Czas po popisie upływał bardzo przyjemnie. Franz i Emil zajęci byli sprawami wuja Hermana i kapitana Chardi; Mary i Mila zaprzyjaźniły się w krótkim czasie z całym swym nowym otoczeniem. Mila była ulubienicą p. Małgosi i Stokrotki. Zamiłowana w gospodarstwie i zajęciach domowych dawała różne im rady, nowe gospodarskie przepisy, sama zaś również niemało korzystała z rad tak praktycznych i dobrych gospodyń, jakimi były p. Małgosia i Stokrotka.
P. Ludka pokochała serdecznie Mary, która była przemiłą, wesołą i poważnie myślącą kobietką. P. Ludka szczęśliwą była z wyboru Emila, czując, że z taką towarzyszką życia nie zginie jej ulubieniec.
O zaręczynach Adasia wiedziało tylko najbliższe otoczenie i Lili, szczęśliwa nad wyraz, wyjechała do swoich i do swych obowiązków, a Adaś ze świeżym zapałem zabrał się do pracy. Stokrotka zmieniła się do niepoznania, nadzieja ożywiająca ją przywróciła dawniejszą jej wesołość, znowu miała miły dla każdego uśmiech, a dom rozbrzmiewał jej wesołym śpiewem.
P. Małgosia szczęśliwa była szczęściem swych dzieci, miała ona jeszcze pewne wątpliwości co do Alfreda, ale postanowiła pomówić z nim po przyjeździe i teraz nie chciała już mącić radości Stokrotki swemi zwątpieniami.
Józia spędziła cały miesiąc u miss Kameron nad brzegiem morza, i pracowała z takim zapałem i gorliwością, że pozyskała sobie zupełnie serce miss Kameron. Talent Józi rozwijał się nadzwyczajnie pod kierunkiem takiej przewodniczki i rzeczywiście Józia stała się w przyszłości znakomitą aktorką, podziwianą i lubioną powszechnie.
Tomek i Dora szykowali się do ślubu; stary p. Bengst, obawiając się, aby syn jego znowu nie zmienił swych planów, nietylko, że pozwolił na tak wczesną żeniaczkę, ale niezmiernie rad był z tego, wciągnął syna do interesu i cieszył się z tego, że Tomek okazał się nadzwyczaj zdolnym i pracowitym, stary liczył więc że mu wkrótce odda całkowity kierunek, a sam odpoczywać już będzie.
— Pobierzemy się w sierpniu i zamieszkamy wraz z ojcem, który stary już jest bardzo, musimy go więc pielęgnować.
Takiemi rozmówkami Tomek często zabawiał słuchaczy, i rzeczywiście mało kto mógł powstrzymać się od śmiechu, na myśl, że Tomek Bengst moźe zostać kiedyś szefem biura.
Od Dana, przez pośrednictwo Mary Meeson, otrzymywano od czasu do czasu wiadomości, tą samą drogą otrzymywał i on odpowiedzi z domu, nareszcie nadszedł list ostemplowany z Montany a treść jego była następująca.
„Znów jestem tutaj. Chcę popróbować pracy w kopalniach, ale nie pozostanę tu pewnie długo. Powiodło mi się. Wkrótce napiszę obszerniej o swych planach. Zdrów, zajęty i bardzo szczęśliwy.
D. K.“
Nikt nie podejrzewał, jak rzeczywiście Dan czuł się szczęśliwym odzyskawszy swobodę. Spotkawszy starego przyjaciela, który znajdował się chwilowo w ciężkim położeniu, Dan wziął na siebie w zastępstwie tegoż, obowiązek nadzorcy. Ciężka praca, przebywanie ciągłe w towarzystwie prostych górników wydawało mu się rajem po kozie i pracy nad szczotkami. Ciągnęło go, coprawda, strasznie do domu, ale odciągał z tygodnia na tydzień swój wyjazd, aby ślady więzienia zupełnie znikły z jego zbiedzonej twarzy. Sprawiedliwy, odważny i nadzwyczajnie pracowity, posiadał on miłość robotników i sympatję zwierzchników, i żył szczęśliwy, tym przeświadczeniem, że nikt z otaczających nie wie o jego strasznych przejściach.
W jeden październikowy, smutny dzień, gdy deszcz lał od rana, p. Ludka, korzystając z ciszy, jaka panowała w domu, robiła jeneralny porządek w swym biurku. Natrafiwszy przypadkowo na listy Dana, złożyła je do skrzynki, noszącej napis „listy chłopców“.—Czas byłby najwyższy aby ten nieznośny chłopiec napisał parę słów o sobie, jeśli nie wybiera się do nas, aby opowiedzieć co robił przez ten rok okrągły i zwierzyć się ze swych planów—pomyślała sobie,—napiszę sama do niego i porządnie go wygderam za to.
Nie zdążyła jednak jeszcze zasiąść do pisania, gdy nagle jak bomba wleciał Teodorek i trzymając gazetę w jednym ręku, złamaną parasolkę w drugim—wykrzykiwał ogromnie wzburzony:
— Nieszczęście w kopalni, 20 ludzi zasypanych, niema nadziei ratunku, woda podnosi się coraz bardziej, szalona rozpacz żon, Dan znał doskonale stary szyb i, ryzykując życiem, uratował wszystkich. Gazety przepełnione wiadomościami o nim. Wiedziałem, że okaże się bohaterem, wiwat niech żyje mój drogi Dan.
— Co? gdzie? kiedy? kto? przestań wreszcie krzyczyć i pokaż mi gazetę—zawołała p. Ludka ostatecznie zdenerowana.
