeznaczyć mogę, ofiarowuję tutaj naszym biedakom. Co dalej?—pytała p. Ludka patrząc z przyjemnością na swój milutki pokoik.

— Osiemnastoletni literat prosi o pozwolenie wydrukowania Twego nazwiska na powieści, którą napisał. Po pierwszym wydaniu Twoje nazwisko będzie wykreślone i zastąpione jego prawdziwym. Doskonała propozycja! Mam nadzieję, że odmówisz, bez względu na Twoją sympatję dla młodych sił.

— Naturalnie, że to jest niemożliwe, napisz mu tę odmowę niezmiernie łagodnie, napisz mu tylko aby nie przysyłał czasem rękopisu, obecnie już mam siedem a zupełny brak czasu na przeczytanie takowych — rzekła p. Ludka, wyławiając z pośród listów jeden, na którym krzywy adres na kopercie świadczył, że był pisany ręką dziecka.

— Na ten list odpowiem sama. Mała chora dziewczynka prosi o opowiadanie i otrzyma je, chociaż nie mogę napisać dla niej dalszego ciągu do wszystkich ostatnich. Ci mali Oliwerowie Twiści są nienasyceni, a wymagania ich są nieskończone. Dalej Robercie! To jest krótki i milutki liścik:

„Droga Pani Bhaer! Chcę zakomunikować Pani mój pogląd na Pani książkę. Przeczytałem ją parę razy i znajduję, że to książka—pierwszorzędna. Proszę pisać więcej.

Pani wielbiciel
Bili Bębkok.

— Taka pochwała cieszy mnie bardzo, Bili jest widocznie mądry chłopczyk i dobry krytyk, jeśli przeczytał parę razy moją książkę, zanim wypowiedział sąd o niej. On nie prosi o odpowiedź, dlatego poślij mu pozdrowienie i podziękowanie.

— Jeszcze jest jeden list z Anglji, od matki 7 cór, która pragnie poznać poglądy Twoje na wychowanie i prosi o radę, jakie zawody mają obrać jej córki tem więcej, że najstarsza ma już lat 12. Rzeczywiście czas już niepokoić się — roześmiał się Robert.

— Postaram się doradzić jej, ale ponieważ sama nie mam córek, mój pogląd będzie bez wartości i z pewnością bardzo ją zafrapuje i zadziwi. Poradzę jej aby pozostawiła im zupełną swobodę, niech się bawią, biegają, nabierają zdrowia, a później będzie czas myśleć o wyborze zajęcia, zresztą one same znajdą dla siebie zawody, które będą odpowiadały ich powołaniu, jeśli nie będą ich pakować w szablon jednych ramek.

— Tutaj jakiś młodzienicc nie może się zdecydować, którą ze znanych mu panienek wybrać na żonę i zapytuje, czy znasz naprawdę taką, jaką opisujesz w swej powieści...

— Podaj mu adres Ańdzi, a zobaczymy co z tego wyniknie—zaproponował Teodorek, który w głębi duszy postanowił sam przeprowadzić ten pomysł, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność.

— Jakaś pani proponuje Ci, abyś adoptowała jej córkę, a wzamian prosi o wysłanie jej pieniędzy na wyjazd zagranicę, dla kształcenia się i wydoskonalenia w sztuce. Zgódź się Mamo i zobacz co będziesz mogła zrobić z dziewcżynki.

— Nie, dziękuję, już wolę trzymać się jednego systemu. A cóż to za list, pełen kleksów, sądząc z charakteru pisma musi być straszny—zapytała P. Ludka, która często zabawiała się tem, że po charakterze pisma odgadywała treść listu.

W kopercie był wiersz, który prawdopodobnie należał do jakiegoś zwarjowanego wielbiciela. Porównywano ją tam do wiązu, oświetlonego promieniami Febusa, do róży rozkwitłej w maju, pragnął sam zamienić się w kwiat heljotropu i wreszcie kończył jakimś niedającym się powtórzyć głupstwem, pod którym podpisał się pełnym imieniem i nazwiskiem.

