ROZDZIAŁ V.

Nazajutrz wypadało święto, cała więc rodzina siedziała przy śniadaniu, gawędząc i nie śpiesząc do pracy. Wszyscy byli w doskonałych humorach. Nagle pani Ludka, spojrzawszy w stronę drzwi, krzyknęła:

— Patrzcie, jaki śliczny pies,—i rzeczywiście, na progu mieszkania stał nieruchomo pies i patrzał pięknymi, mądrymi oczyma na Dana.

— A, jesteś, nie mogłeś doczekać się aż po ciebie przyjdę—przyznaj się prędko, pewno uciekłeś, jeśli tak, dostanie ci się porządnie,—powiedział Dan, idąc na jego spotkanie. Ogromne czarne psisko podniosło się na tylne łapy i, zaglądając swemu panu w oczy, żałośnie szczekało, jakby obrażone za niesłuszne posądzenie. No dobrze, Don nigdy nie kłamie—i Dan objął obiema rękami olbrzymie zwierzę. Na drodze ukazał się człowiek, prowadzący konia; Dan ujrzawszy go, wykrzyknął z radością:

— Oto reszta mego dobytku, chodźcie państwo obejrzyć Oktę-mustanga, to mój ukochany koń, towarzysz i przyjaciel zarazem.

Ujrzawszy swego pana, Okta wyrywać się zaczęła, ku wielkiej rozpaczy stajennego, który nie mógł sobie z nią poradzić.

— Proszę ją puścić, ona chodzi jak kot i skacze jak jeleń.—Cóż, miła moja, nudno ci było— mówił Dan pieszczotliwie, głaszcząc łeb pięknego zwierzęcia i klepiąc je po szyi.

— To jest dopiero piękny koń, z zachwytem wykrzyknął Teodorek, który pod swoją pieczołowitą opiekę miał zabrać Oktę, podczas nieobecności Dana.

— Jakie rozumne ma oczy, wydaje się, że przemówi zaraz—zauważyła p. Ludka.

— Ona doskonale porozumiewa się po swojemu i wszystko rozumie. Nieprawda moja miła? i Dan z miłością przyłożył twarz do pyska końskiego.

— Co oznacza wyraz Okta?—zapytał Robert.

— Błyskawicę—i rzeczywiście zasługuje ona w zupełności na to imię. Czarny Sokół dał mi ją wzamian za rewolwer. Parę razy uratowała mi ona życie. Proszę, spójrzcie na tę małą szramę, do połowy zakrytą grzywą—i Dan, oparłszy się o łeb Okty—opowiedział ciekawe zdarzenie.

— Razu pewnego Czarny Sokół i ja wyruszyliśmy na polowanie na bawoły, niestety, nie znaleźliśmy ich tam, gdzieśmy się tego spodziewali. Zapasy znikały a rzeka „Czerwonego Jelenia“, na brzegu której było nasze zimowe leże, znajdowała się parę set mil poza nami. Myślałem, że jesteśmy ostatecznie zgubieni, ale towarzysz mój innego był zdania. „Nauczę cię jak mamy postępować, dopóki nie spotkamy bawołów“— powiedział raz do mnie. Spojrzałem dokoła—ani jednego żyjącego stworzenia; głucha pustynia naokoluteńko. Proszę zgadnąć co uczyniliśmy?

— Zjadaliście robaki jak australijczycy—powiedział Robert.

— Gotowaliście trawy i liście—dodała pani Ludka.

— Przeżuwaliście może glinę, tak, jak to czynią dzicy—zgadywał p. Bhaer.

— Zabiliście jednego z koni — wykrzyknął Teodorek, płonąc z niecierpliwości usłyszenia jakiejś nadzwyczajnej historji.

— Nikt nie zgadł. Puściliśmy krew jednemu z nich, mianowicie Okcie. Patrzcie, w tym miejscu, stąd, wypuściliśmy cały kubek krwi, rozpuściliśmy z wodą, włożyliśmy trochę liści dzikiej szałwi i zagotowaliśmy to wszystko. Znakomita była uczta, po której spaliśmy bajecznie.

— Ciekawa jestem, czy Okta tego samego była o tem zdania — powiedziała Józia ze współczuciem, głaszcząc ją po szyi.

— Nie zauważyła nawet tego. Czarny Sokół utrzymywał, że tym sposobem można karmić się i jednocześnie jeździć na tym koniu dość długo, zanim odezwie się to na jego zdrowiu. Następnego dnia spotkaliśmy bawoły i zastrzeliliśmy jednego. Łeb jego przywiozłem z sobą, można go będzie powiesić na ścianie, jeśli się dzieci nie będą go bały.

— Cóż to za rzemień? — zapytał Teodorek, który z uwagą przypatrywał się indyjskiemu siodłu i uzdeczce z arkanem.

— Tego rzemienia trzymamy się, kiedy leżymy na boku konia, aby ukryć się przed wrogiem i łatwiej strzelać do niego—mówiąc to, Dan wskoczył na siodło i popędził po murawie. Chwilami widać go było na szyi konia, chwilami wisiał u jego boku, trzymając się rzemienia, zeskakiwał na ziemię i biegł z nim razem. Don biegł za nimi, ciesząc się ze swobody i obecności swego pana.

