Pani Ludka myślała o tem, że w żyłach Dana płynie krew indyjska. Ta myśl nasuwała się jej nietylko dlatego, że miłował tak koczujące życie pełne specjalnych, nadzwyczajnych przygód, ale i dzięki jego powierzchowności, która w miarę jak rósł stawała się coraz oryginalniejszą. Mając lat 25 wyróżniał się wysokim wzrostem i silnie rozwiniętemi muskułami, twarz jego smagła i wyrazista, z wydatnemi rysami, ruchy energiczne i ostre, w oczach palił się ciągły niepokojący płomień. Wogóle wyglądał teraz zdrowo i świeżo i każdy, kto znał niebezpieczeństwa i trudy jego koczowniczego życia mógł cieszyć się z jego teraźniejszego wyglądu.
Kiedy siedział tak rozmawiając z panią Bhear, można było go uważać za zupełnie ładnego.
— Czy mógłbym zapomnieć swych starych przyjaciół,—mówił tkliwie Dan, trzymając jej rękę w swej olbrzymiej czarnej opalonej ręce — zapomnieć ten dom gdzie mnie przygarnięto, spieszyłem tak, aby podzielić się z Wami swem powodzeniem, że nie miałam nawet czasu zająć się swą garderobą, i wyglądam niczem dziki bawół — mówiąc to, Dan wstrząsnął swą bujną czupryną i roześmiał się tak, że zadrżały szyby.
— Mnie się to podoba, ja zawsze czułam sympatję do bandytów, a ty teraz mocno przypominasz takiego. Mary niedawno jest u nas, tem tłomaczyć należy jej przerażenie. Józia nie pozna cię pewnie, ale Teodorek nie strapi się z pewnością ani twą wielką brodą, ani lwią grzywą. Wkrótce zjawią się tu wszyscy, lecz zanim się zejdą, opowiadaj o sobie. Boże mój, mój drogi chłopcze, już przeszło dwa lata jakieś wyjechał, jak ci się tam powodziło! — dopytywała pani Ludka, która z wielkim przejęciem słuchała jego opowiadań o życiu i powodzeniach w Kaliforni.
— Doskonale! wiesz przecież dobrze, że ja nie pragnę bogactw. Potrzeba mi tylko trochę pieniędzy na niezbędne wydatki.
— Zbierać pieniędzy nie będę; i tak z pewnością nie pożyję długo, tacy jak ja, długo nie żyją.—powiedział Dan, któremu widocznie ciężył jego mały majątek.
— Jeśli jednak ożenisz się i będziesz żył bardziej osiadle, a mam nadzieję, że to uczynisz, będziesz musiał mieć coś na na początek. Bądź więc rozsądnym, nie rozdawaj swoich pieniędzy; w życiu każdemu trafiają się czarne godziny, dla ciebie zaś każdą zależność będzie ciężką,—odparła pani Ludka, chociaż w duszy rada była, że gorączka złota nie owładnęła jeszcze jej chłopcem. Dan pokręcił głową.
— Która z dziewcząt wyszła by za takiego włóczęgę? Kobiety lubią poważnych i statecznych mężczyzn, a ja takim nie będę nigdy.
— Mój miły chłopcze; kiedy byłam młodą, zachwycałam się właśnie takimi poszukiwaczami przygód jakim ty jesteś. Coś nowego i śmiałego, swoboda, oryginalność zawsze podobają się kobietom. Nie trać nadziei: przyjdzie czas, że i ty zarzucisz kotwicę i zadowolnisz się krótszemi podróżami, z których powracać będziesz z cięższym ładunkiem.
— Co by Pani powiedziała, gdybym zjawił się nagle z czerwonoskórą indjanką—zapytał Dan, patrząc chytrze na piękny marmurowy biust Galatei, stojący w kącie.
— Przyjęłabym ją z otwartemi ramionami, jeśliby okazała się porządnym człowiekiem. Czy jest taka na widoku?—i p. Ludka spojrzała Danowi w oczy z ciekawością, która zdarza się nawet u literatek, kiedy rzecz idzie o sprawy serca.
— Dotychczas nie jeszcze, chwała Bogu. Zbyt jestem zajęty, nie ustatkowałem się jeszcze, jak mówi Teodorek. Cóż on porabia — zapytał Dan, zmieniając umyślnie temat.
P. Ludka natrafiwszy na swój ulubiony przedmiot rozmowy, opowiadała z przejęciem o talentach i dobrych czynach swych synów, aż do powrotu tych ostatnich.