Przez ten czas kiedy chłopcy zaśmiewali się z tych wynurzeń, matka ich zdążyła przeczytać parę dogodnych propozycji w paru świeżo założonych perjodycznych pismach, szukających w niej zdolnej współpracownicy; był też list od jakiegoś dziewczęcia opłakującego śmierć bohatera powieści i proszący „drogą“ p. Bhaer aby napisała szczęśliwe zakończenie, jeszcze jeden list od rozgniewanego młodzieńca, któremu odmówiła wysłania autografu, ten groził jej kompletnym finansowym krachem i utratą wszystkich czytelników, jeśli nie wyśle zaraz jemu i wszystkim innym żądającym tego— fotografji, autobiografji i autografu. Jakiś minister pragnął poznać jej poglądy religijne, jakaś niezdecydowana panienka radziła się, którego z dwuch konkurentów wybrać na męża i t. d. i i. d. Te przykłady są chyba wystarczające dla wykazania jakie żądania stawiano p. Ludce i nikt z czytelników nie będzie miał jej chyba za złe, pewnej nieakuratności w odsyłaniu odpowiedzi.

— Z tym skończone! Teraz uprzątnę tutaj trochę i zabieram się do pracy. Strasznie się dużo nazbierało pisaniny, a dzienniki czekać nie chcą. Proszę Cię więc Marjo nie przyjmować absolutnie nikogo, nawet królowej angielskiej, gdyby ta zapragnęła mnie dzisiaj odwiedzić, i p. Bhaer wyzywająco rzuciła na stół serwetkę.

— Mam nadzieję, że dzisiaj powiedzie Ci się zupełnie, moja Droga, odezwał się pan Bhaer, który tylko co skończył przegląd swej obfitej korespondencji. Ja będę jadł dzisiaj śniadanie w kolegjum, a profesor Plok i chłopcy mogą jeść w Parnasie, tym sposobem nikt Ci przeszkadzać nie będzie.

Wygładziwszy pocałunkiem ostatnią zmarszczkę na czole żony, zacny profesor obładowany książkami, poszedł mając w jednym ręku jak zwykle parasol, w drugim okazy dla geologicznego wykładu.

— Gdyby każda z autorek miała takiego aniołastróża, w swym mężu, żyłyby one wszystkie bardzo długo i pisałyby o wiele więcej. Chociaż rzeczywiście nie wiem, czy byłoby to lepsze, bo my wszystkie i tak zbyt dużo piszemy i teraz—myślała p. Ludka, posyłając pożegnalne pozdrowienia miotełką, trzymaną w ręku, w odpowiedzi na co p. Bhaer wymachiwał wesoło parasolem. Robert poszedł też do szkoły. Jego książki, worek, kwadratowe plecy i spokojny chód przypominały tak ojca, że p. Ludka nie mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc na oddalającego się. Emila też dawno już nie było, Teodorek tylko kręcił się po domu opustoszając cukierniczkę i próżno szukając adresu młodzieńca, któremu chciał przesłać adres Ańdzi. Prócz tego pragnął pogawędzić jeszcze z matką, gdyż oboje cenili bardzo takie rozmowy.

P. Ludka porządkowała zwykle sama w swym pokoju, stawiała świeże kwiaty do wazonów, przestawiała trochę meble i pokój dzięki jej staraniom miał zawsze miły, elegancki i czyściutki wygląd. Podchodząc do okna dla poprawienia sztory, ujrzała malarza, który usadowiwszy się na murawie malował jej dom. Ujrzawszy to uciekła zrozpaczona od okna. W tej chwili usłyszeli turkot kół na drodze i wślad za tem przeciągły dzwonek przy drzwiach wchodowych.

— Nikogo nie przyjmuję, pomóż mi uciec na górę—szepnęła p. Ludka szykując się do ucieczki.