— To jest lepsze od cyrku — wykrzyknęła p. Ludka, żałując, że ona sama nie może wypróbować tego ognistego rumaka. Czuję, że Ańdzia będzie miała teraz moc pracy, gdyż Teodorek połamie sobie wszystkie kości, chcąc naśladować Dana.

— Jeśli nawet zleci parę razy, nie będzie nic wielkiego, ćwiczenie takie może być tylko pożyteczne dla niego. Mam tylko obawy co do Dana, że latając tak na Pegazie, nigdy nie pozostanie dobrym rolnikiem — powiedział p. Bhaer.

W tym czasie koń przeskoczył przez barjerę i kłusem pędził po drodze. Jedno słowo Dana było wystarczającym, aby koń zatrzymał się natychmiast. Dan zeskoczył z siodła i podszedł do zebranego towarzystwa, rad bardzo z wrażenia, jakie uczyniła jego jazda, bardziej jeszcze dumny ze swego konia jak z siebie. Teodorek wdrapał się zaraz na Oktę, a po drodze do kolegjum, dokąd wyruszył, aby pochwalić się swym nowym przyjacielem, oswoił się z tym oryginalnym siodłem. Betsi, która zdala przyglądała się tej szalonej jeździe, przyłączyła się do towarzystwa i wszyscy zebrali się na werendzie, gdzie Dan zabrał się do otwierania swego kufra. Zwykle podróżował on swobodnie, mając jedną zniszczoną walizę jako bagaż, ale teraz, gdy miał trochę więcej pieniędzy, postanowił zabrać z sobą różne myśliwskie trofea, ażeby rozdzielić je między swych przyjaciół.

— Teraz ostatecznie zginiemy od moli,—pomyślała p. Ludka, gdy z walizy wyjrzała kosmata głowa bawołu, następnie skóra wilka, przeznaczona na dywan do jej pokoju; skóra niedźwiedzia do gabinetu profesora i indyjskie kostjumy, upiększone lisiemi ogonami.

Wszystkie te rzeczy były trochę za ciepłe na lipiec, ale tem nie mniej wzbudziły ogólny zachwyt. Teodorek i Józia ubrali się w nie natychmiast i, uzbrojeni w łuki, strzały i inne akcesorja, puścili się w gonitwę po ogrodzie, wydając przeraźliwe krzyki.

Panienki zachwycały się pstremi skrzydłami ptaków, piękną trawą i oryginalnemi wyrobami z kory i piór.

Pierwotne naśladownictwa natury, a w szczególności minerały, zainteresowały wielce profesora. Gdy już zawartość kufra była doszczętnie rozebrana, Dan wyjął kilka smutnych indyjskich pieśni, spisanych na korze brzozowej i ofiarował je Panu Lorenzowi.

— Potrzebny nam jest tylko jeszcze namiot, a obraz będzie gotowy. Nie wiem, naprawdę, czem was dzisiaj nakarmić, gdyż wątpię mocno, czy zadowolni was zwykła baranina z groszkiem, zamiast jakiegoś suszonego mięsa i palonego zboża conajmniej — mówiła p. Ludka, patrząc z rezygnacją na nieporządek w pokoju, gdzie malownicze grupy, przystrojone w pióra,sztuczne perły i różne błyskotki, rozłożyły się na skórach i futrach.

— Wolałbym, coprawda, głowę jelenia, lub język bawołu, lub wreszcie szynkę z niedźwiedzia, czy też gotowany mózg, ale mogę zrobić dzisiaj wyjątek i zjeść baraninę—odparł Dan, siadając dumnie na pustym kuferku, z Donem u nóg.

Dziewczęta zabrały się do porządkowania, ale robota szła bardzo powoli: każda rzecz, którą poruszały, miała swoją smutną historję i opowiadania Dana mogłyby ciągnąć się do nieskończoności, gdyby p. Lorenze nie zabrał go przemocą do siebie.

Tak rozpoczęły się wakacje letnie. Obecność Dana i Emila ożywiła całe to małe państewko. Wielu z uczni kolegjum pozostawało się przez całe wakacje w Plumfieldzie. Była to przeważnie młodzież uboższych rodziców, mieszkających w bardziej oddalonych miejscowościach. Uprzejmi gospodarze dokładali wszelkich możliwych starań, aby uprzyjemnić im pobyt. Urządzano więc dalsze wycieczki, pikniki, wiosłowano, grano w tennisa i krokieta. Emil był ulubieńcem wszystkich i weselił się jak prawdziwy marynarz. Dana krępowało trochę towarzystwo panien, z chłopcami radził sobie lepiej i pozyskał wśród nich sławę bohatera. Ich zachwyty nad nim były dla niego pożyteczne, gdyż pobudziły go do zastanawiania się nad swemi wadami i brakami w wykształceniu i nieraz zadawał sobie pytanie, czy książki dałyby mu takie zadowolenie, jakie dawała mu dotychczas przyroda.

