ROZDZIAŁ VII.

Po wyjeździe chłopców cisza zapanowała w Plumfieldzie. W sierpniu rozjechali się prawie wszyscy. Każdy pragnął pewnej zmiany. Pp. Bhaer pojechali więc w góry, Lorenzowie nad morze, a rodzina Brooków i chłopcy Bhaerów odwiedzali kolejno jednych i drugich, gdyż dla porządku musiał zawsze ktoś w domu pozostać, Robert i Teodorek powrócili dopiero co z nad morza. P. Małgosia i Stokrotka były w Plumfieldzie, a Ańdzia postanowiła wziąć sobie mały urlop i spędzić go z przyjaciółką. Adaś i Tomek udali się na jakąś wycieczkę, a Robert zastępował ojca. Powietrze morskie najwidoczniej źle oddziałało na Teodorka, który był więcej niż dawniej swawolny i do rozpaczy doprowadzał swoją łagodną ciotkę i biednego Roberta. Okta była przemęczona dziką jazdą, a Don otwarcie protestował. Figle nocne rozśmieszały i gniewały studentów, krzyki przeszkadzały im pracować, a życie Teodorka, winowajcy tego wszystkiego, wisiało na włosku, gdyż biegał jak zwarjowany po polach i lasach.

Pewnego pięknego dnia po szczęśliwym połowie ryb obaj bracia odpoczywali na sianie. Stokrotka miała gości i chłopcy nie mieli ochoty wobec tego pokazywać się w domu.

— Wiesz co Robercie, Don chyba chory jest. Nie bawi się, nie je, nie pije i jest jakiś dziwny. Dan zabije nas, jeśli się z nim coś stanie—powiedział Teodorek, patrząc na Dona, który leżał koło swej budy. Pies wciąż wałęsał się pomiędzy pokojem Dana i tą częścią ogrodu, gdzie Dan kazał pilnować mu swej czapki aż do swego powrotu.

— To może z powodu gorąca, chociaż chwilami wydaje mi się, że tęskni bardzo za Danem. Zmienił się ogromnie po wyjeździe chłopców. Czy nie stało się co z Danem. Don wył całą tę noc przeraźliwie i nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca—odparł Robert zamyślony.

— Et, głupstwo, cóż on może wiedzieć. Pobiegam z nim trochę, to zaraz się rozrusza. Hej, Donie, obudź się! I Teodorek klaskał w ręce i potrząsał psem, który patrzał na niego z ponurą obojętnością.

— Zostaw go w spokoju—jeśli mu jutro nie będzie lepiej, zaprowadzimy go do weterynarza.

Mówiąc to, Robert śledził dalej szybujące jaskółki, powtarzając w myśli łacińskie wiersze. Ale duch przekory opanował Teodorka i, wbrew radom brata, nie przestawał drażnić psa. Don jednak nie zwracał uwagi zarówno na jego pieszczoty, jak rozkazy i wymówki, dopóki Teodorek, straciwszy cierpliwość nie porwał za szpicrutę, chcąc go uderzyć. Wiedząc jednak, że Don pozwala się tylko bić Danowi, Teodorek założył mu łańcuch i uwiązał go. Ten sposób zabawy mniej jeszcze podobał się Donowi, który zaczął ujadać. Robet pośpieszył na pomoc.

— Nie bij go, Dan nie pozwolił go ruszyć, zostaw to biedne zwierzę w spokoju, słyszysz co mówię?

Robert rzadko rozkazywał, ale jeśli się to już zdarzyło, Teodorek musiał go słuchać bezwarunkowo. Dzisiaj jednak, rozkazujący ton Roberta jeszcze bardziej go podniecił i raz jeszcze silnie uderzył biednego psa. Uderzenie okazało się fatalne, gdyż w tej chwili Don rzucił się na Teodorka, a Robert, który stanął między nimi, poczuł ostre zęby psa na swojej nodze. Don zrozumiał odrazu błąd swój i ze smutkiem patrzał na Roberta, którego bardzo lubił. Robert łagodnie pogłaskał go po łbie i odszedł, kulejąc, do sterty siana, w towarzystwie Teodorka, którego gniew stajał, ustępując miejsca wstydowi i skrusze na widok rannej nogi brata.