Wbiegli do pokoju i dopadli Dana, jak dwa młode niedźwiadki, dając ujście swej radości w przyjacielskiej potyczce z przybyłym. Skończyło się to jednak smutnie dla obydwóch, gdyż myśliwy pokonał wnet jednego i drugiego. Wkrótce nadszedł profesor i rozpoczęły się nieskończone zapytania. W tym czasie Mary pozapalała lampy, a kucharka ze specjalną starannością przygotowywała kolację instynktownie się domyślając, że jej państwo specjalnie drogiego mają gościa.
Po herbacie, Dan, nie przestając opowiadać, chodził tam i z powrotem po pokoju. Od czasu do czasu wychodził na korytarz, gdyż płuca jego potrzebowały widocznie więcej powietrza aniżeli innych.
W czasie jednej z takich wędrówek, ujrzał w ciemnej framudze drzwi białą postać i zatrzymał się, ażeby spojrzeć na nią. Betsi zatrzymała się również, nie poznawszy swego starego znajomego. Jej wysmukła, gibka postać wyglądała ślicznie na tle nocy letniej, włosy jej złotą aureolą otaczały kształtną główkę.
— Czyż naprawdę jest to Dan? — zapytała z miłym uśmiechem, podając mu rękę.
— Zdaje się, że ten sam, ale ja nie poznałem cię, księżniczko, wydałaś mi się zjawiskiem,— odpowiedział Dan, patrząc na nią z dziwnie tkliwym wyrazem twarzy.
— Ja bardzo urosłam, ale ty zmieniłeś się do niepoznania, — i Betsi z widocznym zadowoleniem przyglądała się malowniczej postaci Dana, który tak bardzo wyróżniał się, pośród wszystkich znanych jej młodych ludzi.
W tej chwili wpadła Józia i zapominając o tem, że nie jest już małą dziewczynką, pozwoliła Danowi podnieść się i ucałować serdecznie. Gdy jednak postawił ją na ziemi, zauważył, że i ona zmieniła się znacznie i wykrzyknął z komiczną rozpaczą: — Boże mój i ta wyrosła! co ja tu będę robił kiedy nie mam już z kim się bawić.
Teodorek rośnie jak grzyb, Betsi — dorosła panna, a nawet ten mały bączek nosi długie suknie i ma minę poważnej osoby.
Wszyscy się roześmieli, a Józia spojrzawszy na Dana zarumieniła się mocno. Obie kuzynki tworzyły bardzo ładny kontrast. Betsi przypominała lilję—Józia dziką różę. Dan w myśli zrobił to porównanie i rad był z tego; podczas swej długiej tułaczki widział on wiele pięknych dziewcząt, cieszyło go to bardzo, że jego dawne przyjaciółki nie tracą na porównaniu.
— Odstąpcie nam Dana—krzyknęła p. Ludka— nie możemy pozwolić na taką wyłączność. Sprowadźcie go tutaj, napawajcie się jego widokiem, gdyż nie zdążymy się obejrzeć jak znów ucieknie nam na długo.
Dan wzięty do niewoli przez obie kuzynki, powrócił z niemi do salonu, gdzie otrzymał srogą wymówkę od Józi, że przerósł swoich towarzyszy i robi wrażenie dorosłego mężczyzny — Emil starszy jest od ciebie, a wygląda o wiele młodziej. Tańczy ze mną jak dawniej i śpiewa piosenki marynarzy. Ty wyglądasz przynajmniej na lat 30 i podobny jesteś do ponurego bandyty, jakiego widywałem w teatrze. Mam wspaniałą myśl! Nadajesz się doskonale do roli Egipcjanina. „W ostatnich dniach Pompei.“ Chcemy zagrać tę rzecz porządnie: będą lwy, gladjatorowie i wybuch Wezuwjusza. Tomek i Teodorek będą sypać popiół i ciągnąć beczki z kamieniami. Brakowało nam tylko kogoś do roli Egipcjanina, a ty będziesz wspaniały, gdy ustroimy Cię w czerwone i białe chusty, prawda ciociu Ludko?
Ogłuszony gadatliwością Józi, Dan zatkał uszy, lecz zanim p. ciotka Ludka zdążyła odpowiedzieć, do pokoju weszli państwo Lorenzowie i p. Małgosia z całą swoją rodziną, za nimi zaś Tomek i Ańdzia. Wszyscy okrążyli Dana, słuchając z przejęciem jego przygód.
Dan opowiadał zwięźle, ale słowa jego wywarły widoczne wrażenie na słuchaczach, na twarzach których kolejno malowały się: zainteresowanie, zdziwienie, wesołość lub natężona uwaga. Chłopcy pragnęli znaleźć się w Kaliforni, dziewczęta nie mogły doczekać się tych pięknych rzeczy, które przyniósł im z podróży, a starsi cieszyli się powodzeniem i energją swego niepowściągliwego wychowańca.