Pomimo jego małomówności, dziewczęta poznały się też na nim i bardzo go wszystkie lubiły. Obcowanie z ludźmi życzliwemi ogrzewało duszę jego. Kulturalna sfera, wśród której się obracał, budziła myśli jego, a zmiany, zaszłe podczas jego nieobecności, zamieniły mu Plumfield w nieznany świat. Po życiu w Kalifornji, odpoczywał on wśród tych blizkich i drogich mu osób, dużo z jego ciężkiej przeszłości zacierało się, budziły się dobre popędy i pragnął stać się takim, aby rzeczywiście zasłużyć na zaufanie swych drogich towarzyszy i być godnym szacunku tych miłych niedoświadczonych dziewcząt. Dnie upływały wesoło, wieczorami zaś urządzano muzykalne wieczory, tańczono, śpiewano, grano i wszyscy jednogłośnie przyznawali, że nigdy dotychczas nie było tak miłych wakacji.

Betsi dotrzymywała słowa i, odłożywszy robotę w pracowni, przyjmowała udział we wszystkich rozrywkach i sporo też czasu poświęcała muzyce z p. Lorenzem. Ku wielkiej radości wszystkich, policzki jej zaróżowiły się, a zadumany wyraz na jej twarzyczce zamienił się na wesoły uśmiech. Józia mniej sprzeczała się z Teodorkiem, spojrzenie Dana momentalnie uspakajało ją, miało ono tę samą magiczną siłę i na jej kuzyna. Na tego ostatniego zresztą Okta miała jeszcze silniejszy wpływ, przestał nawet jeździć na welocypedzie, co było do niedawna ulubionym jego sportem i w dzień i w nocy gotów był jeździć na tym niestrudzonym rumaku. Zaczął widocznie się poprawiać, co w zachwyt wprawiało jego matkę, która obawiała się, że wybujały wzrost może odezwać się na jego zdrowiu.

Adaś, przemęczony pisaniną, poświęcił się fotografji i zdejmował każdego, kto tylko zdecydował się pozować. Pośród wielu prób, dzięki wrodzonemu gustowi i umiejętności pozowania grup, udało mu się zrobić parę ładnych zdjęć. Dan był nieporównany przy tych seansach. Fotografje jego były zawsze dobre, co najważniejsza, bardzo chętnie pozował w swym meksykańskim kostjumie na koniu, z psem. Wszyscy też otrzymali fotografję jego na pamiątkę pobytu jego w Plumfieldzie. Prócz Dana, Adaś lubił zdejmować i Betsi. Otrzymał on nagrodę na wystawie amatorskich fotografji za portret swej kuzynki, którą uwiecznił w białej koronkowej sukni i z rozpuszczonemi włosami. Te wszystkie zdjęcia szczodrze rozdawane były przez szczęśliwego fotografa, a jedna z nich miała swoją wzruszającą historję, do której jeszcze powrócimy. Alfred przed wyjazdem korzystał z każdej chwili, w której mógł być z Stokrotką i nawet p. Małgosia zmiękła trochę, licząc jednak na to, że podczas dłuższej nieobecności jego w Plumfieldzie, zapomną o sobie obydwoje. Stokrotka mówiła mało i starała się nie okazywać tego co czuje, ale gdy zostawała sama, twarzyczka jej przybierała smutny wyraz i ciche łzy padały na robotę. Wierzyła, że Alfred nie zapomni o niej nigdy, ale życie zdala od niego wydawało jej się bardzo smutne. Życzenie matki było dla niej prawem; ponieważ kochać Alfreda nie było jej wolno, trzeba było zadowolnić się przyjaźnią i zataiwszy smutek w sercu, starała się nietylko słowami, ale i czynem uprzyjemniać ostatnie dni pobytu Alfreda w domu. Na drogę zaczęła przygotowywać kosz zapasów gospodarskich, a waliza jego napełniona była wszystkim, co przydać mu się mogło w kawalerskim życiu.

Ańdzia i Tomek spędzali cały czas wolny od zajęć w Plumfieldzie, chcąc nacieszyć się przyjaciółmi: Emil miał przed sobą długą drogę, Alfred wyjeżdżał na nieokreślony czas, nikt też nie wiedział, kiedy uda się ujrzeć Dana. Wszyscy oni czuli już doskonale, że stoją na progu życia, że przestali być już dziećmi i nieraz podczas zabaw i figli nawet, poważnie rozprawiano o przyszłości, zwierzano się ze swych projektów i zamiarów; chciano przed rozłąką naradzić się wzajemnie.

W ten sposób szybko przeleciało parę tygodni i nadszedł czas, gdy „Brenda“ wyruszyć miała na morze. Alfred miał jechać do New-Jorku, a Dan z nim razem; najrozmaisze plany snuły mu się po głowie i płonął z niecierpliwości urzeczywistnienia ich.

Na cześć odjeżdżających wyprawiono na Parnasie tańcujący wieczorek, który udał się znakomicie, nietylko przez wzgląd na piękne tualety, ale i przez dobry nastrój uczestników. Nadziany i Dolek przyjechali wyświeżeni, wyelegantowani, Jakób i Ned ograniczyli się na przysłaniu listów.