— Boże, jak mi przykro—szeptał, dlaczego nawinąłeś mu się, wymyj prędko ranę, masz, to może być bandażem i Teodorek wyciągnął z kieszeni chustkę, wątpliwej czystości.

Robert nie zwracał nigdy uwagi na różne takie zdarzenia, teraz jednak siedział blady jak płótno, pilnie oglądając krwawe plamy na nodze.

Starając się ukryć swoje wzruszenie, Teodorek zaczął ze śmiechem:

— Czy naprawdę martwisz się tym głupstwem, Robercie?

— Obawiam się wścieklizny, ale jeśli rzeczywiście Don był wściekły, to rad jestem, że ukąsił mnie a nie ciebie—powiedział Robert, uśmiechając się słabo.

Słysząc te straszne słowa, Teodorek pobladł jeszcze bardziej niż brat i, upuszczając na ziemię swą chustkę, szeptał, patrząc mu w oczy:

— O Robercie, nie mów tak, co robić, co robić?

— Idź po Ańdzię. Ona jedna będzie wiedziała co czynić, tylko nie strasz cioci i nie mów wogóle nikomu. Ańdzię znajdziesz na balkonie w oficynie, idź prędko, ja zaś będę przykładał wciąż świeżą wodę. Nie bój się, Teodorku, może niepotrzebnie jesteśmy przerażeni. Pomyślałem to sobie, bo rzeczywiście Don dziwny jest jakiś. Robert mówił to spokojnie, ale Teodorek był tak przerażony, że długie nogi uginały się pod nim, a twarz jego okropnie blada wydałaby wszystko, gdyby był spotkał kogoś po drodze.

Ańdzia leniwie bujała się na hamaku, dla rozrywki studjując przebieg krupu, gdy wzruszony chłopiec mało nie wyrzucił jej na ziemię, schwyciwszy gwałtownie ją za rękę.

— Chodź, chodź, prędko do Roberta, do stodoły, Don wściekł się i ugryzł go i nie wiemy co robić. Ja winien jestem wszystkiemu, nikomu nic nie mów i chodź już, moja droga.

Ańdzia gwałtownie skoczyła z miejsca, szybko minęli dom, w głębi którego Stokrotka, nic nie podejrzewając, wesoło gawędziła z koleżankami, a ciocia Małgosia spokojnie odpoczywała na górze.

W czasie ich nieobecności Robert zdążył zupełnie zapanować nad sobą i spokojnie opowiedział Ańdzi całe zdarzenie. Jedno spojrzenie rzucone na Dona było wystarczające; leżał on skulony w swej budzie i patrzał tak niezwykle ponuro na nich, że Ańdzia czuła, że opuszcza ją wrodzona jej odwaga i rzekła wolno, patrząc na wodę.

— Słuchaj Robercie, jest jeden niezawodny środek i zwlekać z tym nie można; sami nie będziemy umieli wytłomaczyć sobie jaki jest powód choroby Dona, lecz zawsze lepiej jest być zbytnio nawet ostrożnym. Mogę się zaraz zabrać do tego, ale strach mnie bierze, gdy pomyślę, jak cię meczyć będę. Przy tych słowach, Ańdzia utraciła kompletnie swój zwykły spokój, głos drgnął jej i łzy zabłysły w oczach.

— Wiem, wiem doskonale co chcesz uczynić; trzeba przypalić ranę. Dobrze. Mogę pocierpieć trochę, niech tylko Teodorek odejdzie lepiej, poco patrzać ma na tak przykry widok. I mężny Robert zacisnął mocno usta, dając bratu skinieniem głowy znak do odejścia.

— Nie ruszę się z miejsca, wszystko przetrzymam, to mnie, nie jemu trzeba zrobić tę przykrą operację — wykrzyknął Teodorek, robiąc możliwe usiłowania, aby nie wybuchnąć płaczem.

— Niech pozostanie, dla niego będzie to pożyteczna lekcja — powiedziała surowo Ańdzia, myśląc ze strachem o tym, co czeka obu drogich jej chłopców.