Nim zdołała jednak przeprowadzić swój zamiar, we drzwiach ukazał się mężczyzna jakiś z kartą wizytową w ręku. Teodorek podszedł do niego, a p. Ludka skryła się za kotarę, wyczekując dogodnej chwili do ucieczki.

— Mam napisać cały rząd krótkich biograficznych szkiców dla jednego perjodycznego pisma i pragnąłbym rozpocząć od p. Bhaer, przemówił gość, niemożliwie jąkającym się głosem; w tym czasie oglądał uważnie pokój, zwracając pilną uwagę na wszelkie drobnostki, gdyż pragnął wynieść możliwie dużo ze swej wizyty.

— Pani Bhaer nie przyjmuje nigdy reporterów, proszę Pana.

— Proszę tylko o parę minut, nastawał gość wchodząc do pokoju.

— Nie może pan jej widzieć, gdyż jej niema w domu—odparł Teodorek, który zdążył zauważyć, że jego nieszczęsna matka znikła z pokoju; podejrzewał nawet, że mnsiała uciec przez okno, co czyniła nieraz, gdy ją napastowano.

— Bardzo żałuję. Przyjdę raz jeszcze. Czy to jej gabinet? śliczny pokój—mówił niefrasobliwie gość, wchodząc w głąb pokoju. Chciał otrzymać wiadomości chociażby kosztem własnego życia.

— To nie jest gabinet—odparł Teodorek starając się skierować gościa do przepokoju i łudząc się nadzieją, że p. Ludka już jest na drugiej stronie domu.

— Czy nie może mi Pan powiedzieć w jakim wieku jest p. Bhaer, miejsce i datę urodzenia, ślubu a także i ilość dzieci—ciągnął niestrudzenie reporter, potknąwszy się o dywan w przedpokoju.

— Pani Bhaer ma lat 60, urodziła się w Nowej Zelandji. Dzisiaj jest właśnie czterdziestoletnia rocznica jej ślubu; ma jedenaście córek. Czem mogę jeszcze Panu służyć?

Poważna twarz Teodorka tak nie licowała ze słowami, że reporter zrozumiawszy, że te są żarty, oddalał się właśnie ze śmiechem, gdy w tej chwili na schodach ukazała się w podeszłym wieku dama wraz z trzema córkami.

— Pzyjechałyśmy z Oszkotu i nie powrócimy do domu przed widzeniem się z kochaną ciotką Ludką. Moje dziewczęta są zachwycone jej opowiadaniami i koniecznie chcą spojrzeć na nią. Wiem, że jeszcze jest wcześnie, ale mamy jeszcze mnóstwo wizyt, gdyż musimy odwiedzić Longfalla i inne znakomitości, rozpoczęłyśmy od p. Bhaer. P. Erastus Kongsberi Parmeli z Oszkotu, proszę donieść o naszym przybyciu, możemy poczekać, obejrzymy przez ten czas dom.

Wszystko to mówione było tak szybko, że Teodorek nie mógł przemówić ani słowa i w milczeniu patrzał na dziewczęta.

Trzy pary niebieskich ocząt tak błagalnie spoglądało na niego, że jako prawdziwy amerykanin nie mógł nie odpowiedzieć uprzejmie.

— Pani Bhaer nie mogą panie widzieć, gdyż zdaje się że niema jej wcale w domu, ale mogą panie obejrzeć dom i ogród, jeśli sobie tego panie życzą—powiedział grzecznie, odstępując pod naporem czterech postaci, które z zachwytem rozglądały się wokoło.

— Bardzo dziękujemy, jaka śliczna i miła miejscowość. Tutaj pewnie pracuje? A to jest jej portret? Tak właśnie ją sobie wyobrażałam.