Biedny Tomek miał wielką przykrość, a powodem były kręcone i niesforne jego włosy, które przez dzień cały oblewał jakimiś pachnącemi kosmetykami, tymczasem modne uczesanie, które pragnął mieć, nie udało mu się, a silny fryzjerski zapach, pomimo wszelkich usiłowań zniszczenia, pozostał i prześladował biednego Tomka. Ańdzia nie pozwalała mu się zbliżyć, energicznie wymachując wachlarzem, gdy tylko zmierzał do niej i biedny Tomek czuł się w położeniu anioła, wygnanego z raju. Towarzysze kpili z niego bez litości i tylko wrodzona jego dobroduszność uratowała go od rozpaczy. Emil był wspaniały w swym nowym mundurze i tańczył z nadzwyczajnem przejęciem. Pomimo szybkich ruchów, doskonale lawirował pomiędzy tańczącymi i wszystkie panie zadecydowały, że jest on najlepszym tancerzem. Dan paradował w swym meksykańskim stroju, gdyż nie miał balowego ubrania. W szerokich spodniach, luźnej kurtce, czuł się doskonale i, głośno brzęcząc ostrogami, poświęcił cały wieczór Józi, którą uczył nadzwyczajnych jakichś „pas“.

Matki siedziały w rogu salonu, mając na pogotowiu szpilki i cały zapas dobrych słów i ośmielających uśmiechów dla niedoświadczonych młodzieńców, nieprzywykłych do takich rozrywek i dla wstydliwych panienek, krępujących się swych znoszonych sukienek i pranych rękawiczek. Śliczna p. Amelka spacerowała pod rękę z wysokim wiejskim chłopcem, w posmarowanych smalcem butach, a p. Ludka z zapałem tańczyła z młodzieńcem, ręce którego przypominały skrzydła wiatraka, a czerwona twarz promieniała ze szczęścia i dumy, że jemu przypadł w udziale zaszczyt tańczenia z żoną dyrektora. P. Małgosia otoczona była paroma nieładnemi, źle ubranemi dziewczętami, a p. Lorenze zabawiał je i poświęcał im swój czas z taką serdecznością, że pozyskał ich serca i uczynił je szczęśliwemi na cały wieczór. Profesor spacerował pomiędzy zaproszonymi i nagradzał wszystkich bez wyjątku, swym miłym uśmiechem, a p. Marsch rozprawiał w gabinecie o greckiej tragedji z tymi, którzy uważali taniec za coś poniżającego.

W salonie, przedpokoju, bawialnym i na werandzie—wszędzie migotały białe kobiece figurki, w towarzystwie swych aniołów stróży; powietrze przepełnione było wesołą muzyką i ożywioną rozmową, a pełnia księżyca rzucała czarodziejskie światło na ten wesoły i miły obrazek.

— Przypnij mi suknię Małgosiu, ten miły wiejski niedźwiadek zniszczył mi doszczętnie moją tualetę. Jaki on był rozradowany, tańczył z zapałem, nie zwracając uwagi na to, że wszyscy, bez wyjątku, potrącali nas w niemożliwy sposób. Na nieszczęście lata robią swoje i ja już nie czuję się tak lekką jak dawniej. Tak, tak, moja droga, za jakie lat dziesięć, będziemy już zupełnie nieodpowiednie do tego rodzaju zabaw. Trudno, trzeba się z tem pogodzić—i p. Ludka, której suknia rzeczywiście ucierpiała mocno, z westchnieniem ulokowała się na kanapie.

— Ja roztyję się z pewnością, ale ty przy swojej ruchliwości nie masz się czego obawiać, a popatrz tylko na Amelkę, w tej białej sukni wygląda prześlicznie i można jej dać śmiało lat osiemnaście—powiedziała p. Małgosia, zeszywając suknię p. Ludki i patrząc z miłością i zachwytem na zgrabniutką figurkę p. Amelki.

— Mała reperacja według zwyczaju Ludki. Każda emocja okazuje się zgubną zwykle dla twej tualety. Chodź, przejdziemy się trochę, odpoczniesz przed kolacją, chcę ci pokazać przytem parę ślicznych żywych obrazków—mówiąc to p. Lorenze zaprowadził p. Ludkę do sali, z której po tańcach młodzież podążyła do ogrodu. Zatrzymali się oni przy otwartym oknie, wychodzącym na szeroki balkon: para długich, niebieskich nóg zwisała z dachu, a niewidzialne ręce, należące widocznie do właściciela nóg, zrywały róże i rzucały je panienkom, siedzącym, jak stado białych gołębi, na poręczy werendy. Silny męzki głos śpiewał smętną pieśń marynarzy.

— Szczęśliwe usposobienie Emila więcej warte jest od wielkiego bogactwa. Z takim usposobieniem przetrzyma on każdą życiową burzę—zauważyła p. Ludka.

Pieśń skończyła się przy burzy oklasków, róże, zrywane przez Emila, rzucano mu z powrotem.

— Bez wątpienia, że szczęśliwym czuć się z tego powinien. Wiemy coś niecoś o trudnych usposobieniach. Prawda? Rad jestem, że ci się pierwszy obrazek spodobał, chodźmy teraz dalej. Spojrzyj: Otello opowiada Desdemonie o swych przygodach.