— Siedźcie spokojnie, ja zaraz powrócę—rzekła, kierując się do domu i obmyślając po drodze co jej czynić należy.

W kuchni prasowano tego dnia i ogień palił się pod blachą. W mieszkaniu nie było nikogo, gdyż służba odpoczywała na górze. Ańdzia włożyła duszę do ognia i, zakrywszy twarz rękoma, daremnie walczyła ze łzami, które padały na ogień. Szukać pomocy nie miała u kogo, wiedziała doskonale, co w takich wypadkach robić trzeba, ale pierwszy raz obawiała się, że może zabraknąć jej odwagi. Każdy inny pacjent byłby interesujący, ale niebezpieczeństwo grożące jej kochanemu chłopcu doprowadzało ją do rozpaczy, chociaż wciąż starała się pocieszyć myślą, że przerażenie jej może jest płonne, że Don nie jest wcale wściekły.

— Jeśli ja stracę odwagę—myślała, chłopcy nie wytrzymają i zajdzie ogólne zamieszanie. Zawiozę Roberta do doktora, a Dona pokażę weterynarzowi, wtenczas będzie się wiedziało jak narawdę rzeczy stoją.

Uzbrojona w rozpalone żelazo, kubeł wody z lodem i ręczniki, Ańdzia powróciła do stodoły, gdzie chłopcy siedzieli bez ruchu. Ańdzia musiała użyć całej zimnej krwi i odwagi, z której zwykle tak dumną była, aby uczynić to, co do niej należało.

— Jedna minutka Robercie i wszystko będzie gotowe. Podtrzymaj go Teodorku, gdyż może mdleć nam. No, odwagi, chłopcy, zaczynamy!

Robert zakrył oczy, zacisnął usta i siedział jak mały bohater. Teodorek, blady jak ściana, klęczał przy nim, dręczony wyrzutami sumienia na widok cierpień brata. Ańdzia, jak można najdelikatniej, zabrała się do dzieła. Biedny Robert cicho lecz boleśnie zajęczał, a kiedy zawołała na pomoc Teodorka, aby podał jej wody, odpowiedzi nie było; Teodorek leżał zemdlony. Robert zobaczywszy to, zaśmiał się z cicha. Ańdzia wzmocniona na duchu jego odwagą, zabrała się do bandażowania. Gęste krople potu spływały jej z czoła, ale pracowała odważnie i śmiało; Teodorek wkrótce przyszedł do siebie, był mocno zawstydzony swym brakiem męstwa, okazanym w tej krytycznej chwili. Zaczął błagać wszystkich, aby nie wspominali o tym absolutnie nikomu i „shańbił“ się ostatecznie, rozpłakawszy się, jak małe dziecko, na ramieniu brata.

— Nic, nic, wszystko teraz już będzie dobrze—mówiła wesoło Ańdzia, wachlując obu swych pacjentów starym słomkowym kapeluszem stangreta, znalezionym w stodole. Teodorek jednak nie prędko mógł się uspokoić. Płakał i śmiał się naprzemian. Robert, uspokojony zupełnie, starał się pocieszyć i rozweselić brata.

— Słuchajcie no chłopcy! Nie będziemy nikomu nic mówić, gdyż nasz przestrach jest zupełnie nieuzasadniony Don pił wodę kiedy przechodziłam i pewna teraz jestem, że jest zdrów zupełnie. Nie możemy jednak pokazać się w domu z temi przerażonemi minami, uciekajmy więc prędko, pojedziemy do miasta, do mojego starego przyjaciela dr. Morrisona, który obejrzy moje dzieło i uspokoi nas, gdyż wszyscy jesteśmy podenerwowani. Siedź spokojnie, Robercie, Teodorek zaprzęgnie konia, a ja pobiegnę do domu po kapelusz i poproszę ciocię Małgosię, aby wytłomaczyła mnie przed Stokrotką. Nie znam jej koleżanek i będzie im bez nas swobodniej. Zjemy coś u mnie tam w mieście i powrócimy do domu z lekkim sercem. Ańdzia mówiła szybko, aby ukryć swoje zdenerwowanie, którego starała się nie okazywać przez wzgląd na zawodową dumę.

