ROZDZIAŁ VI.

Nazajutrz po balu była niedziela i całe towarzystwo wybrało się do kościoła; jedni powozami, inni, korzystając ze ślicznej pogody, pieszo. Stokrotkę bolała głowa i ciocia Ludka pozostała z nią w domu, pojmując doskonale, że przyczyna choroby kryje się w jej nieszczęsnej miłości, która stawała się coraz silniejszą w miarę zbliżania się dnia rozstania.

— Stokrotka zna doskonale moje poglądy, jestem też zupełnie o nią spokojna, ale proszę cię, pomów z Alfredem i daj mu jasno do zrozumienia, że w listach jego nie powinno być żadnych miłosnych wynurzeń—w przeciwnym razie, nie pozwolę Stokrotce korespondować. Nie chcę wcale być tyranem, ale nie mogę dopuścić, aby moja dziewczynka tak prędko związała się niepotrzebnemi obietnicami—mówiła p. Małgosia, poprawiając na sobie elegancką szarą suknię, w oczekiwaniu Adasia, który zwykle odprowadzał matkę do kościoła.

— Dobrze, moja droga, chcę dzisiaj porządnie pogadać z wszystkimi moimi trzema chłopcami. Wiem, że każdy z nich przed wyjazdem będzie chciał sam pogawędzić ze mną otwarcie. Bardzo ładnie wyglądasz dzisiaj, moja Małgosiu, i nikt nie uwierzy, że ten długi Adaś to twój syn—dodała p. Ludka, na widok swego siostrzeńca, który zbliżał się do nich, w pełnym blasku swego świątecznego kostjumu.

— Pochlebiasz mi, żeby zmiękczyć serce moje dla twego chłopca. Znam cię dobrze, Ludko, ale w tym wypadku nie myślę ustąpić. Bądź stanowczą z Alfredem, a oszczędzisz mi wielu nieprzyjemności na przyszłość — odparła p. Małgosia, uśmiechając się mile do syna, który podawał jej mały bukiecik rezedy i groszku. Emil i Betsy czekali na nich w powozie, a p. Ludka krzyknęła na pożegnanie z przyzwyczajenia:

— Czy macie czyste chusteczki do nosa.

Wszyscy roześmieli się przy tych słowach i trzy białe chusteczki powiały w powietrzu.

Pozostawszy sama, p. Ludka rozejrzała się wokoło. Stokrotka leżała na kanapie, położywszy mokrą od łez twarzyczkę na małym modlitewniku, z którego w dzieciństwie śpiewała w kościele wraz z Afredem. P. Ludka udała się na murawę; idąc tak z otwartym parasolem przypominała bardzo poruszający się grzyb.

Dan wyruszył na daleki spacer, zdawało się, że Alfred poszedł z nim. Wkrótce jednak powrócił, gdyż ciągnęło go, aby spędzić ostatni dzień pobytu w Plumfildzie, jeśli nie w towarzystwie Stokrotki, to chociaż w pobliżu jej.

P. Ludka zauważyła go natychmiast i zawezwała, proponując mu, aby usiadł przy niej. Miejsce było doskonale wybrane, gdyż nikt nie mógł przeszkodzić ich pogawędce i Fred widzieć mógł okno tego pokoju, w którym leżała Stokrotka.

— Jak tu jest ładnie i chłodno. Nie jestem w stanie wędrować dzisiaj z Danem, zbyt jest gorąco, a on pędzi jak pociąg. Skierował się w stronę błota, gdzie przebywają jego ukochane żmije, ale wykręciłem się od tej przyjemności — powiedział Alfred.

— Zadowolona jestem, żeś powrócił, siądź, odpocznij tutaj i pogawędzimy z sobą po staremu. Byliśmy tak zajęci ostatniemi czasy, że nie miałam możności pomówienia z tobą.

— Jaka pani dobra, ja też pragnąłem pomówić z panią. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że wyjeżdżam tak daleko, prawdopodobnie zrozumiem wtenczas, jak okręt wyruszy z przystani. Naprawdę nie wiem jak dziękować pani i panu Lorenze za to, coście dla mnie uczynili—powiedział Fred z lekkim drżeniem w głosie.