Zwiedzające zatrzymały się przed ładnym portretem starszej pani o poważnym i skupionym wyrazie twarzy. Malarz włożył jej dyadem na głowę, sznur pereł na szyję i pióro w rękę. Z trudem powstrzymując się od śmiechu, Teodorek podprowadził je do portretu. Wisiał on za drzwiami i bawił p. Bhaer swym nieszczęsnym widokiem i śmiesznym świetlanym efektem, dzięki czemu, nos jej i policzki, były prawie tak czerwone jak fotel na którym siedziała.

— Oto portret mamy, ale nie jest dobrze trafiony—powiedział Teodorek rozbawiony widokiem nieszczęśliwych min dziewcząt, które z trudem skrywały swoją rozpacz, że rzeczywistość tak daleką jest od wymarzonego ideału. Młodsza dwunastoletnia dziewczynka, otwarcie odwróciła się nie mogąc ukryć rozczarowania swego, że bóstwo jej okazało się tak zwykłym człowiekiem.

— Myślałam, że ma lat szesnaście i czesze się we dwa warkocze. Teraz nie chcę jej wcale widzieć—powiedziała dziewczynka i zwróciła się do drzwi, pozostawiając matkę, usprawiedliwiającą jej niegrzeczne zachowanie się. Siostry jej wyszukały wreszcie piękno w złym portrecie i zachwycały się specjalnie wyrazistymi brwiami p. Bhaer.

— Chodźcie dzieci, gdyż inaczej nie zdążymy nigdzie. Zostawcie wasze albumy i poproście p. Bhaer aby wpisała wam coś na pamiątkę. Bardzo jesteśmy wdzięczne kawalerowi, piękne ukłony dla mateczki, jaka szkoda, że nie zastałyśmy jej w domu.

W tej chwili p. Parmeli zauważyła w narożnym pokoju starszą kobietę, która w wielkim fartuchu, z chustką na głowie z zapałem okurzała meble.

— Pozwólcie nam jednym okiem chociaż rzucić na jej świątynię, kiedy jej samej niema w domu—wykrzyknęła zachwycona dama i popłynęła wraz z całą swą rodziną tak szybko przez przedpokój, że Teodorek nie miał czasu uprzedzić matki. Rejterada była niemożliwa, z jednej strony malarz, z drugiej reporter, który nie zdążył jeszcze wyjechać, a teraz ta czcigodna matka wraz z córkami wysunęła się z przedpokoju.

— Schwycili—myślał Teodorek z komiczną rozpaczą. Na nic udawanie służącej, kiedy widziały już portret.

P. Ludka doskonale grała swoją rolę i może udała by się ta mała komedyjka, gdyby nie nieszczęśliwe podobieństwo z portretem.

Pani Parmeli zatrzymała się przy biurku. Fajka z piany morskiej, leżąca tam, męzkie pantofle i cała plika listów adresowanych do prof. Bhaera nie zatrzymały jej. Złożywszy w zachwycie ręce, wykrzyknęła:

— Dzieci, to tutaj pisała ona te prześliczne, w wysokim stopniu umoralniające opowiadania, które wzruszały was do głębi serca. Błagam was pozwólcie mi zabrać kawałeczek papieru, stare pióro, lub pocztową markę, na pamiątkę od tej utalentowanej kobiety.

— Proszę bardzo, niech pani weźmie to, co się podoba—powiedziała domniemana służąca, spojrzawszy na syna, który ledwo mógł powstrzymać swą wesołość.

Najstarsza z panienek dostrzegła tę mimiczną scenę i rzuciwszy bystre spojrzenie na p. Bhaer, domyśliła się prawdy.

— Mamo, to sama p. Bhaer—szepnęła, pociągnąwszy na bok matkę.

— Czyż naprawdę, nie może być, co za rozkosz — i p. Parmeli pobiegła aby dopędzić nieszczęsną kobietę, która próbowała ratować się ucieczką. Proszę nie zwracać na nas uwagi, wiem że pani jest zajęta, pragniemy uściskać tylko dłoń pani, i więcej nie będziemy jej zatrzymywały.