Chłopcy radzi byli z pomysłu, lepsze to było o wiele od siedzenia na miejscu. Teodorek poszedł umyć się przy studni. Robert zaś leżał spokojnie na sianie, śledząc znowu lot jaskółek. Myśl o śmierci, która tak nieoczekiwanie zjawiła się przed nim, wywołała cały szereg nowych i obcych mu wrażeń. Myślał też o swych ukochanych rodzicach, o ojcu, dla którego śmierć najstarszego syna byłaby strasznym ciosem. Robert nie bał się śmierci i, leżąc tak na sianie, myślał o życiu, z wiarą patrząc w przyszłość.

Ańdzia, dostawszy się szczęśliwie do domu i nie spotkawszy nikogo po drodze, napisała kartkę do Stokrotki, w której donosiła jej, że jedzie z chłopcami na spacer i powróci dopiero wieczorem. Następnie pośpieszyła do swych pacjentów, których zastała już w lepszych humorach.

Usadowiwszy możliwie wygodnie Roberta, wyruszyli z podwórza, z tak wesołemi minami, jakby się im nie zdarzyło nic przykrego, i tak dojechali do miasta. Dr. Morrison śmiał się z ich przestrachu, kiedy jednak chłopcy schodzili już ze schodów, zatrzymał ją chwileczkę i powiedział szeptem:

— Niech pani wyśle psa do weterynarza i chłopca ma wciąż na oku. Nie trzeba nic mówić, ale zbytnia ostrożność nie może zaszkodzić.

Ańdzia kiwnęła mu głową na znak zgody, znacznie jednak uspokojona poszła z chłopcami do dr. Watkinsa, który obiecał przyjechać i obejrzeć Dona. Napili się następnie herbaty u Ańdzi i w doskonałych usposobieniach powrócili do domu. Tylko zapuchnięte oczy Teodorka i małe utykanie Roberta przypominały im straszne zdarzenie. Ponieważ goście siedzieli jeszcze na balkonie, weszli kuchennym wejściem i Teodorek szukał pociechy w tym, że bujał Roberta w hamaku, a Ańdzia, w oczekiwaniu weterynarza, zabawiała ich najróżnorodniejszymi historyjkami.

Dr. Watkins orzekł, że Don choruje z powodu gorąca, ale nie znalazł w nim żadnych oznak wścieklizny.

— Tęskni bardzo za swym panem. Możliwe, że zbyt dużo dostaje jedzenia. Zatrzymam go przez parę tygodni u siebie i przyślę go zupełnie już zdrowego do domu.

Gdy to mówił, Don podszedł i położył swój ołbrzymi łeb na jego ręku, jakby czuł, że ten człowiek rozumie go doskonale. W ten sposób Don poddał się swemu losowi, a nasi spiskowcy zaczęli się naradzać pomiędzy sobą, jak dostarczyć Robertowi potrzebnego mu spokoju, nie wzbudzając niepotrzebnych podejrzeń. Na szczęście miał on przyzwyczajenie pracować długo w swym pokoju, co mógł robić i teraz, leżąc spokojnie. Mając wyjątkowo łagodne usposobienie, nie męczył ani siebie, ani innych zbytecznemi obawami i zapomniał wkrótce o swym przestrachu. Burzliwego Teodorka uspokoić było trudniej i Ańdzia musiała dokładać wszelkich starań, aby nie wydał sekretu. Męczyły biedaka wyrzuty sumienia, a nie mając w pobliżu mamy, której powierzyłby swoją tajemnicę, czuł się nieskończenie nieszczęśliwym. Dnie całe poświęcał Robertowi, którego nieraz męczył swą zbytnio troskliwą opieką. W nocy niespokojne sumienie i bujna wyobraźnia robiły z niego prawdziwego męczennika. Poczciwa Ańdzia czuwała nad nim, dawała mu różne krople, czytała mu na głos, gniewała się, a gdy raz, późnym wieczorem spotkała go jak samotnie spacerował po ogrodzie, zagroziła mu, że zamknie go na klucz, jeśli nie będzie leżał spokojnie w łóżku. Po trochu Teodorek uspakajał się, ale w tym swawolnym chłopcu zaszła tak raptowna zmiana, że wszyscy zwrócili uwagę na to już nawet przed powrotem pp. Bhaer. Był wesoły jak dawniej, ale zarazem bardziej panujący nad sobą; gdy napadał go dawniejszy upór, jedno spojrzenie Roberta wstrzymywało go i ustępował natychmiast. Zaprzestał kpin z brata, nie wyśmiewał jego zapału do książek, jego staromodnego gustu, przeciwnie obchodził się z nim z szacunkiem.