— Najlepiej okażesz swoje przywiązanie ziściwszy nasze oczekiwania, mój chłopcze. W tym nowym życiu czekają cię różne próby i pokusy i tylko rozum i sumienie mogą skierować cię na właściwą drogę. Tutaj okaże się jak mocne są twoje zasady, które staraliśmy się wpoić w ciebie. Rozumie się, że będziesz się mylił—omyłki zdarzają się wszystkim, niech nie będzie tylko nieuczciwych i niesumiennych czynów. Pilnuj się, kochany Fredziu, pracuj nad muzyką i zachowaj czystość i niewinność serca.

— Dołożę wszelkich starań, mamo, ażebyś mogła być dumną ze mnie. Wierzę, że uczynię postępy w muzyce—nie wiem czy bardzo zmądrzyć mi się tam uda. Co się zaś tyczy mojego serca, to wiesz przecież, że zostawiam je tutaj w dobrych rękach.

Przy tych słowach, Alfred mimowoli spojrzał w okno, przysłonięte białą sztorą i twarz jego przybrała wyraz smutny i poważny.

— Pragnę właśnie pomówić o tem z tobą, Alfredzie. Wybaczysz mi, jeśli słowa moje wydadzą ci się okrutnymi, wiesz chyba, jak bardzo los twój leży mi na sercu.

— Proszę, niech pani mówi o Stokrotce. Myśl o niej i rozłące z nią nie daje mi spokoju. Ja na nic nie czekam, nie śmiem niczego się spodziewać, ale kochać będę ją zawsze i wszędzie — wykrzyknął Alfred z taką rozpaczą w głosie, że przeraził p. Ludkę.

— Wysłuchaj mnie uważnie, mój drogi. Wszyscy wiedzą doskonale, że Stokrotka kocha cię, ale matka jej jest tymczasem przeciwna waszemu małżeństwu i ona, jako posłuszna córka, nie chce postępować wbrew jej woli. Młodzi ludzie myślą zawsze, że uczucia ich są wieczne, ale zachodzą czasem nadzwyczajne zmiany i nikt nie umiera od złamanego serca. Pani Ludka uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, że kiedyś pocieszała w ten sam sposób innego chłopca i dalej ciągnęła poważnie.—Jedno z dwojga może się zdarzyć: Możesz spotkać tam kogoś, kogo pokochasz, lub też przejmiesz się tak swą pracą, że nie będziesz już myślał o miłości. Może być, że i miłość Stokrotki przejdzie i za parę lat spotkacie się jak dwoje dobrych i starych przyjaciół. O wiele więc jest lepiej nie związywać się obietnicami, gdy jesteście oboje jeszcze tak młodzi, a za dwa lata śmiać się napewno będziecie z waszych dziecinnych miłostek.

— Czy pani serjo tak myśli?—zapytał Alfred, patrząc badawczo na nią i jego uczciwe niebieskie oczy żądały prawdziwej i stanowczej odpowiedzi.

— Nie, nie myślę tak—odpowiedziała p. Ludka.

— Więc cóż uczyniłaby pani na moim miejscu? W głosie jego czuć było nutę pewnej determinacji.

„Boźe mój, to zdaje się poważniejsze jest jak przypuszczałam“—pomyślała p. Ludka, bardzo zadowolona z tego nowego Alfreda, z którym musiała się liczyć.

— Postąpiłabym tak,—ciągnęła, powiedziałabym sobie: muszę okazać całą moją miłość Stokrotce i doprowadzić do tego, aby matka jej dumną być mogła z takiego zięcia. Do tego dążyłabym z zaparciem, jeśli jednak spotkałoby mnie niepowodzenie, to myśl, że pracuję i walczę dla niej byłaby mi zawsze pociechą i bodźcem.

— Tak samo myślałem i ja, ale potrzeba mi było słówka zachęty—odparł Alfred. Głupsi i biedniejsi odemnie torowali sobie drogę i utorowali ją, dlaczegóż i ja nie mam tego osiągnąć. Wiem, że jestem teraz niczem i że p. Brooke nie może zapomnieć o moim pochodzeniu. Ojciec mój był uczciwym człowiekiem i nie wstydzę się tego, że wychowałem się z jałmużny. Rodzina moja nie robi mi wstydu i ja potrafię kazać się szanować.