Nie mając nic innego do wyboru p. Ludka dała swą rękę do rozporządzenia pełnym zachwytu pielgrzymkom.

— Jeśli przyjedzie pani kiedy do Oszkotu— mówiła matka rodziny w porywie nieskończonej gościnności—nie pozwolimy zrobić pani ani kroku, na rękach nosić ją będziemy szczęśliwe mieć ją u siebie.

Postanowiwszy w myśli nie odwiedzać nigdy miasta, o tak wielkiej gościnności, p. Ludka starała się w miarę możności odwdzięczyć się swym gościom za ich uprzejmości. Napisała im swe imię w albumach, podarowała każdej z nich coś na pamiątkę, i na pożegnanie ucałowała się z niemi, wyprawiwszy je do innych znakomitości, których też pewno trudno będzie im zastać w domu.

— Boże mój! dlaczego nie dałeś mi Teodorku możności ucieczki, i co za głupstwa nagadałeś temu reporterowi. Mam nadzieję, że podobne grzechy nie będą rachowane na tamtym świecie, ale naprawdę, nie wiem, co z nami uczyniliby gdybyśmy ich nie oszukiwali. Niemożna samej walczyć z wszystkimi!—i p. Ludka z ciężkiem westchnieniem ściągnęła z siebie fartuch, dręczona ciężkim losem przypadłym jej w udziale.

— Nowa kompanja ukazała się na schodach,— chowaj, się póki czas, a ja się prędko z niemi załatwię — krzyczał już ze schodów Teodorek, który wybierał się właśnie do szkoły. P. Ludka zamknęła się na górze i obserwowała stamtąd, jak cały rząd pensjonarek nie otrzymawszy pozwolenia oglądania domu wewnątrz rozłożyły się na murawie, gdzie nie krępując się zupełnie rwały kwiaty, przeczesywały się, jadły śniadanie i swobodnie wyrażały swoje zdania o miejscu i mieszkańcach. Po tej wizycie nastąpiła pierwsza dłuższa przerwa i p. Ludka tylko co z zapałem zabrała się do pracy, gdy wszedł Robert, aby jej oznajmić, że członkowie Chrześciańskiego Związku pragną zwiedzić kolegjum a 2 czy 3 członków osobiście znanych pp. Bhaer pragnie złożyć jej swe uszanowanie.

— Zbiera się na deszcz, może więc nie przyjdą wcale, na wszelki wypadek jednak, ojciec prosił aby cię uprzedzić. Ty przecież okrutną jesteś tylko dla dziewcząt, w stosunku zaś do chłopców zawsze jesteś miłosierna—powiedział Robert, któremu Teodorek zdążył już opowiedzieć o wydarzeniach rannych.

— Chłopcy są bardziej powciągliwi i dlatego łatwiej ich znoszę. Ostatnio, kiedy przyjmowałam jakieś dziewczęta, jedna z nich wpadła w moje objęcia i rzekła: „Droga pani pokochaj mnie“, gotowam była ją zabić—powiedziała p. Ludka energicznie wycierając pióro.

— Chłopcy nie zrobią tego, ale prawdopodobnie prosić będą o autografy, przygotuj sobie odrazu droga Mamo, parę tuzinów, — powiedział Robert, wydostając papier listowy z biurka. To był gościnny chłopczyk i sympatyzował z wszystkiemi wielbicielami talentu matki.

— Dziewczynki i pod tym względem nie są skromniejsze. Ostatnie na pensji w N. napisałam chyba około trzystu i na wyjezdnym pozostawiłam całą masę pocztówek i albumów na stole. Z wszystkich niemądrych manji, ta chyba jest najbardziej bezsensowna.