— Nie rozumiem zupełnie — mówiła p. Ludka w tydzień po powrocie do domu, co zrobiło się z Teodorkiem. Może to łagodny wpływ Małgosi, albo smaczne kąski Stokrotki, lub też pigułki Ańdzi. Ktoś go zaczarował podczas mojej nieobecności — nigdym nie widziała go tak łagodnym, cichym i posłusznym.

— Poprostu wyrósł i stał się rozumniejszy. Robert też zmienił się podczas naszej nieobecności: jest mężniejszy, poważniejszy i faktycznie wzrusza mnie miłość jego dla starego ojca, która rośnie u niego wraz z latami. Nasi chłopcy często jeszcze dziwić cię będą, moja Ludko, i my tylko radować z tego się możemy. Mówiąc to, prof. Bhaer z dumą patrzał na synów, którzy schodzili razem ze schodów. Teodorek objął brata i z uwagą słuchał jego geologicznych wyjaśnień o kamieniach trzymanych w ręku. Dawniej Teodorek śmiał się z jego ciągłych wykładów, kładł mu różne kamienie pod poduszkę, sypał piasek do trzewików lub wysyłał paczki pod adresem „M. R. Bhaer.

Robert wciąż jeszcze utykał na nogę i Teodorek zawsze podawał mu ramię dla podtrzymania go, zawsze jeszcze zachwycony odwagą Roberta i pełen skruchy. Robert parę dni temu upadł na schodach i ta szczęśliwa okoliczność tłomaczyła wszystkim jego utykanie. Prócz Ańdzi i Teodorka nikt absolutnie nie wiedział prawdy.

— Mówiliśmy właśnie o was, moi drodzy przyjaciele, chodźcie tu i powiedzcie nam czy jakaś dobra wróżka zamieniła was, czy też my po tej długiej rozłące lepiej i przenikliwiej widzimy i oceniamy was—powiedziała p. Ludka, gościnnie zapraszając ich aby spoczęli na nieocenionej starej kanapie. Profesor zaś odłożył całą paczkę nierozpieczętowanych listów, żeby wziąć udział w tej miłej pogawędce.

Chłopcy serdecznie uściskali matkę, radośnie patrząc na nią. Sumienia ich nie były jednak zupełnie spokojne, gdyż dotychczas nie mieli oni żadnych tajemnic przed swemi rodzicami.

— Robert i ja byliśmy przez cały ten czas nierozłączeni jak para bliźniąt. Ja staram się go ożywić, a on wstrzymuje mnie od szaleństw—zupełnie jak ojciec z tobą. Bardzo tak jest dobrze i ja niezmiernie jestem z tego zadowolony—zakomunikował Teodorek, uważając sprawę za wyczerpaną.

— Mama nie będzie ci bardzo wdzięczna za porównanie. Dla mnie jest ono bardzo pochlebne—powiedział Robert, wśród śmiechu, wywołanego komplementem Teodorka.

— Bardzo dobre porównanie. On rzeczywiście ma rację i jeśli ty, Robercie, chociaż w części będziesz dla niego tym, czym był wasz ojciec dla mnie, bardzo już wiele uczynisz. Jestem niezmiernie zadowolona, że pomagacie jeden drugiemu, tak być powinno. Postępujcie tak i nadal.

— Mama ma rację. Ja również rad jestem z waszej przyjaźni. Takie zbliżenie cenne jest dla was obu i pragnę bardzo, aby ciągnęło się ono przez całe życie — dodał profesor Bhaer, uśmiechając się do swych chłopców, którzy nie wiedzieli dobrze jak się zachować wobec tych pochwał. Robert milczał, obawiając się wygadać, ale Teodorek nie wytrzymał i uważał za konieczne dać parę objaśnień.