— Doskonale Alfredzie! Stań się człowiekiem i wierz mi, że siostra moja Małgosia, oceni twoje starania. Nie pogardza ona biedą ani twoją przeszłością, ale matki zwykle są bardzo wrażliwe i przejęte losem swych córek. Zresztą rodzina nasza, chociaż biedna, dumną jest ze swego dobrego pochodzenia. Nie gonimy za bogactwem, ale cenimy jednak naszych dobroczynnych i szlachetnych przodków,

— W mojej rodzinie nie było złych ludzi, wiem, że nikt nie był pod sądem, nie siedział w kozie i nie był karany. My też byliśmy bogaci, potem zrujnowaliśmy się i ojciec wolał być ulicznym muzykantem, aniżeli prosić o jałmużnę. Ja postąpię raczej tak, niż zdobędę się na jakąś podłość, za pomocą której inni torują sobie drogę.

— Mam to głębokie przekonanie, że jeśli wszystko pójdzie dobrze—rzekła p. Ludka, wzruszona przemową Alfreda—siostra moja zmieni pogląd na tę sprawę, jeśli tylko nie zajdzie ta nadzwyczajna okoliczność, której dopuścić nie chcesz. A teraz zbierz się na odwagę i nie popadaj w melancholję. Pożegnaj się ze wszystkimi wesoło i zostaw po sobie dobre wspomnienie. Pisz do mnie co tydzień, a ja będę odpisywała ci bardzo obszernie. W listach do Stokrotki, jednak, bądź bardzo ostroźny. Siostra moja będzie przeglądała waszą korespondencję i ty wygrasz tylko na tym, jeśli zamiast wynurzeń i żalu przysyłać będziesz wesołe i rozumne opisy twego życia.

— Wszystko, wszystko uczynię tak, jak mi radzisz. Rozłąka nie wydaje mi się już tak straszną i nie dopuszczę do tego, abym z własnej winy utracił jedyne moje szczęście. Dziękuję ci, matko, żeś wzięła mnie pod swoją opiekę. Tak ciężko bywało mi nieraz, gdy wydawało mi się, że wszyscy krzywo patrzycie na mnie i na moje uczucia dla umiłowanej przezemnie Stokrotki. Nikt nie mówił ze mną o tym ani słowa, ale wiedziałem co myślicie; wydaje mi się nawet, że pan Lorenze po części umyślnie zabiera mnie stąd. O tak, życie bywa chwilami bardzo ciężkie!—i Alfred objął głowę obiema rękami, jakby pragnął powstrzymać bieg swych myśli, obaw, uczuć i planów, świadczączych o tym, że szczęśliwe dzieciństwo minęło już bezpowrotnie.

— Tak, życie to ciężka szkoła, ale walka z nim może być tylko dla ciebie pożyteczną. Okazaliśmy ci pomoc w tym, w czym mogliśmy. Teraz musisz sam kierować swoją łodzią i szczęśliwie doprowadzić ją do tej przystani, do której dążysz. Nie wiem jakie będziesz miał pokusy, gdyż nie miałeś nigdy złych skłonności, zresztą liczę, że muzyka będzie zawsze twą najlepszą rozrywką. Tylko nie przepracowywuj się mój drogi.

— Czuję ogromny przypływ energji, ale będę ostrożny. Nie mam czasu na choroby i do wszystkich przepisów twych, mamo, zastosuje się święcie—i Fred roześmiał się, przypomniawszy sobie niezliczone rady p. Ludki, która też nie omieszkała zaraz skorzystać ze sposobności i dodać mu parę nowych przepisów zdrowia, lecz gdy tylko weszła na swój ulubiony temat, ujrzała Emila, spacerującego po dachu domu. Miejsce to przypominało mu okręt i dlatego spędzał tam połowę dnia.

— Muszę pomówić z admirałem. Tam na górze nikt nam nie przeszkodzi, pójdę więc do niego. Idź, pograj Stokrotce, to uspokoi was oboje. Usiądź tylko tak, abym cię mogła widzieć, inaczej nie dotrzymam słowa danego Małgosi—i, poklepawszy go po przyjacielsku po ramieniu, p. Ludka szybko udała się po schodach na górę. Zastała tam Emila, który, nucąc marynarską piosenkę, wycinał swoje imię na balustradzie dachu.

— Proszę cię, ciociu na pokład—rzekł żartobliwie. Tylko co wyciąłem swoje inicjały, aby one od czasu do czasu przypominały wam mnie.

