ROZDZIAŁ XV.

Było to już w końcu stycznia, gdy pewnego dnia p. Bhaer powróciwszy do domu, udał się wprost do pokoju p. Ludki i, zamknąwszy drzwi za sobą, powiedział, przybierając możliwie spokojny wyraz twarzy:

— Przyniosłem ci Ludeczko niedobre wieści.

— Mów prędko, Fritzu, niema nic gorszego jak wyczekiwanie złych wiadomości—zawołała p. Ludka, rzucając robotę i zrywając się z krzesła.

— Musimy czekać, moja droga, i miejmy nadzieję, że może nieszczęście ominie nasz dom, a rzeczywiście nieszczęście grozi nam poważne. Przed chwilą dowiedziałem się właśnie, że okręt Emila zaginął, o nim samym niema żadnych wiadomości.

Mówiąc to, p. Bhaer zbliżył się do żony i podtrzymał ją silnym swym ramieniem, gdyż biedna p. Ludka, słysząc tę wieść straszliwą, zachwiała się tak silnie, że gdyby nie pomoc męża, upadłaby na ziemię. Zapanowała jednak nad sobą i usiadłszy spokojnie, słuchała opowiadania p. Bhaer.

Jeden z uratowanych marynarzy zawiadomił o nieszczęściu właściciela okrętu w Hamburgu. Ponieważ wiadomym jest, że jedna z łódek została uratowaną, można mieć nadzieję, że i inne ocalały. O wszystkim tym depeszował Franz do wuja, nie wspominał jednak o tym, że wszyscy uratowani majtkowie jednogłośnie zapewniali, że łódź kapitana zatonęła z pewnością, gdyż była zbyt blizko walącego się okrętu. Ta smutna wiadomość doszła jednak do Plumfieldu i wszyscy opłakiwali gorzko Emila. Jedna p. Ludka zapewniała wciąż wszystkich, że nie mógł on zginąć, że dał sobie z pewnością radę, że powróci do nich zdrów i cały. Uspakajała ona w ten sposób biednego profesora nawet wtenczas, kiedy sama już wątpić w to zaczynała. P. Bhaer był jednak ciężko zgnębiony stratą swego syna, gdyż przywykł patrzeć na synów swej siostry jak na własne dzieci. Alfred słał list za listem, a Tomek biegał od rana do wieczora po różnych biurach, pragnąc otrzymać jakieś pocieszające wieści. Nawet Jakóbek znalazł czas na napisanie bardzo serdecznego listu, Nadziany i Jerzy przynosili wciąż kwiaty i cukierki p. Bhaer i Józi a Ned przyjechał aż z Chicago, żeby uścisnąć im dłonie.

— Tak bardzo pragnąłem dowiedzieć się czegoś o naszym miłym chłopcu, że nie mogłem usiedzieć na miejscu—powiedział on.

— Takie objawy przyjaźni są bardzo pocieszające i dowodzą, że udało mi się wszczepić w mych chłopców to uczucie miłości braterskiej, które pomagać i podtrzymywać ich będzie w walkach życiowych—powiedziała p. Ludka, po wyjeździe Neda.

Robert odpowiadał na tysiące współczujących listów, a pochwały jakimi obsypywano Emila, mogłyby zamienić go w świętego, gdyby chociaż połowa odpowiadała rzeczywistości.

Starsi znosili nieszczęście spokojnie, ale młodsi protestowali głośno, a mała Józia, ulubienica kuzyna Emila, była niepocieszona. Ani krople Ańdzi, ani tkliwe słowa Stokrotki i Betsi nie mogły jej uspokoić. Zapłakiwała się a w rozmowie z matką wciąż powracała do tego strasznego wypadku, który prześladował ją we śnie i na jawie. Pani Małgosia zaczynała już niepokoić się serjo o swą córeczkę, gdy nadszedł list od p. Kameron, w którym radziła Józi, aby całą siłą woli panowała nad sobą i nie poddawała się smutkowi.