Tem nie mniej p. Ludka napisała kilkanaście razy swe nazwisko, włożyła swą uroczystą czarną jedwabną suknię i modląc się w duszy o potoki deszczu, zasiadła znowu do pracy. Deszcz rzeczywiście zaczął lać jak z cebra, p. Ludka uspokoiwszy się co do gości, zdjęła mankiety, upięła wysoko włosy i z całym spokojem zabrała się do roboty, postanowiwszy już nie odrywać się od zajęcia. Józia przyniosła świeże kwiaty i zaczęła układać je w wazonach, gdy nagle spojrzawszy w okno, ujrzała cały las parasoli, spuszczających się z góry wprost w kierunku domu.

— Idą, idą Ciociu, Wuj śpieszy krótszą drogą przez pole, aby ich tu spotkać — wykrzykiwała dziewczynka idąc ze schodów.

— Patrz dobrze i powiedz mi kiedy wejdą do ogrodu, ja za minutę będę gotowa i zejdę na dół—odparła p. Ludka.

Pióro jej nie przestawało biegać szybko po papierze, gdyż dzienniki nie czekają, nie robią wyjątku nawet dla całego Chrześciańskiego Związku w komplecie.

— Tutaj ich przyszło nie dwuch nie trzech ale chyba z sześciu, krzyczała Józia wyglądając oknem: Nie, ich będzie cały tuzin, Ciociu spójrz, wszyscy idą tutaj, Boże co robić i Józia nie na żarty przerażoną była myślą, że wkrótce znajdzie się w tym tłumie.

— Boże Miłosierny ich jest cała setka! Pobiegnij i postaw wiadro na kuchennych schodach dla ich parasoli! Czapki niech poskładają na stole, wieszadła nie pomieszczą takiej masy. O nieszczęsny mój dywan! — z temi słowami p. Ludka zeszła na dół, a Józia z służącą biegały tam i z powrotem, ze strachem myśląc o mającym nastąpić najściu niezliczonej ilości brudnych nóg.

Nakoniec przyszli. Długi rząd czarnych parasoli, brudnych nóg, i czerwonych rozpalonych twarzy, gdyż pomimo deszczu, młodzież dość wesoło spędzała czas w mieście. Prof. Bhaer spotkał ich u wejścia, lecz ledwo rozpoczął powitalną mowę, gdy p. Ludka zlitowawszy się nad jego nieszczęśliwą miną zjawiła się we drzwiach i uprzejmym gestem zaprosiła do domu. Pozwoliwszy gospodarzowi wypowiedzieć swą mowę (wobec samego siebie) młodzież wesoło wbiegła na schody, po drodze zrzucając czapki i walcząc z parasolami, które zaproponowano, aby pozostawili na kuchennych schodach.

Tup, tup i 75 par nóg zatupotało w przedpokoju, 75 parasoli smutnie pogrążyło się w wielkim, gościnnym wiadrze, a goście zapełnili cały parter domu; 75 rąk wyciągnęło się do gospodyni domu, a ona z rezygnacją ściskała każdą, chociaż niektóre z nich były bardzo mokre, niektóre bardzo gorące a wszystkie nosiły na sobie ślady całodziennego spaceru. Wszyscy przynieśli z sobą jakieś osobliwości i prosili o pamiątki z Plumfieldu.

Cała góra karteczek tajemniczym sposobem zjawiła się na stole i p. Ludka zapomniawszy o rannej przysiędze wypisała na wszystkich co do jednego swe nazwisko, a w tym czasie mąż i synowie zabawiali gości; Józia uciekła do kuchni, ale jeden z odwiedzających dotarł aż tam i śmiertełnie ją obraził, zapytawszy czy ona nie jest czasami p. Bhaer. Wizyta ciągnęła się niedługo i koniec lepszym okazał się od początku. Deszcz przestał padać, słońce wyjrzało z za obłoków. Młodzi ludzie odchodząc zatrzymali się na murawie i zaśpiewali chórem a nad ich głowami jak sztandar szczęścia zaświeciła tęcza. Śpiew zakończył się trzykrotnym okrzykiem na cześć Pp. Bhaer i goście opuścili Plumfield. Wizyta pozostawiła na wszystkich miłe wspomnienie, chociaż trzeba było na gwałt czyścić dywany, wylewać wodę z wiadra i robić gruntowne porządki.