— Nie wiem czy są potrzebne, gdyż i bez nich nigdy nie zapomnimy naszego marynarza—i p. Ludka usiadła koło Emila, nie wiedząc dobrze od czego zacząć swe małe kazanie, którym pragnęła go uraczyć.

— Bardzo się cieszę, że jesteś w dobrym humorze i nie płaczesz tym razem przed moim wyjazdem. Lubię puszczać się w drogę w ładną pogodę i wesoło nastrojony, szczególniej teraz, gdy droga moja daleka — powiedział Emil, nasuwając czapkę na czoło i z miłością patrząc wokoło na stare Plumfield.

— Starczy ci słonej wody i bezemnie, zrobiłam się teraz prawdziwą spartanką i puszczam synów mych na walkę życiową bez żalu i łez, mówiąc im tylko na pożegnanie, że lepsza jest szlachetna śmierć niż nieuczciwe życie—powiedziała p. Ludka i dodała po chwili milczenia: „wiesz mój drogi, że ci często zazdroszczę tych wędrówek morzem, ale mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wyruszyć z tobą; pewno niedługo zostaniesz kapitanem, będziesz miał wtenczas swój własny statek i zabierzesz mnie z sobą“.

— Jeśli będę miał kiedyś swoje własne czółno, nazwę go twym imieniem i wezmę cię jako pomocnicę. To dopiero byłoby wesoło. Pokazałbym ci wszystkie te cuda, o których marzysz tak dawno—entuzjazmował się Emil, przejęty tym nowym projektem—marzeniem.

— Pierwszą swą podróż przedsięwezmę z tobą i będę napewno nią zachwycona, nie zważając na burze i morskie choroby, których obawiam się straszliwie, chociaż z drugiej strony pragnęłam zawsze być uczestniczką jakiejś wielkiej katastrofy, gdzie wszyscy zachowywaliby się jak bohaterowie i naturalnie skończyłoby się szczęśliwym uratowaniem wszystkich.

— Nie, lepiej niech będzie już bez żadnych nieszczęść; kapitan uważa, że przynoszę z sobą zawsze ładną pogodę, jeśli więc bardzo pragniesz katastrof, zachowamy burze dla ciebie—roześmiał się Emil.

— Dziękuję ci, mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. No, teraz Emilu jesteś już prawie oficerem i w tej długiej podróży spadną na ciebie zupełnie nowe obowiązki. Czy przygotowany jesteś na to? Ty tak lekko bierzesz życie, że nieraz z niepokojem pytam się, czy zdajesz sobie sprawę, że teraz nietylko wypełniać rozkazy, lecz wydawać takowe będziesz musiał. Władza, to rzecz niebezpieczna, bacz, aby cię ona nie zaślepiła i żebyś się umiał wywiązać z trudnego zadania uczciwie.

— Masz rację ciociu, dość już napatrzyłem się na rozmaite nadużycia. Przy naszym kapitanie nie będę miał sposobności okazać swojej władzy, ale w każdym razie dołożę wszelkich starań, aby zapobiedz złemu obchodzeniu się jego z majtkami, co czyni zawsze, gdy wypije zbyt dużo monopolu. Dawniej musiałem milczeć, teraz się to zmieni.

— To wszystko co mówisz brzmi tajemniczo i strasznie, cóż robi ten wasz Peters — zapytała p. Ludka żywo zainteresowana.

— Wypija czasami niezliczoną ilość grogów, po których robi się okrutny. Widziałem raz jak jednym uderzeniem powalił majtka na ziemię, a ja stałem bezsilny i nie mogłem przyjść temu nieszczęśliwemu z pomocą. Teraz tego już nie będzie—i Emil zasępił się i zmarszczył groźnie, jakby przeczuwając, że mogą zajść jakieś konflikty między nimi.

— Nie gorączkuj się zbytnio. Dowiodłeś, że jesteś dobrym marynarzem, postaraj się dowieść teraz, że jesteś i dobrym oficerem. To już rzecz trudniejsza; trzeba mieć dużo charakteru, ażeby być rozumnym i sprawiedliwym naczelnikiem. Doskonała to będzie szkoła dla ciebie mój drogi. Figlom koniec, trzeba będzie zachować je dla Plumfieldu. Musisz zasłużyć na twój mundur—powiedziała p. Ludka, przyglądając się błyszczącym guzikom, którymi tak bardzo szczycił się Emil.