Objaśnienie to tyczyło drugiej grupy osób, składających się z p. Marsch, Betsi i Dana. Staruszek siedział na fotelu, Betsi na poduszce u nóg jego słuchała Dana, który, oparty o kolumnę, opowiadał z niezwykłym ożywieniem. Fotel stał w cieniu, ale główka małej Desdemony, pochłoniętej opowiadaniem młodego Otella, zalana była cała jasnym blaskiem księżyca. Barwny kostjum Dana, jego smagłe oblicze i energiczne gesty, czyniły popodobieństwo jeszcze bardziej jaskrawym i obaj obserwatorowie napawali się tym widokiem, dopóki p. Ludka nie naruszyła ciszy, powiedziawszy krótko:

— Dobrze, że on wyjeżdża, jest zbyt oryginalny i interesujący, aby nie był niebezpieczny wśród tylu panien, którym podobać się musi, ten jemu tylko właściwy, wspaniały i posępny styl.

— Nie obawiaj się, jeszcze go dostatecznie nie ogładzili i nie wiem, czy się to da kiedyś przeprowadzić, chociaż zmienił on się bardzo na korzyść pod wieloma względami. Popatrz jak ładną jest nasza księżniczka w tym oświetleniu.

— Złotowłosa śliczną jest zawsze i wszędzie—i rzuciwszy na nią pełne miłości spojrzenie, p. Ludka poszła dalej. Po upływie dłuższego czasu, przypomniała ona sobie tę scenę i wypowiedziane przez siebie słowa, które okazały się proroczemi.

Trzeci obraz na pierwszy rzut oka przedstawiał się tragicznie.

— Ranny rycerz—wyszeptał p. Lorenze, z trudem wstrzymując się od śmiechu i pokazując na Tomka, który klęczał przed Ańdzią, mając głowę zawiązaną olbrzymiej wielkości chustką. Skaleczoną miał rękę i Ańdzia robiła mu opatrunek, przyczem na twarzy pacjenta widać było niewypowiedzianą radość.

— Boli cię? — zapytała, wykręcając rękę do światła.

— Ani trochę, proszę cię rób dalej, mnie jest bardzo przyjemnie — mówił Tomek, nie zwracając uwagi na ból w kolanie i na zniszczenie nowego ubrania.

— Nie zatrzymam cię długo.

— Chociażby i całą godzinę, nie znajdę lepszego miejsca.

Niewzruszona bynajmniej tą tkliwą uwagą, Ańdzia włożyła okulary i obejrzawszy rękę, rzekła poważnym tonem.

— Już widzę, to jest tylko drzazga, ot mam już ją.

— Krew idzie, czy nie obandażujesz mi ręki?—zapytał Tomek, który pragnął przedłużyć tę scenę do nieskończoności.

— Niepotrzeba, wyssij tylko palec. Pilnuj się jednak, jutro, jak będziesz pracował nad trupami, nie chcę mieć znowu nowego zakażenia krwi.

— To był jedyny raz kiedy byłaś dobrą dla mnie. Żałuję, że nie utraciłem wtenczas ręki.

— A ja żałuję, że nie utraciłeś głowy. Boże jak czuć ciebie naftą i terpentyną. Proszę cię, idź przewietrzyć się do ogrodu.

Nie będąc w stanie powstrzymać się dłużej od śmiechu p. Ludka wraz z p. Lorenzem poszli dalej, biedny Tomek ratował się ucieczką, a niewzruszona Ańdzia, demonstracyjnie pogrążyła nosek swój w lilji, aby do reszty zgnębić swego biednego rycerza.

— Biedny Tomek, los srogim okazał się dla niego, ale czego on próżno czas traci, pomów z nim powaźnie moja droga, niech zabierze się do pracy i nie myśli o tem.

— Nieraz już mówiłam z nim Teodorku, nic nie mogę poradzić, myślę, że tylko jakieś poważne wstrząśnienie przywróci przytomność. Z wielkim zainteresowaniem śledzę tego chłopca. Boże, a to co takiego!

Zdziwienie p. Ludki było zupełnie zrozumiale; Teodorek, stojąc na wiedeńskim krzesełku, bujał jedną nogą i straszliwie wymachiwał rękami, a Józia, wraz z paroma przyjaciółkami, stała opodal i z wielkiem zainteresowaniem przyglądała się temu.

— Ten obraz zatytułować można „Merkury w odlocie“—zauważył p. Lorenze, przyglądając się przez muślinowe firanki.

— Teraz dobrze, doskonale, jak długo możesz stać tak na jednej nodze?—zapytywały dziewczęta, gdy Teodorkowi udało się przez chwilę utrzymać równowagę, opierając się końcami palców na siedzeniu krzesła. Na nieszczęście wyplatane krzesło nie wytrzymało ciężaru i latający Merkurjusz, wśród śmiechu i krzyków dziewcząt, z hałasem upadł na ziemię. Takie wypadki nie były dla niego nowością, prędko podniósł się też z ziemi i skakał na jednej nodze, gdy druga ugrzęzła mu w krześle.

— Dziękuję ci Teodorku, doskonałą myśl miałeś, gdyż naprowadziłeś mnie na pomysł urządzenia naprawdę żywych obrazów. Muszę powiedzieć o tem dyrektorowi, ale naturalnie sława pozostanie po twej stronie — powiedziała p. Ludka, kierując się do jadalnego pokoju, skąd słychać było brzęk naczyń; szykowano już bowiem do kolacji.