— Miły, pracowity i porządny naród i zupełnie nie żałuję czasu, który straciłam dla nich, no ale teraz muszę kończyć i proszę pozostawić mnie w spokoju aż do kolacji — powiedziała p. Ludka, polecając Mary dobrze zamknąć drzwi. Profesor z chłopcami poszli odprowadzić gości a Józia pobiegła do domu, aby opowiedzieć matce o tej oryginalnej wizycie.

W domu zapanowała względna cisza, gdyż p. Ludka od czasu do czasu słyszała gwałtowne dzwonki i długie pertraktacje z Mary, która dzielnie wywiązywała się z zadania, pozwalając p. Ludce pracować bez przerwy.

Ściemniało się już na dworze, gdy Mary wsunęła głowę oznajmiając „że na dole jest jakiś pan, który pragnie koniecznie widzieć p. Bhaer i w żaden sposób nie zgadza się odejść.“—Musi odejść, nie zejdę na dół. Dzisiaj był straszny dzień i nie chcę aby mi jeszcze teraz przeszkadzano — odpowiedziała nieszczęsna literatka, przerywając swą pracę w najbardziej patetycznym miejscu.

— Mówiłam mu to proszę Pani. Cóż kiedy nie słucha, może to jaki warjat? Ja naprawdę boję się go trochę, gdyż taki jest duży, czarny i jakiś gwałtowny, chociaż z powierzchowności zupełnie przystojny, mówiła Mary śmiejąc się i widocznym było, że nieznajomy zrobił na niej miłe wrażenie pomimo swego natręctwa.

— I tak mam zepsuty cały dzień, i nie wyjdę do niego w żadnym razie. Proszę powiedz mu żeby się wynosił — wykrzyknęła p. Ludka groźnie.

Mary wyszła i p. Bhaer mimowoli przysłuchiwała się temu co się dzieje na dole. Z początku słychać było głośną rozmowę, następnie krzyk Mary. Nie dowierzając bardzo dobremu wychowaniu reporterów, tem więcej, że ładniutka Mary nie odznaczała się zbytnią odwagą, pani Bhaer rzuciła pióro i pośpieszyła na pomoc. Przybrawszy możliwie najsurowszą minę, zatrzymała się na schodach, których mężnie broniła Mary, i zapytała groźnym tonem:

— Kto śmie gwałtem wdzierać się do mego domu, z chwilą gdy nie chcę go przyjąć?

— Naprawdę nie wiem co robić proszę pani, Ten pan nie chce w żaden sposób powiedzieć jak się nazywa i utrzymuje, że pani żałować będzie jeśli go nie przyjmie — odpowiedziała Mary, z niezadowoleniem opuszczając swe stanowisko.

— Nie żałowałabyś może? — zapytał nieznajomy podchodząc do rozgniewanej gospodyni domu z rozpostartemi ramionami patrząc na nią swemi czarnemi, śmiejącemi się oczyma.

Na dźwięk tego głosu p. Ludka badawczo spojrzała na przybysza, a następnie ździwienie Mary nie miało granic, gdy tak poważna pani rzuciła się na szyję tego rozbójnika z okrzykami radości.

— Drogi mój chłopcze skąd przybywasz?

— Z Kalifornji mamo, specjalnie, żeby zobaczyć Was wszystkich, przecież teraz żałowałabyś, gdybym odszedł—odparł Dan tkliwie całując ją.

O mały włos nie wyrzuciłam Cię z domu, po tak długim niewidzeniu Cię, — roześmiała się p. Ludka, rada że się porządnie nagada ze swym dziwakiem, który cieszył się niezmiernie ze swego żartu.

––––––––––