— Postaram się ciociu, sam wiem, że już czas skończyć z figlami, ale przecież majtek na lądzie to zupełnie co innego niż na morzu. Wczoraj miałem długą rozmowę z wujem i otrzymałem wskazówki, których nie zapomnę, jak również wszystkiego tego, czego doznałem od was. Co się zaś ciebie tyczy, to nazwę mój okręt na cześć twoją i upiększę go twym popiersiem. Z temi słowy Emil objął i ucałował swoją ciotkę, czym sprawił wielką uciechę Alfredowi, grającemu cicho w pokoju Stokrotki.

— Bardzo jestem ci wdzięczną kapitanie. Jeszcze jedno słowo, mój mały—dużo mówić nie będę. Gdzieś czytałam, że w angielskiej linie okrętowej wpleciona jest czerwona nitka. Gdziekolwiek więc zobaczą taką linę, wiedzą zaraz do kogo ona należy. To przedmowa do mojego kazania. Uczciwość. Męstwo. Sprawiedliwość. Wszystkie te zalety powinny przechodzić jak czerwona nitka przez życie uczciwego człowieka. Pilnuj tej nitki, żeby zawsze i wszędzie była twym, wyróżniającym cię, znakiem. Masz przed sobą ciężkie życie, Bóg wie z jakim towarzyszem los cię zetknie. Ty jednak powinieneś i myślę, że pozostaniesz zawsze dżentelmanem. Wypełniaj obowiązki swe sumiennie, ochraniaj duszę twoją przed złem i pamiętaj zawsze, że masz w nas serdecznych przyjaciół i opiekunów.

Emil zdjął czapkę i słuchał p. Ludki, stojąc z poważnym, skupionym wyrazem twarzy, z którym zwykł był słuchać swego naczelnika.

Gdy skończyła, odpowiedział krótko lecz z zapałem:

— „Możesz być pewną, że wszelkich dołożę starań, aby tak było rzeczywiście“.

— Kazanie skończone! Nie obawiam się o ciebie, ale nigdy niewiadomo, kiedy napadnie na człowieka chwila słabości i często, niechcący zasłyszane słowo, wzmocnić może człowieka. Nieraz przypominam sobie wiele z tego, co mówiła nam mama i staram się korzystać z jej rad nietylko dla siebie, lecz i dla mych chłopców—powiedziała p. Ludka, powstając.

— Chowam te wszystkie skarby na dno serca, na te właśnie czarne godziny. Często na pokładzie widziałem wyraźnie stary Plum, wuja, ciebie; słyszałem wasze rozmowy tak wyraźnie, że wydawało mi się, że jestem wśród was. Życie na morzu jest rzeczywiście bardzo ciężkie, ciociu, ale i pożyteczne dla człowieka i daje taką wytrwałą naturę, jaką ja posiadam. Nie obawiajcie się o mnie; na przyszły rok powrócę z całą skrzynią herbaty, która doda nam odwagi i natchnienia, conajmniej na tuzin powieści. Odchodzisz już, no dobrze, ja zaraz przyjdę również, wszak dzisiaj jem ostatnie dobre śniadanie w domu.

P. Ludka, śmiejąc się, zeszła na dół, a Emil wyrzynał dalej swoje inicjały, nie przypuszczając jak ważne następstwa mieć będzie rozmowa ta dla niego.

Złapać Sana było najtrudniej i zaledwo pod sam wieczór znalazła się ku temu odpowiednia chwila. P. Ludka siedziała w gabinecie z książką w ręku, gdy Dan zajrzał do niej przez okno.

— Chodź, chodź, odpocznij po twym spacerze, z pewnością jesteś bardzo zmęczony—zapraszała go, ukazując mu szeroką kanapkę, służącą stale za miejsce odpoczynku dla wielu ruchliwych młodzieńców.

— Obawiam się czy nie przeszkodzę—odparł Dan, choć na twarzy jego widać było zadowolenie z zaproszenia.

— Ani trochę, ja zawsze lubię pogawędkę. Nie darmo jestem kobietą — roześmiała się p. Ludka.