— Ty pewno zapragniesz raz jeszcze wypróbować swego szczęścia i miejmy nadzieję, że nie zawiedzie cię ono. Spekulacja jednak to gra niebezpieczna, w której można utracić wszystko—powiedział p. Lorenze, który nie mniej od chłopców przejęty, był opowiadaniem Dana i tak jak oni pragnęłby sam doświadczyć podobnych wrażeń.
— O nie, ja już mam tego dosyć, zbyt przypomina to wszystko grę hazardowną. Wygrana interesuje mnie mało, a wzruszenie jest zbyt silne. Pragnę popróbować gospodarstwa na Zachodzie. Ta rzecz poprowadzona na szeroką skalę, może obudzić duże zainteresowanie—zdaje się, że po moim koczowniczym życiu dobrze będzie osiedlić się i pracować na jednym miejscu. W każdym razie spróbuję, może być, że jeszcze coś będzie ze mnie.
Dan roześmiał się i posępny wyraz znikł z jego twarzy, ale ci co znali go, rozumieli dobrze jak wiele przeżyć on tam musiał.
— Doskonała myśl, Danie — wykrzyknęła p. Ludka, która w tych jego projektach widziala urzeczywistnienie swoich planów. — Będziemy wiedzieli chociaż gdzie przebywasz i będziemy mogli cię odwiedzać.—Przyślę ci z pewnością Teodorka.— Podobna podróż pożyteczną będzie dla niego, ja zaś będę spokojna, gdy będzie z tobą. Przyzwyczai się tam pracować i znajdzie ujście dla swojej energji.
— Z łopatą i siekierą poradzić sobie będę umiał, ale złoty piasek bardziej interesuje mnie i pociąga, — powiedział Teodorek, oglądając kawałki rudy przywiezionej dla profesora.
— A ja wam radzę utworzyć tam nowe miasto, przeniesiemy się tam wszyscy. Wkrótce okaże się tam, naturalnie, potrzeba pisma, które będę redagował; to będzie przyjemniejsze od mojej teraźniejszej pracy, — zauważył Adaś, który pałał chęcią wyróżnienia się na drodze publicystycznej.
— Będziemy tam mogli z łatwością założyć kolegium. Mieszkańcy Zachodu garną się do nauki,—dodał zawsze młody p. March, który w wyobraźni swej widział już swoje ukochane kolegjum powtórzone w kilkunastu egzemplarzach na całym Zachodzie.
— Świetnie Danie. Masz doskonały pomysł i my wszyscy będziemy Cię w tym podtrzymywać. Z całą chęcią ofiaruję parę stypendjów, na korzyść tych mieszkańców stepu — powiedział p. Lorenze, zawsze gotowy pomagać młodzieży dobrą radą i pieniędzmi.
— Pieniądze stanowią balast dla człowieka, a umieszczenie ich w ziemi jest pewnego rodzaju kotwicą na pewien czas przynajmniej. Pragnę wypróbować, co mogę uczynić na tym polu, ale chciałem wprzód wiedzieć jakie, jest Wasze o tym wszystkim zdanie. Nie wiem, czy długo będę mógł tam wysiedzieć, ale przecież zawsze będzie można powrócić do dawniejszego życia, jeśli mi się to uprzykrzy — odpowiedział Dan wielce wzruszony i uradowany dużym zainteresowaniem się przyjaciół jego planami.
— Pewna jestem, że Ci się to wszystko podobać nie będzie. Po twych wyprawach po całym świecie, jedno małe gospodarstwo nie może cię interesować. Zbyt małym ci się to wszystko wyda — zauważyła Józia, dla której koczujące życie, następstwem którego, były tak ciekawe opowiadania i podarunki, było o wiele więcej interesującym.
— Jak stoi tam sztuka?—zapytała Betsi; Dan stojący teraz w pół świetle wydał się jej doskonałym modelem dla szkicu węglem.
— Na Zachodzie jest bajeczna przyroda, a to jest daleko lepsze. Znalazłabyś tam wspaniałe modele w świecie zwierzęcym, a pejzaży takich nigdy nie widziałaś w Europie. Nawet prozaiczne tykwy mają wspaniały wygląd w tej pięknej krainie. A jaki wspaniały może być tam teatr moja Józiu—zawołał p. Lorenze, który pragnął podtrzymać ten nowy projekt w samym zarodku.