Józia po liście tym rzeczywiście uspokoiła się znacznie, w czym pomógł jej bardzo Teodorek, który przejęty do głębi rozpaczą Józi, poświęcał jej cały swój czas wolny, woził na spacery, pozwalał jeździć na Okcie i przestał jej dokuczać. W końcu dopiął tego, że Józia zapominała chwilami o swym smutku.

Przez wiele tygodni smutek panował w Plumfieldzie, czekano wciąż na wiadomości, aż nagle przyszła oszałamiająca wiadomość: „Wszyscy uratowani, pisze Emil“.

Flaga Emila wzbiła się wysoko w górę, w Plumfieldzie zapanowała niedająca się opisać radość. Winszowano sobie wzajemnie. Otrzymano wreszcie długo oczekiwane listy, w których pp. Chardi opisywali szczegółowo bohaterstwo Emila, a Mary dopisała parę miłych słów. List Emila był krótki. Oznajmiał, że jedzie do Hamburga na wesele Franza, następnie powróci do domu i wtenczas szczegółowo opowie o wszystkich swych przygodach.

Listy te odczytywano po parę razy. Z wszystkich stron sypały się teraz pozdrowienia, wszystkie twarze jaśniały radością. Profesor znowu podśpiewywał swą jedyną ulubioną melodję, p. Ludka opisywała nieobecnym przyjaciołom bohaterstwa Emila, Teodorek pędził na swej Okcie, nosząc wszędzie radosną wieść, Robert zadziwił wszystkich napisaniem poematu, w którym opisywał czyny Emila, a mała Józia promieniała z radości, że ukochany jej kuzyn uratowany. Czekano z niecierpliwością tej chwili, gdy po swym ślubie Franz z żoną i Emilem zjawią się w Plumfieldzie. Szykowano prezenty, a gospodynie robiły już przygotowania aby godnie przyjąć tak drogich gości.

W tym czasie Alfred trzymał się sumiennie raz obranej drogi i, chociaż ciężka to była droga, wytrwał na stanowisku. W ciągu dnia dawał lekcje, wieczorami grywał w orkiestrze, a muzyką zajmował się tak gorliwie, że zasłużył na specjalne pochwały ze strony profesora, który postanowił też zająć się nim i polecił go swemu koledze prof. Baumajstrowi, wybierającemu się wraz z orkiestrą do Londynu.

— Wyjedzie pan w tym roku jeszcze do Londynu, a jeśli będzie pan umiał zadowolnić Baumajstra, zabierze pana na przyszły sezon do Ameryki, dokąd wybiera się z koncertami. Pomagaj mu pan porozumiewać się po angielsku, ja zaś, ze swej strony, polecę pana, gdyż rzeczywiście uczynił pan w ostatnim czasie duże postępy i pokładam w panu wielkie nadzieje.

Znakomity Bergman rzadko bardzo chwalił swych uczni, dlatego też słowa jego napełniły radosną dumą Alfreda, który ze zdwojoną energją wziął się do pracy.

Na początku lata zjawili się niespodziewanie Emil z Franzem. Trudno opisać radość Alfreda na widok przyjaciół. Dumny był z tego, że zastali go przy pracy, zwierzył się im ze swych planów i rad był bardzo z pochwał, którymi go obdarzyli za muzykę i wytrwałość w pracy. Nie taił przed nimi swych poprzednich grzechów, lecz oni śmieli się z tego serdecznie, gdyż i sami przeżywali coś podobnego.

W tym samym czasie Dan liczył dni, które oddzielały go od wyjścia na wolność. Snuł plany, jak przebywszy czas jakiś w Mary Meeson uda się do swych przyjaciół Indjan i tam na pustyni pracować będzie dla innych, a z czasem, z czasem, powróci do drogiego mu Plumfieldu. Na samą tę myśl serce jego uderzało silniej—„Nie, teraz zawcześnie jeszcze—myślał, jeszcze jestem przesiąknięty zapachem kozy. Nie mogę tracić miłości Teodorka, zaufania mamy Bhaer i szacunku dziewcząt. Ale czuję, że jeszcze będą dumni ze mnie. Oczyszczę się z hańby, poświęcając życie dla innych. Przy tych słowach Dan podniósł do góry rękę, jakby przysięgając, że spełni swą obietnicę.

––––––––––