Dan wszedł przez okno i usiadł na kanapie z zadowoloną miną.

— Ostatni dzień—tak mi się strasznie nie chce jechać. Dawniej, po krótkim odpoczynku, cią-gnęło mnie coś w świat, a teraz przeciwnie. To dziwne, prawda?—zapytał Dan, oczyszczając z tra-wy i liści brodę i włosy. Długi czas leżał on na trawie w tę cichą noc letnią i dużo przemyślał w tym czasie.

— Nie dziwię się ani trochę; przeciwnie, uważam to za dobry znak i jestem bardzo z tego rada — odparła szybko p. Ludka. Sprzykrzyły ci się te ciągłe włóczęgi i dusza twoja spragnioną jest zmiany. Mam nadzieję, że fermerstwo zadowolni cię, chociaż plany twe względem Indjan, osobiście więcej mnie pociągają. Przyjemniej pracować jest dla innych, niż wyłącznie dla siebie.

— Naturalnie—zgodził się Dan. Pragnąłbym teraz osiedlić się gdzieś i mieć naokoło blizkich i drogich mi ludzi; prawdopodobnie przesyciłem się swym towarzystwem i szukam czegoś innego lepszego. Chwilami myślę, że źle uczyniłem, tułając się po świecie zamiast zająć się porządnie swym wychowaniem jak wszyscy inni chłopcy.

Mówiąc to, Dan patrzał pytająco na p. Ludkę, która z trudnością ukrywała ździwienie, wywołane ostatniemi słowami Dana, gdyż dotychczas, nie krępując się, wypowiadał swą pogardę dla książek i dumny był ze swej swobody.

— Nie, ja myślę, że uczyniłeś bardzo odpowiedni wybór. Teraz, będąc dorosłym człowiekiem, możesz lepiej owładnąć swym charakterem, a dawniej tylko bardzo czynne życie i silne wzruszenie mogły powstrzymać cię od szaleństw. Obecnie pewną jestem, że będę miała pociechę z ciebie, niezależnie od tego, czy będziesz walczyć o wolność Indjan, czy, jak Pegaz, zaprzęgniesz się do pługa.

Dan, zadowolony z porównania, uśmiechał się, leżąc na kanapie.

— Cieszę się bardzo, że takiego jesteś o mnie zdania. Zupełnie jeszcze poskromić mi się siebie nie udało. Od czasu do czasu sam na sobie robię takie eksperymenty, ale nie doprowadziłem ich do końca. Dotychczas jest jeszcze wszystko w porządku, ale wcale nie będę ździwiony, gdy życie moje zakończy się jakąś katastrofą.

— Czy miałeś jakieś przykrości podczas swej ostatniej wyprawy. Myślałam, że coś tam z tobą zajść musiało, ale nie chciałam pytać, myśląc, że i tak mi powiesz. Czy mogę w czem ci być pomocną? I p. Ludka, z trwogą spojrzała na Dana, którego twarz stała się chmurną i smutną.

— Nic nadzwyczajnego, ale na St. Francisko trudniej żyć porządnie niż tutaj—odpowiedział wolno. Po chwili zaś zaczął mówić szybko:

— Próbowałem grać i to bardzo źle oddziałało na mnie.

— Czy tą drogą zdobyłeś pieniądze?

— O nie, pieniądze zdobyte są uczciwą pracą, jeśli nie traktować spekulacji jako hazardu.

— Z początku doskonale szła mi karta, ale później zacząłem przegrywać, a resztę rozdałem, aby z tym skończyć, gdyż czułem, że może mnie to zgubić ostatecznie.

— Chwała Bogu, mój drogi chłopcze, nie próbuj tego więcej. Lepiej trzymaj się dalej od miast z ich pokusami, gdyż taka namiętność jest straszna. Pociąga ona za sobą gorsze grzechy, co zresztą wiesz lepiej odemnie.

Dan kiwnięciem głowy wyraził swoją zgodę, ale, widząc jej przerażenie, zaczął mówić żartobliwym tonem, chociaż posępne cienie leżały jeszcze na jego twarzy.