Wzruszona do głębi samym wspomnieniem o scenie, Józia odrazu wpadła w zachwyt, a kiedy obiecano jej jeszcze powierzać wszystkie tragiczne role na tej nieistniejącej jeszcze scenie, zaczęła gwałtownie popierać ten projekt, prosząc Dana aby nie zwlekał z urzeczywistnieniem go. Betsi poparła jej prośby, gdyż pragnęła jaknajprędzej ujrzeć tę piękną naturę i rozpocząć malowanie pejzaży.
— Mnie proszę pozostawić praktykę w tym nowym mieście — upomniała się Ańdzia, decydująca się szybko na wszystkie nowe projekty.—Zanim skończę kurs, miasto rozrośnie się już i odrazu będę miała dużą praktykę. Prawda?
— Dan nie wpuści do swego miasta kobiet poniżej lat czterdziestu. On nie lubi kobiet, w szczególności zaś gdy są młode i ładne—dodał Tomek, który pałał zazdrością, na widok pełnych zachwytu spojrzeń rzucanych przez Dana na jego bóstwo.
— Mnie, jako doktora, nie tyczy się to; w tym nowym mieście mało będzie chorób, gdyż ludność prowadzić będzie zdrowe i czynne życie, a tylko młodzi i energiczni ludzie tam się przeniosą. Ale nieszczęśliwych wypadków będzie tam mnóstwo pewnie wskutek obecności dzikich zwierząt, szalonej jazdy, napadów indjan i ruchliwej pracy na Zachodzie. Chirurgja jest tak zajmującą, a tutaj wcale prawie nie mam możności praktykowania — powiedziała Ańdzia.
— Bezwarunkowo zaproszę cię, doktorze, będziesz służyła jako świadectwo wspaniałych rezultatów działalności kobiecej. Nie niepokój się; przyślę po ciebie, jak tylko będę miał możność pomieszczenia Cię. — Co się zaś tyczy praktyki, nie obawiaj się—postaram się oskalpować paru Indjan i połamać kości całemu tuzinowi pastuchów, specjalnie dla ciebie — śmiał się Dan, któremu podobała się bardzo młoda, energiczna dziewczyna.
— Dziękuję, z pewnością przyjadę.
Tomek podszedł tymczasem do okna i patrzał groźnie na gwiazdy, wymachiwał przytym prawą ręką tak, jakby miał ochotę uderzyć kogoś.
— A Tomka weź jako grabarza, on z rozkoszą grzebać będzie wszystkich tych pacjentów Ańdzi, których ona wyśle na tamten świat. Już teraz stara się o ponury wyraz twarzy, odpowiadający jego przyszłej roli,—powiedział Teodorek, zwracając uwagę wszystkich na rozgoryczonego młodzieńca.
Ponure usposobienie Tomka nie mogło nigdy trwać długo, połączył się więc wkrótce z towarzystwem mówiąc:
— Zaproponujemy miastu, aby posyłało do Denswilu każdego kto zachoruje na żółtą febrę, ospę lub cholerę, Ańdzia wtenczas będzie zadowolona, a ponieważ kontyngens jej chorych składać się będzie z emigrantów i zesłańców, to i pomyłki jej nie będą miały przykrych dla niej następstw.
— Radzę osiąść około Dżeksonwillu, żeby mieć możność przebywania wśród kulturalnych ludzi. Zawiązano tam klub Platona i bardzo interesują się filozofją. Wszystko co przybywa ze Wschodu przyjmowane jest tam z otwartymi rękami, a nowe przedsiębiorstwa rozkwitają w tych dogodnych warunkach — dorzucił pan March, który dotychczas przysłuchiwał się z przyjemnością ożywionej rozmowie.
„Dan studjujący Platona“—brzmiało to dość zabawnie, ale nikt nie roześmiał się prócz Teodorka, a Dan pośpieszył dorzucić jeszcze jeden projekt.
— Nie jestem wcale przekonany czy mi się uda pozostać dobrym gospodarzem i, prawdę powiedziawszy, ciągnie mnie daleko więcej do mych starych przyjaciół-indjan. To jest spokojne plemię, które bardzo potrzebuje pomocy; całemi setkami umierają oni z głodu, gdyż nie otrzymują tego co im się należy. Wpobliżu nich mieszka inne wojownicze plemię. Jest ich około 35 tysięcy. Rząd obawia się ich i stara się im dogadzać! Mnie to oburza! — Dan przerwał. Z płonącemi oczami ciągnął po chwili dalej: Gdybym był bogaty wtenczas, kiedy byłem u nich, oddałbym wszystko do ostatniego szylinga tym nieszczęśliwym, których oszukują, wysiedlają z rodzinnej ziemi i wypędzają w takie miejsca, gdzie nic nie rośnie. Uczciwi działacze mogliby tam wiele zrobić. Zdaje mi się, że i ja powinienem przyjść im z pomocą. Znam dobrze ich język i bardzo ich lubię. Mam parę tysięcy i chyba nie mam prawa wydawać ich na siebie. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Dan mówił z zapałem i przekonaniem; wszyscy wzruszyli się jego słowami.