Nadziany i Dolek posadziwszy swe damy, stanęli w kącie i jedli za dziesięciu, starając się jednak ukrywać pozornie swe dobre apetyty.

— Doskonałe jedzenie. Lorenzowie umieją przyjmować; kawa wyborna, szkoda tylko, że niema wina — powiedział Nadziany.

— Pan Lorenze uważa, że wino szkodliwe jest dla młodzieży. Szkoda, że nie widział nigdy naszych pijatyk—zaśmiał się Jerzy, zakrywając serwetą wykrochmaloną koszulę, na której jak gwiazda błyszczała brylantowa szpilka.

Ten ton wyniosły trochę i znudzony wyraz twarzy stanowiły śmieszny kontrast z ich młodzieńczym wyglądem i naiwnemi uwagami. Obaj byli nieźli chłopcy, nieprzywykli do samodzielnego studenckiego życia, znajdowali się teraz pod złym wpływem kolegów; stąd też pochodziła nienaturalność w ich zachowaniu.

— Ta mała Józia wyrasta na wcale ładną panienkę — zauważył Nadziany, kładąc z lubością do ust pierwszy kawałek lodów.

— Tak, może. Księżniczka jest więcej w moim guście, wolę zawsze eleganckie blondynki—Józia zbyt jest żywa, skacze jak konik polny. Próbowałem z nią tańczyć, alem się strasznie zmęczył. Panna Peri jest miłą i uprzejmą panienką, zaprosiłem też ją do wszystkich tańców po kolacji.

— Nigdy nie będziesz dobrym tancerzem, zbyt jesteś leniwy. Ja to co innego, tańce były zawsze moją specjalnością, mało kto może porównać się ze mną.

— Mis Day patrzy w naszą stronę. Z pewnością brak jest jakiegoś jadła; mój drogi, idź zobacz czy nie brak czego, miss Nelson. Ja nie mogę jeść lodów tak pośpiesznie, i Nadziany pozostał na miejscu, pozostawiając Dolkowi przedostanie się przez tłum. Po paru chwilach powrócił, mocno jednak niezadowolony, gdyż rękaw jego nosił na sobie ślady jakiegoś sosu.

— Bieda z takimi nieogładzonymi wieśniakami, umieją tylko pchać się, już lepiej siedzieliby nad książkami, kiedy nie umieją znaleźć się w towarzystwie. Okropna plama, wytrzyj, mi proszę cię, rękaw i daj coś do zjedzenia, gdyż umieram z głodu. Nie widziałem nigdy aby dziewczęta tak dużo jadły. Według mnie to tylko dowodzi, że powinny mniej się uczyć — mruczał Dolek, którego dobry humor zmniejszył się.

— Jestem tego samego zdania. Strasznie nie lubię, gdy kobiety objadają się. Powinny zadowolnić się lodami i ciastkami, a głównie dbać o to aby ładnie jadły. Przykro patrzeć, jak pakują tak gwałtownie. My, ludzie pracy, to co innego. Jak Boga kocham, zjadłbym jeszcze lodów, jeśli tam jest coś jeszcze. Ej, posłuchajcie no, proszę podać nam półmisek z lodami — i Nadziany kiwał palcem na młodego człowieka, który, w dość podniszczonym fraku, przechodził koło nich z półmiskiem w ręku.

Rozkaz był natychmiast spełniony, ale Nadziany stracił całkowicie ochotę na lody, gdy Dolek, oderwawszy się od swego zabrudzonego rękawa, wykrzyknął z przestrachem:

— Teraz wkopałeś się porządnie mój przyjacielu. To był Morton, przyjaciel i pomocnik profesora Bhaera, strasznie uczony i znany już człowiek, no, teraz nie prędko wybrniesz z tej całej historji—i Jerzy roześmiał się tak serdecznie, że upuścił łyżkę z lodami na głowę jakiejś pani i tym sposobem sam też popadł w biedę.

Nie chcąc zajmować miejsca w pokoju, całe grono młodzieży jadło na werendzie, raczej na stopniach werendy. Dziewczęta usiadły na górnych stopniach, chłopcy na niższych. Emil, swoim zwyczajem, wdrapał się na poręcz. Tomek, Alfred, Adaś i Dan, nakarmiwszy wpierw swe panie, zabrali się z całym zapałem do kolacji i od czasu do czasu spoglądając w górę, rzucali jakieś wesołe żarty.

— Żałuję bardzo, że chłopcy się już rozjeżdżają, będzie nam tutaj bez nich bardzo smutno. Od tego czasu kiedy przestali flirtować i zrobili się grzeczni, lubię bardzo ich towarzystwo—powiedziała Ańdzia. Była ona dzisiaj w doskonałym humorze, gdyż nieszczęsny wypadek Tomka uwolnił ją choć trochę od jego ciągłego towarzystwa.