— Nie niepokój się mamo, wszystko już przeszło, ale wiesz przecież, że postrzelona wrona obawia się i stracha. Nie piję i nie robię wogóle tego, czego się obawiasz, ale trudno mi jest radzić sobie z moim charakterem. Polowanie na jelenie i bawoły to jednak jest łatwiejsza sprawa niż mieć do czynienia z ludźmi. Znosić nie mogę ludzi podłych i naprawdę obawiam się czy którego pięknego dnia nie zabiję jakiegoś niegodziwca. I Dan z taką siłą uderzył ręką w stół, że lampa zachwiała się i książki rozsypały się po ziemi.

— Tobie zawsze trudno było panować nad sobą i ja doskonale cię rozumiem. Ja sama pracowałam nad sobą całe życie i nie mogę powiedzieć, żebym poradziła sobie ze swoją zapalczywością, powiedziała p. Ludka, wzdychając. Na litość Boga, panuj jednak nad sobą, gdyż jeden wypadek może cię unieszczęśliwić na całe życie.

Pani Ludka mówiła to ze łzami w oczach i Dan był wzruszony szczerze.

— Będę pilnował się, chociaż rzeczywiście łatwiej jest upilnować dzikie zwierzę niż siebie. Obawiam się też trochę tego osiadłego życia. Doskonale radzę sobie ze zwierzętami, ale ludzie drażnią mnie, nie mogę walczyć z nimi tak otwarcie jak z wilkami, lub niedźwiedziami. Nie, chyba trzeba będzie jeszcze podróżować, póki nie poprawię się tak, że będę mógł żyć z uczciwymi ludźmi, jeśli wogóle to jest dla mnie jeszcze możliwym, odparł zniechęconym tonem.

— Posłuchaj mej rady i nie zmieniaj swych planów. Czytuj więcej, próbuj pracować nad sobą i staraj się mieć do czynienia z ludźmi, którzy właśnie nie drażnić, lecz uspakajać cię mogą. Przecież cały ten czas, który spędziłeś z nami, byłeś łagodny jak jagnię i dla nas wszystkich towarzystwo twoje było nadzwyczaj przyjemne.

— Bardzo rad jestem, chociaż nieraz czułem się jak w klatce, ale już nie tak jak dawniej—dodał, widząc zdziwioną minę p. Ludwiki. Zrobię tak, jak mi pani radzi i będę szukał dobrego towarzystwa, chociaż w moim koczującym życiu trudno jest o to.

— Teraz będzie ci lżej, gdyż możesz trzymać się zdala od pokus. Weź z sobą dużo książek i czytaj, to pomaga. Książka to dobry przyjaciel. Pozwól, niech ci wybiorę parę i p. Ludka skierowała się do bibljoteki.

— Proszę o książki podróżnicze i opowiadania — religijne nie są odpowiednie dla mnie — powiedział Dan.

Pani Ludka odwróciła się szybko i, położywszy mu obie ręce na ramieniu, rzekła, patrząc mu prosto w oczy:

— Nie zartuj Danie i nie staraj się pokazać gorszym niż jesteś. Wiem jak kochasz przyrodę, a to już jest bardzo wiele, mam nadzieję, że miłość ta zaprowadzi cię daleko i zrozumiesz wreszcie wiele rzeczy, które wydają ci się tajemniczemi; w twoim pokoju widziałam tę małą Biblję, którą otrzymałeś jeszcze w dzieciństwie. Zaglądaj do niej często Danie, zacznij od Dawida, historja którego tak bardzo interesowała cię dawniej. Teraz lepiej go zrozumiesz. Mam nadzieję, że nie odmówisz tego swej starej matce, która zawsze kochała swego urwisa i pragnęła tylko jego dobra.

— Z pewnością mamo—odparł Dan, i twarz jego rozjaśniła się.

Pani Ludka odwróciła się do szafy i zaczęła mówić o książkach, rozumiejąc, że powiedziała dosyć.

Na drugi dzień wszyscy trzej chłopcy wyjechali. Byli oni w dobrych humorach i, siedząc w starym omnibusie, machali chustkami i kapeluszami i posyłali całusy wszystkim, w szczególności p. Bhaer. Stała ona z zapłakanymi oczami, a kiedy ucichł turkot kół, rzekła proroczo:

— Mam takie przeczucie, że z jednym z nich stanie się coś niezwykłego i jeśli już wszyscy nawet powrócą, to nie takimi, jakimi wyjechali. Cóż robić jednak, taki jest zawsze los matek i opiekunek.

––––––––––