— Doskonale, doskonale — zawołała pani Ludka, która zawsze była po stronie nieszczęśliwych i opuszczonych.
— Doskonale — odezwał się Teodorek, przyklaskując projektowi. — Weź mnie z sobą. Strasznie chciałbym się tam dostać i popolować z tymi zuchami.
— Opowiedz nam Danie szczegółowiej, abyśmy się mogli lepiej zorjentować, co czynić należy—powiedział pan Lorenze, który zadecydował już skrycie zaludnić swoje, nieistniejące jeszcze w prawdzie prerje, indjanami Montana i powiększyć składkę na towarzystwo misjonarskie. Dan zaczął opowiadać o wszystkim tym co widział wśród dakotów i innych północno-wschodnich plemion; mówił z zapałem o ich odwadze, nędzy i nieszczęściach.
— Nazywali mnie oni „Dan Piorun“, gdyż mój rewolwer był najlepszym z tych, jakie dotychczas oglądali. Czarny Sokół był moim serdecznym i oddanym przyjacielem. Parę razy uratował mi życie i nauczył mnie wszystkiego tego, co będzie mi potrzebne, gdy do nich powrócę. Teraz strasznie źle im się powodzi i moim obowiązkiem jest pośpieszyć im z pomocą.
Opowiadanie Dana zainteresowało wszystkich i Denswille utracił już trochę uroku, ale ostrożny pan Bhaer zauważył, źe jednego odważnego działacza nie starczy. Trzeba najprzód obmyślić plan działania, mieć wpływy i zaufanie sfer rządzących, a niezależnie szukać odpowiedniego terytorjum dla ich przesiedlenia.
Tak też uczynię. Najprzód pojadę do Kanzas i zobaczę co się tam da uczynić. Najgorsza rzecz, że sam nie wiem od czego mam zacząć; tyle jest wszędzie biedy, że nie wiadomo jak jej zaradzić; naprawdę chwilami żałuję, że mam te pieniądze—powiedział Dan, chmurząc brwi w niepewności.
— Oddaj mi te pieniądze na przechowanie, zanim się ostatecznie zdecydujesz co z niemi zrobić—powiedział p. Teodor, nauczony sam gorzkim doświadczeniem.— Ty gotów jesteś oddać je pierwszemu spotkanemu biedakowi, lepiej niech będą u mnie, na każde Twe polecenie będą ci naturalnie zwrócone.
— Dziękuję serdecznie Panu, jestem ogromnie szczęśliwy, że mogę uwolnić się od nich na czas jakiś. A jeśli w tym czasie stanie się coś ze mną, proszę, niech Pan zatrzyma je u siebie, aby niemi dopomóc jakiemuś włóczędze, tak jak Pan to kiedyś ze mną uczynił. To jest mój testament, na świadków wzywam obecne tu osoby. Dobrze? — Mówiąc to, Dan, zdjął z szyi woreczek, w którym znajdował się jego mały kapitalik i oddał go p. Lorenzowi, szczęśliwy, że pozbył się ciężaru. Nikt nie przypuszczał, że słowa jego będą rzeczywiście prawie ostatnią jego wolą. Pan Lorenze zaczął tłomaczyć obecnym co pragnie uczynić z pieniędzmi Dana, gdy wtem usłyszano wesołą pieśń marynarza — to Emil oznajmiał o swym powrocie. Parę chwil później, wszedł on w towarzystwie Alfreda, który przez dzień cały biegał po lekcjach. Wzruszającym było spotkanie obu przyjaciół. Alfred mało nie wyrwał ręki Danowi, tak ją ściskał serdecznie, a Dan, który nie mógł nigdy zapomnieć Fredowi, że dzięki jemu dostał się do kochanego Plumu, wyrażał radość swą ze spotkania, jak zwykle, w gwałtownej formie. W pokoju zrobiło się jeszcze gwarniej; młodzież, pragnąc korzystać z pięknego wieczoru, udała się na werendę i tam, jak stado nocnych ptaków, rozsiadła się na stopniach. P. March wraz z profesorem przeszli do gabinetu. P. Małgosia i Amelka poszły, aby zająć się gospodarstwem, a p. Ludka i wuj Teodorek usiedli przy otwartym oknie, przysłuchując się ożywionym rozmowom.