— Rzecz polega na tym, że zrozumiałem nakoniec jaki nasz Robert jest dobry i odważny i teraz pragnę wynagrodzić mu te przykrości, jakich byłem przyczyną. Wiedziałem, że jest wykształcony, ale uważałem go za móla książkowego, który siedzi zawsze w książkach i wciąż wyjeżdża ze swoim sumieniem. Teraz przekonałem się jak bardzo jest mądry i odważny. O tak, nasz stary Robert to bohater—dumny jestem z niego. Wy też bylibyście dumni, gdybyście wiedzieli wszystko.

Surowe spojrzenie Roberta przerwało krasomóstwo Teodorka, zatrzymał się, zarumienił i z rozpaczą zakrył ręką usta.

— Dlaczego nie mamy wiedzieć wszystkiego—zapytała p. Ludka, która teraz zrozumiała, że ukrywają coś przed nią. Chłopcy, ciągnęła dalej uroczyście, mnie się wydaje, że ta zmiana, o której mówimy, zaszła nie tylko dlatego, żeście wyrośli. Mam wrażenie, że podczas naszej nieobecności Teodorek wpadł w biedę, a Robert wydostał go stamtąd. Tym tłumaczy się niezwykle dobre sprawowanie się mojego urwisa i wielka powaga świątobliwego Roberta, który nigdy dotychczas nie ukrywał nic przed swą matką.

Teraz Robert spurpurowiał tak jak Teodorek i, po chwilowym milczeniu, podniósł głowę i powiedział z westchnieniem i ulgą:

— Tak mamo, masz rację, ale teraz przeszło już wszystko i nie mówmy więcej o tym. Czułem się winnym, że ukrywam coś przed wami, ale teraz kiedy się już domyśliłaś, czuję się spokojny, ale ty nie przejmuj się, mamo. Zapomnieliśmy już obydwaj o tym, co się stało.

Pani Ludka spojrzała na Teodorka, który silnie zamrugał oczyma, nie wytrzymawszy jej spojrzenia. Zwróciła się w stronę Roberta, ale ten tak mile się do niej uśmiechał, że ją to uspokoiło. Jednakowoż wyraz twarzy starszego syna zafrasował ją; wydawał się poważniejszy i jakby starszy choć zawsze miły. Pojęła odrazu, że jakieś niebezpieczeństwo groziło jej chłopcu, a porozumiewanie się ciągłe Ańdzi z jej synami wzmocniło jej obawy.

— Robercie drogi, byłeś chory, skaleczyłeś się czy coś podobnego, proszę was powiedzcie zaraz prawdę, nie chcę żadnych sekretów. Zdarza się, że chłopcy cierpią przez całe życie od jakiegoś wypadku, na który nie zwrócili dostatecznej uwagi w swoim czasie. Fritzu, proszę cię, każ im mówić. Pan Bhaer odłożył pióro, podszedł do chłopców i przemówił do nich głosem, który uspokoił p. Ludkę i dodał odwagi chłopcom.

— Dzieci moje, powiedzcie nam prawdę, nie ukrywajcie nic, Teodorek wie, że wybaczamy mu dużo przez miłość naszą do niego, a więc mówcie.

Teodorek ukrył się natychmiast w poduszkach kanapy, skąd widniały tylko jego długie czerwone uszy, a Robert krótko i zwięźle opowiedział całą historję, chcąc najmożliwiej oszczędzić brata i śpiesznie dodając, że Don nie wściekł się wcale, że rana jego jest już prawie zagojona i żadnego niebezpieczeństwa niema. Pani Ludka, słuchając go, tak zbladła, że Robert musiał podtrzymać ją, a profesor wzruszony wyszeptał:

— Boże mój, nie przeniósłbym straty mego syna. Jak się czuję szczęśliwym, że pozostałeś z nami.

Pani Ludka ściskała i tuliła go do siebie, potem ojciec ujął go za obie ręce, powiedziawszy drżącym głosem:

— Śmiertelne niebezpieczeństwo bywa doskonałą próbą dla człowieka, ty wytrzymałeś ją...