— Mnie też będzie smutno i Betsi też żaliła się dzisiaj, chociaż wogóle nie lubi towarzystwa chłopców. Lepi z zapałem głowę Dana, a nigdy nie widziałam jej tak ożywionej przy pracy; podobieństwo uchwycone jest doskonale, nie wiem tylko czy skończy to przed jego odjazdem. On jest taki duży i ładny, że patrząc na niego, myślę zawsze o umierających gladjatorach lub innej jakiejś starożytnej statui. Oto i nasza kochana Betsi,—patrz jak śliczna jest dzisiaj—i Stokrotka, zachwyconym wzrokiem, objęła swoją kuzynkę.

— Nigdy nie myślałam, że się Dan tak zmieni na korzyść. Pamiętasz jakeśmy się go bały i przezwały rozbójnikiem? Teraz lubię go bardzo, gdy opowiada i robi plany na przyszłość; tyle w nim niezależności i siły. Znieść nie mogę tych naszych wypieszczonych paniczyków—powiedziała Ańdzia zdecydowanym głosem.

— Wcale nie jest on lepszy od Alfreda — uniosła się Stokrotka, porównywując twarze obu tych młodych ludzi, z których jedna była niezwykle ożywiona i wesoła — druga nie utraciła swego sentymentalnego i zadumanego wyrazu nawet w chwili, kiedy Alfred zabierał się do zjedzenia lodów. Dan podoba mi się i rada jestem, że powiodło mu się w życiu, ale jego towarzystwo męczy mnie i krępuje. Ludzie spokojni są bardziej w moim guście.

— Życie jest walką a ja lubię dobrych żołnierzy. Chłopcy wogóle zbyt lekko biorą życie. Popatrz tylko na Tomka, który robi z siebie błazna, tylko dlatego, że nie otrzymał tego, czego pragnął, zupełnie jak dziecko, wyciągające ręce do księżyca — unosiła się Ańdzia, patrząc surowo na Tomka, który pocieszał się na wygnaniu tem, że wkładał makaron do trzewików Emila.

— Niejedna z dziewcząt byłaby wzruszona takimi dowodami przywiązania. Ja sama jestem tym zachwycona—powiedziała Stokrotka, zakrywając się wachlarzem.

— Rozumujesz jak sentymentalna gąska—zobaczysz jak na Alfreda korzystnie wpłynie wyjazd... Takbym pragnęła,aby Tomek wraz z nim wyruszył. Jeśli mamy jakiś wpływ na mężczyzn, powinniśmy działać w ich interesie, a nie przyszywać ich do siebie, robiąc z nich domowych tyranów, a z siebie niewolnice. Niech pokażą do czego są zdolni i kim są wreszcie—i niech pozwolą dopiąć nam tego samego. Wtenczas będziemy wiedziały przynajmniej z kim mamy do czynienia i nie będziemy robiły błędów, dzięki którym pokutować nieraz trzeba przez całe życie.

— Racja, racja — wykrzyknęła Aili Chit, podzielająca zupełnie przekonania Ańdzi—pozwólcie nam tylko wypróbować swych sił i miejcie trochę cierpliwości. Obecnie stawiają nam te same wymagania co i mężczyznom, którzy przecież od tylu wieków mieli ciągłą pomoc, a my? Dajcie nam jednakowe prawa a wtenczas okaże się do czego jesteśmy zdolne. Ja jestem zawsze za sprawiedliwością, ale niestety na naszą korzyść wypada jej zwykle bardzo niewiele...

— Czy znowu pobudka bojowa na walkę o wolność?—zapytał Adaś, zaglądając przez balustradę. Trzymajcie wysoko wasz sztandar, a ja pomagać wam będę, chociaż takie bojowniczki jak pani i Ańdzia nie wiem czy potrzebują pomocy.

— Na tobie można polegać, Adasiu, i w potrzebie zwrócę się zawsze do ciebie. Wierzę, że nie zapomnisz nigdy co zawdzięczasz swej matce, siostrom i ciotkom—ciągnęła dalej Ańdzia. Lubię mężczyzn, którzy przyznają się sami, że nie są bogami. Jakżesz my uważać mamy ich za takich, „my“, które widzimy tyle waszych niedorzeczności; zresztą najlepiej poznaje się was w chorobie, a ja ciągłą mam ku temu sposobność.

— Bezbronnych nie bije się; bądź litościwą Ańdziu—prosił Adaś z poza sztachet.

— Będziemy dobre, ale wy bądźcie nimi także, nie wymagam już żadnej wspaniałomyślności, ale żądam prostej sprawiedliwości.

— O, Ańdzia wsiadła już na ulubionego konika, teraz dostanie nam się tu wszystkim — wykrzyknął Tomek, otwierając parasol nad swą nieszczęsną głową, jakby ją chciał w ten sposób obronić przed błyskawicami spojrzeń, jakie na nią ciskała Ańdzia.

— Mów, mów dalej, ja będę zapisywał—dodał Adaś, wyciągając książeczkę i ołówek z kieszeni. Zebranie wogóle zapowiadało się nadzwyczajnie burzliwie. Emil krzyczał, Tomek wtórował mu, Dan patrzał tak, jakby perspektywa walki, chociażby na słowa, uśmiechała mu się nadzwyczajnie. Alfred postanowił podtrzymywać Adasia na zajętej przez niego pozycji. W chwili kiedy wszyscy mówili i śmieli się jednocześnie, jak anioł zgody i pokoju, zjawiła się Betsi, zapytując z uśmiechem o powód zamięszania.