— Oto kwiat naszej młodzieży — rzekła, patrząc przez okno — reszta umarła lub rozbiegła się po całym świecie. Ale tych siedmiu chłopców i cztery dziewczyny, włączając Lili Chit, razem dwanaścioro ludzi, to moja duma i radość. Czuję się do pewnego stopnia odpowiedzialną za nich.
— Jeśli porównać ich obecnie z tym, jacy byli, gdy wstępowali do nas, jeśli wziąć pod uwagę domowe wpływy innych, to naprawdę możemy być dumni z naszego dzieła — powiedział bardzo serjo p. Lorenze, patrząc z miłością na jasną główkę, wyróżniającą się przy świetle księżyca wśród innych ciemnych i brązowych.
— O dziewczęta nie obawiam się. Małgosia dogląda i pilnuje ich z taką anielską dobrocią i łagodnością, że nie mogą one zejść z równej drogi, ale z chłopcami z roku na rok jest trudniej, a po każdej dłuższej rozłące węzły rozluźniają się mocno—westchnęła p. Ludka. Rosną, dojrzewają i ta jedna nić, będąca w mym ręku jest tak słaba, że może przerwać się lada chwila. Tak stało się z Jakóbkiem i Nedem. Dolo i Jerzy bywają jeszcze chętnie u mnie i wtenczas tylko mogę pomówić z nimi. O Franza nie mam obaw, on nigdy nie zapomni swoich, ale obawiam się o tych trzech, którzy wkrótce nas odjadą. Emil ma bardzo dobre serce i mam nadzieję, że powstrzyma go ono od złych czynów. Alfred poraz pierwszy opuszcza dom, pomimo naszych starań, jest on jednak jeszcze bardzo słabego charakteru, a Dan jest taki gwałtowny, że wciąż obawiam się jakichś nieszczęść dla niego.
— To jest nadzwyczajny chłopiec, Ludko, i żal mi prawie, że chce on zająć się tym wiejskim gospodarstwem; trochę zewnętrznego poloru, a wyjdzie z niego prawdziwy dżentelmen, ale skąd wiemy co wyszłoby z niego, gdyby był pozostał z nami—odparł p. Lorenze, opierając się o krzesło Ludki, jak zwykł był czynić, gdy był małym chłopcem i obmyślał wspólnie różne figle.
— To nie jest jednak dla niego odpowiednim. Tylko praca i niezależne, swobodne życie, zdala od pokus i niebezpieczeństw miejskiego życia, może być dla niego pożyteczne. Nie możemy zmienić natury jego, możemy tylko pomagać, aby rozwijała się w dobrym kierunku. Wszystkie stare instynkty żyją w nim jeszcze i należy je powstrzymywać, gdyż inaczej zginie. Widzę to wszystko jasno i wierzę w to tylko, że miłość jego dla nas służy mu za ochronę, nie możemy więc dopuścić, aby ginął nam z oczu, póki nie uspokoi się, lub nowe, bardziej silne więzy nie zastąpią naszych.
P. Ludka mówiła to wszystko poważnie i z przekonaniem, gdyż, poznawszy doskonale naturę Dana, widziała, że dziki jego charakter nie jest jeszcze powściągnięty i obawiała się dla niego twardej szkoły życia. Wiedziała, że przed wyjazdem swym, któregokolwiek dnia zacznie z nią mówić zupełnie otwarcie i wtenczas będzie miała sposobność dodać mu odwagi do dalszej z sobą walki lub ustrzedz go przed złem, które może na niego czyhać. Starała się go poznać jak najlepiej; cieszyły ją ogromnie wszystkie dobre strony, które spostrzegała w nim, martwiło ją wszystko złe, co przylegało do niego w ciągu długich jego wędrówek. Pragnęła z całego serca, aby jej kochany chłopak, pomimo wszystkich złych przepowiedni, doszedł do celu, a wiedząc z doświadczenia, że nie można ludzi przerabiać na swoją modłę, pogodziła się z myślą widzenia w nim wielce oryginalnego, ale porządnego człowieka.
— Nie obawiaj się Ludko, Emil należy do rzędu tych, którym zawsze powodzić się będzie w życiu. Ja będę myślal o Alfredzie, a Dan jest na dobrej drodze. Niech jedzie teraz do Kanzas, a jeśli gospodarstwo przestanie mu się podobać, podąży do swych indjan. Pragnę nawet, aby to uczynił. Zbytnia energja jego znajdzie ujście w walce z krzywdzicielami i w obronie uciśnionych, a to odpowiedniejsze jest dla niego od owiec i pola.