Głuchy jęk, wychodzący z pod poduszek kanapy przerwał mowę profesora, a nerwowe poruszanie długich nóg Teodorka jasno mówiły o jego rozpaczy. Serce matczyne zmiękło i p. Ludka odnalazła nakoniec, łzami zalaną twarz syna i zawołała ze śmiechem, chociaż i jej twarz mokrą była od łez:

— Chodź prosić o przebaczenie, nieszczęsny grzeszniku. Wiem, żeś dużo przecierpiał i nie powiem ci już ani słowa. Tylko, jeśliby się coś naprawdę stało z Robertem, ja byłabym jeszcze nieszczęśliwszą od ciebie. Postaraj się drogi chłopcze zapanować nad sobą, dopóki jeszcze czas. Dobrze?

— O mamo ja tak się staram, nigdy nie zapomnę tego co zaszło i, jeśli teraz nie poprawię się, to rzeczywiście nie warto będzie myśleć nawet o mnie—mówił Teodorek, z zaciętością ciągnąc się za włosy.

— O, tak mój drogi, nie trzeba tracić nadziei. Czułam się zupełnie tak samo, gdy miałam lat piętnaście i gdy Amelka o mało co nie utonęła przezemnie. Mama pomogła mi wtenczas, tak jak i ja tobie teraz. Zwracaj się Teodorku zawsze do mnie o pomoc, będziemy wspólnie walczyć z twym wrogiem. Ja niemało przecierpiałam także, ale nie zawsze byłam zwyciężoną. Zobaczysz iż i teraz wspólnie zwyciężymy nieprzyjaciela.

Nastąpiło krótkie milczenie; Teodorek i matka jego płakali i śmieli się naprzemian, a Robert stał obok ojca, rad niezmiernie, że ta ciążąca mu tajemnica wyjaśniła się w końcu.

Nagle Teodorek zerwał się z miejsca, i podchodząc do ojca, rzekł nieśmiało:

— Ojcze ja jestem winien, wiem o tem, że powinienem być ukarany, ale czy nie zechcesz mi przebaczyć tak jak to Robert uczynił.

— Z całego serca, synu mój, inaczej nie mógłbym nazwać się twym ojcem. Już jesteś dostatecznie ukarany i pewny jestem, że nie przejdzie to dla ciebie bez śladu. Tutaj jest miejsce dla obu moich chłopców i profesor wziął swych synów w objęcia.

Pani Ludka, ze zwykłą sobie sentymentalnością, zachwycała się tym obrazkiem. Postanowiono w dalszym ciągu zachować tajemnicę przed wszystkimi, Ańdzi tylko należało się podziękowanie za jej odwagę i serdeczne zajęcie się Robertem.

— Zawsze mówiłam, że w tej dziewczynie są wszelkie dane, aby wyrosła z niej dzielna niewiasta. Teraz dokazała tego. Niema w niej strachu, trwogi, omdleń, a za to moc zdrowego rozsądku i szlachetnego serca. Kochana dziewczyna, czem okazać jej mogę moją wdzięczność—powiedziała p. Ludka z uczuciem.

— Każ Tomkowi pozostawić ją w spokoju— zaproponował Teodorek, który znowu odzyskał równowagę, chociaż lekki cień smutku zasępiał jego wesołą twarzyczkę.

— Rzeczywiście on ją strasznie nudzi. Zabroniła przychodzić mu dopóki tutaj bawi i wysłała go z Adasiem. Bardzo lubię naszego starego Tomka, ale w stosunku do Ańdzi jest on niemożliwy—dodał Robert, który pomagał ojcu w przeglądaniu obszernej korespondencji.

— Zrobię to — powiedziała p. Ludka ze stanowczością w głosie. Nie mogę dopuścić, aby tych zdolności dziewczyna zepsuła sobie przyszłość przez fantazję niemądrego chłopca. W chwili słabości może mu ustąpić, a wtenczas ze wszystkim koniec. Bardziej doświadczone i mądre kobiety wpadały w ten sposób, a później żałowały tego przez całe życie, Ańdzia musi utorować sobie drogę i dowieść, że stoi na wysokości swego zadania, a później niech wychodzi sobie za mąż jeśli znajdzie odpowiedniego człowieka...

––––––––––