— Burzliwy miting. Ańdzia i p. Lili przystąpiły do ataku i my, zdaje się, przypłacić możemy to życiem. Czy nie weźmiesz nas pod swą opiekę, Księżniczko i nie weźmiesz udziału w dyskusji—zapytał Adaś, wśród nagłej ciszy, gdyż obecność Betsi zawsze działała na niego uspakajająco.

— Zbyt jestem niedoświadczoną i wolę ograniczyć się do roli słuchaczki. Proszę, dyskutujcie dalej.

— Mówcie, mówcie piękne panie, ale nie zapominajcie, że powinien być jeszcze jeden kontredans, a na Parnasie każdy człowiek musi uczciwie spełniać swe obowiązki — powiedział Adaś, który niezmiernie lubił tego rodzaju zebrania i bawił się na nich o wiele lepiej niż na tańcach.

— Ja mam już bardzo mało do dania—powiedziała poważnie Ańdzia, chociaż w oczach jej migotały złośliwe chochliki. Pragnę tylko, aby wszyscy młodzi ludzie, tu zebrani, wypowiedzieli się szczerze w sprawie równouprawnienia kobiet. Dan i Emil objechali już świat cały i mają z pewnością już określony swój pogląd. Tomek i Alfred, w przeciągu tylu lat, mieli śliczne przykłady, a o Adasiu nie mówię już nawet, on jest naszą dumą i wiem, że stać będzie zawsze po naszej stronie, tak jak i Robert. Teodorek jest jeszcze chorągiewką, Nadziany i Dolek to nasi wrogowie. No, admirale, czy chcesz wypowiedzieć się w tej kwestji?

— Z chęcią, kapitanie.

— Czy uznajesz więc ideę równouprawnienia kobiet?

— Zawsze gotów jestem oddać okręt mój do ich rozporządzenia. Każdy z nas potrzebuje doświadczonego przewodnika aby szczęśliwie dobić do portu. Dlaczego więc kobiety nie mają dzielić losu naszego na morzu i na lądzie jeśli nam bez nich grozi wieczna męka.

— Brawo Emilu, po twojej mowie karjera twoja w oczach Ańdzi jest zabezpieczona-powiedział Adaś. Panny biły brawo, a Tomek tylko patrzał nachmurzony.

— Powiedz Danie, ty, co tak lubisz swobodę, czy zgadzasz się, abyśmy i my ją otrzymały?

— Gotów jestem walczyć z każdym kto powie, że nie powinnyście mieć tych samych praw, co każda wolna jednostka.

Ta krótka, lecz zdecydowana, odpowiedź zachwyciła energiczną przewodniczącą, która ciągnąc dalej rozprawy, nagrodziła posła z Kalifornii mi łym uśmiechem.

— Alfred nie będzie chyba śmiał wypowiedzieć się wrogo, gdyby nawet takie było jego przekonanie i mam nadzieję, że zdecyduje się on nam pomagać, gdy przystąpimy do otwartej walki.

Wątpliwości Ańdzi co do Freda wkrótce się rozwiały i było jej nawet przykro, że tak surowo osądziła go i niesprawiedliwie, gdy ten zaczerwieniwszy się silnie, powiedział prosto lecz przekonywająco:

— Można byłoby mnie nazwać niewdzięcznem zwierzęciem, gdybym nie czcił kobiet i nie służył im całą duszą, gdyż im tylko zawdzięczam to czem jestem i czem jeszcze w przyszłości pozostanę.

Stokrotka klasnęła w dłonie, Betsi rzuciła bukiecik fijołków na kolana Alfreda a inne panie wyrażały mu swe zadowolenie, wymachując chusteczkami i wachlarzami.

— Tomaszu Bengs, zjaw się na sąd i mów prawdę, jeśli zdolny jesteś do tego—komenderowała Ańdzia, przywołując zebranie do porządku.

Tomek zamknął parasol i podniosłszy rękę do góry powiedział uroczyście:

— Jestem za zupełnem uprawnieniem kobiet. Ubóstwiam kobiety i gotów jestem umrzeć za ich sprawę, jeśli to im będzie potrzebne dla ich dobra.

— Żyć i pracować dla idei jest o wiele trudniej a więc i potrzebniej. Mężczyźni są zawsze gotowi umrzeć za nas, ale nie starają się dopiąć tego, abyśmy mogły cenić życie. Tanie uczucie i słaba logika... No, a teraz, wyjaśniwszy sobie nasze zapatrywania, odkładam dalszy ciąg rozpraw na czas świątecznych rozrywek. Serdecznie rada jestem, że Plumfield dał światu sześciu uczciwych działaczy i mam nadzieję, że zawsze walczyć będą o równe prawa dla wszystkich—zawsze i wszędzie. Teraz zaś, moje panie, wracajcie do salonu, a przynajmniej nie pijcie zimnej wody i nie siadajcie w przeciągu.

Zamknąwszy w ten sposób zebranie, Ańdzia złożyła swe berło, a panny pośpieszyły do salonu, aby wykorzystać swe jedno z tak niewielu praw.

––––––––––