— Miejmy nadzieję, że prawdą okaże się to, co przepowiadasz.—A to co znowu — i p. Ludka wyjrzała przez okno, gdyż z werendy dochodziły okrzyki Teodorka i Józi.
— Mustang, żywy mustang! Będziemy mogli jeździć na nim. Jaki ty jesteś kochany, Danie,— wykrzykiwał uradowany chłopczyk.
— A dla mnie prawdziwy indyjski kostjum, będzie doskonały do naszego przedstawienia — wołała Józia, klaszcząc w ręce.
— Głowa bawołu dla Betsi, Boże mój! Danie, dlaczego przywiozłeś jej taką obrzydliwość—zapytała Ańdzia.
— Myślę, że dobrze będzie dla niej, jeśli popracuje nad czemś wielkim i silnym, gdyż nie dojdzie do niczego, jeżeli lepić wciąż tylko będzie różnych bożków i małe kocięta—odparł Dan, przypomniawszy sobie, że przed wyjazdem jego Betsi nie była zdecydowaną, czy zabrać się do lepienia Apolla czy swego ukochanego kota.
— Dziękuję, w każdym razie spróbuję, a jeśli nie uda mi się próba, powieszę go w przedpokoju, dla pamięci o tobie — odrzekła chłodno Betsi, rozgniewana jego brakiem szacunku dla jej bóstw.
— Myślę, że nie zechcesz odwiedzić naszej kolonji, zbyt mało eleganccy będziemy dla ciebie. Prawda? — zapytał Dan, przybierając poważny ton z jakim wszyscy chłopcy zwracali się zwykle do księżniczki.
— Jedziemy na dłuższy czas do Rzymu, tam tyle jest piękna, że całego życia nie starczy, aby z tego wszystkiego skorzystać — odparła.
— Rzym jest starą brzydką dziurą w porównaniu z „ogrodem bogów“ lub mojemi cudnemi skałami. Znieść nie mogę sztuki, czy można ją porównać z przyrodą? Pokazałbym wam takie cuda, przy porównaniu z którymi straciłyby wszystkie Wasze arcydzieła. Przyjedźcie naprawdę do nas. Józia jeździć będzie konno, a ty będziesz rzeźbiła. Nie umiem Wam wypowiedzieć jak tam jest pięknie — i Dan wymachiwał rękami, napróżno szukając słów, któremi wyrazić by mógł swój zachwyt.
— Przyjadę z ojczulkiem i porównam Wasze konie z temi, które widziałam w kościele Śt. Marka lub na Kapitolu, w Rzymie. Proszę Cię nie obrażaj moich bogów, a ja postaram się pogodzić z Twemi — powiedziała Betsi, która pod wpływem opowiadania Dana, zainteresowała się Zachodem, chociaż nie miał on ani Raphaela ani Michała Anioła.
— Zgadzam się; jestem jednak tego przekonania, że trzeba najprzód dobrze poznać swój kraj a póżniej dopiero zwiedzać dalsze strony — zaczął Dan pojednawczo.
— Kocham naszą ojczyznę, ale nie przeszkadza mi to widzieć w niej jej braków. Wstyd mi, że Ameryka nie przoduje we wszystkim, — powiedziała Ańdzia, która broniła wszędzie i zawsze swych niezależnych, radykalnych poglądów.
— Proszę, nie poruszajcie tego tematu, z tego zawsze wynikają sprzeczki i nieporozumienia. Przepędźmy dzisiejszy wieczór cicho i zgodnie — prosiła Stokrotka, która nie cierpiała sprzeczek, ani nawet zbyt gwałtownie prowadzonych dyskusji.
— W naszym mieście otrzymasz prawo głosu, Ańdziu, będziesz merem lub członkiem rady miejskiej, czem tylko będziesz chciała. Tam każdy obywatel musi być wolnym zupełnie, innego życia nie zniósłbym — powiedział Dan i dodał ze śmiechem.—Jak widzę, Stokrotka i Ańdzia różnią się zawsze w poglądach.
— Gdyby wszyscy myśleli jednakowo, świat nie poruszyłby się z miejsca. Stokrotka jest kochaną dziewczyną, ale od czasu do czasu trzeba ją trochę poruszyć. Przy pierwszej jednak sposobności głosować będzie ze mną, a Adaś towarzyszyć nam będzie zawsze.
— Bardzo chętnie — powiedział Adaś, objąwszy siostrę. Z Stokrotką pójdę wszędzie, to moja lepsza połowa i w niczym nie mam zamiaru wyprzedzać jej.
Dan ze smutkiem popatrzał na nich i jego samotna młodość wydała mu się jeszcze bardziej ciężką.
— Zawsze żałowałem, że nie jestem z bliźniąt—westchnął Tomek.—Tak przyjemnie wiedzieć, że jest się komuś potrzebnym, przez kogoś kochanym, gdy naokoło wszyscy są tak bez serca.
Uwaga ta wywoła ogólną wesołość, która powiększyła się jeszcze, gdy Ańdzia, wyciągnąwszy z kieszeni butelkę, rzekła z całą powagą:
— Zjadłeś przy kolacji zbyt dużo raków, zażyj cztery pigułki, a zaraz weselej spojrzysz na cały świat.
— Cóż robić, zażyję, wszak tylko takiemi rzeczami karmisz mię — i Tomek z posępną miną przełknął wyznaczoną ilość.
— Kto wyleczy rozum pochłonięty chorobą, lub wyrwie z duszy głębokie korzenie smutku — zadeklamowała tragicznym tonem Józia, siedząc na poręczy krzesełka.
— Pojedź ze mną Tomku, a staniesz się człowiekiem. Rzuć tylko wszystkie proszki i pigułki, a zapomnisz o istnieniu serca a nawet żołądka—poradził Dan.
— Wyrusz ze mną na morze, Tomku. Jeden wypadek morskiej choroby wyleczy Cię zaraz, a silny, północno-wschodni wiatr, wywieje Ci wszystkie głupstwa z głowy, możesz nawet jechać już jako doktór okrętowy.
— Pomyślę o tem gdy zdobędę dyplom, a do tego czasu...
— Nigdy nie opuszczę Panny Nikoberi, — wykrzyknął Teodorek, za co Tomek bez namysłu zrzucił go ze schodów na mokrą trawę. Po tym małym wypadku, usłyszano brzęk szklanek, wzywający na kolację. W dawniejszych czasach, dla utrzymania porządku, dziewczynki usługiwały chłopcom, teraz role się zmieniły—chłopcy usługiwali paniom. Nawet. Józia pozwoliła Emilowi przynieść sobie jagód i siedziała spokojnie, rada ze swej nowej roli, dopóki Teodorek nie porwał jej kawałka ciasta, wtenczas, zapomniawszy o tem, że już jest dorosłą, uderzyła go po rękach.
Danowi, jako drogiemu gościowi. pozwolono usługiwać Betsi, która zawsze miała specjalne względy w całym tym gronie. Tomek troskliwie przygotowywał posiłek dla Ańdzi, był jednak ostatecznie zgnębiony jej kategoryczną odmową.
— Nigdy nie jadam o tej porze i Tobie nie radzę. Daleko lepiej czuć się będziesz jeśli powstrzymasz się od jedzenia.
Zwalczywszy męki głodu, Tomek pokornie zwrócił talerz Józi, a sam ograniczył się na zjadaniu płatków róży.
Gdy wszyscy najedli się do syta, zaproponowano śpiew i muzykę. Alfred zaczął więc grać na skrzypcach, Adaś gwizdał, Dan brząkał na pianinie, a Emil podśpiewywał smutną, marynarską piosenkę. W końcu wszyscy zaśpiewali chórem, a przechodnie słuchając śpiewu, mówili z uśmiechem: „Stary Plum weseli się dzisiaj“.
Gdy się wszyscy rozeszli, Dan pozostał na werendzie, wdychając świeże powietrze, przepełnione zapachem siana i kwiatów. Gdy stał tak oparty o ścianę, oświetlony blaskiem księżyca, nadeszła p. Ludka, ażeby pozamykać drzwi wchodowe.
— Marzysz Danie? — zapytała, myśląc, że nadeszła chwila zwierzeń. Jakież jednak było jej żdziwienie, gdy zamiast interesujących opowiadań lub tkliwych wynurzeń, Dan odezwał się krótko:
— Strasznie chce mi się palić Mamo.
P. Ludka roześmiała się i rzekła mile:
— Pal w swoim pokoju, tylko nie podpal domu.
Możliwe, że Dan zauważył jednak pewne rozczarowanie na jej twarzy lub też przypomniały mu się jakieś psoty z dzieciństwa, gdyż nagle nachylił się i ucałował p. Ludkę, mówiąc półgłosem:
— Śpij spokojnie Mamo.
Ten odruch podobał się jej bardzo i, zupełnie uspokojona, udała się do siebie na górę.
––––––––––