Oddawszy gazetę, Teodorek przeszkadzał jej czytać, przerywając wciąż swemi uwagami; nadbiegł też Robert, pragnąc dowiedzieć się szczegółów. Imię Daniela Kina, który z narażeniem życia uratował parę ludzkich istnień było na ustach wszystkich. Postąpił on rzeczywiście jak bohater.
Przypomniawszy sobie o jednym opuszczonym szybie spuścił się tędy sam, wyszukał nieszczęsnych górników i wziąwszy na siebie następnie cały plan ratunku pracował wciąż sam dopóki nie wyratował wszystkich. Gdy wyciągnęli go poraz ostatni, upadł i rozbił się strasznie, żyje jednak jeszcze i jest słaba nadzieja uratowania go. Kobiety całowały jego poczerniałą twarz i pokrwawione ręce, cała ludność głęboko wzruszona, właściciele kopalni obiecali ofiarować mu wielką nagrodę jeśli tylko żyć będzie.
— Będzie, będzie żył, on nie może umrzeć. Sama przywiozę go do domu jak tylko będzie mógł przenieść drogę. Ja czułam zawsze, że Dan uczyni coś wielkiego, o ile nie powieszą go przedtem, za jakąś nadzwyczajną historję—mówiła p. Ludka, głęboko wzruszona.
— Proszę cię mamo zabierz mnie z sobą, Dan lubi mnie bardzo i ja jego,—prosił Teodorek.
Zanim jego matka zdążyła odpowiedzieć, do pokoju wbiegł p. Teodor z niemniejszym hałasem jak jego młody imiennik.
— Czy słyszałaś już Ludko co uczynił twój Dan? Jak ci się zdaje, czy nie mam tam jechać zaraz?
— Byłabym bardzo rada, gdybyś to zrobił, ale jednak gazetom nie można tak bardzo wierzyć, wieczorna poczta może przynieść zupełnie inne wiadomości.
— Telefonowałem do Adasia, prosząc go aby dowiedział się wszystkiego, jeśli wiadomości okażą się prawdziwemi, jadę natychmiast. Przywiozę go tutaj, a jeśli odrazu uczynić się to nie da, pozostanę przy nim.
— Jeśli pojedziesz, wuju, zabierz mnie z sobą. Strasznie chce mi się tam jechać, a z tobą będzie tak przyjemnie oglądać kopalnie, zobaczyć Dana i pielęgnować go. Ja przecież to umiem, prawda Robercie?
— Naturalnie, ale jeśli mama nie pozwoli tobie, to może ja pojadę, ja też będę wujowi tam pomocny—powiedział spokojnie Robert.
— Nie puszczę ani jednego ani drugiego, moi chłopcy wpadają zawsze w biedę jak tylko wyruszą z domu. Jeszcze nigdy nie było takiego roku: tonięcie okrętu, wesela, zaręczyny, katastrofy różnego rodzaju—wykrzyknęła zrozpaczona p. Ludka.
— Cóż robić, łaskawa pani, kto ma do czynienia z młodzieżą musi być przygotowany na takiego rodzaju ewentualności. Najgorsze chyba już przeszło, a gdy nadejdzie kolej na twych synów, obiecuję ci przyjść z pomocą, będzie ci potrzeba wtenczas wiele spokoju i podtrzymania, szczególniej, gdy Teodorek ucieknie z domu śmiał się p. Lorenze ubawiony jej stroskaną miną.
— Niespokojną jestem o Dana, biedactwo jest tam pewnie bez żadnej opieki, trzeba przyznać, że los bardzo srogo obchodzi się z nim przez całe życie; szczęśliwą będę, gdy pojedziesz do niego i po swojemu zaopiekujesz się biedakiem.
— Od Adasia otrzymamy wkrótce odpowiedź i zaraz potym wyjadę, pójdę nawet aby przygotować się już do drogi.
Następne wiadomości potwierdziły tylko pierwsze posłuchy i p. Lorenze wyjechał natychmiast. Teodorek czując, że nie uzyska nic od matki pośpieszył za wujem, odprowadził go do miasta, mając wciąż nadzieję, że uda mu się namówić wreszcie wuja, aby zabrał go do Dana.
Przez cały dzień nie pokazywał się w domu, ale p. Ludka nie była o niego niespokojną:
— Dąsa się z pewnością, zły, że nie postawił na swoim, pewnie jest wraz z Tomkiem lub Adasiem i powróci wieczorem uspokojony i rozpogodzony, znam dobrze mego niesfornego syna.
Gdy jednak Adaś i Tomek powróciwszy z miasta zapewnili ją, że nie widzieli wcale Teodorka i gdy ten z nastaniem wieczoru nie zjawił się w domu, wszyscy byli poważnie zaniepokojeni i p. Bhaer wybierał się już na poszukiwanie syna, gdy nagle otrzymano depeszę od p. Lorenza:
„Znalazłem Teodorka w wagonie, zabrałem go z sobą, napiszę obszernie
T. Lorenze“.
— Teodorek uciekł wcześniej aniżeli się tego spodziewałaś mamo, nic się jednak nie stało, wuj zaopiekuje się nim porządnie, a Dan szczęśliwy będzie, gdy go zobaczy— mówił Robert w tym czasie, gdy p. Ludka napróżno chciała oswoić się z myślą, że jej najmłodszy syn jedzie w kierunku dzikiego zachodu.
— Nieposłuszny chłopiec srogo zostanie ukarany, jeżeli tylko powróci do domu. Ten nieznośny Teodorek patrzy pewnie na to wszystko przez palce. Bawią się z pewnością doskonale we dwójkę. Dlaczego nie wybrałam się z nimi!... Ten na wpół zwarjowany chłopak z pewnością nie wziął z sobą ani palta ani koszul. Co robić, trzeba będzie pielęgnować dwóch chorych, niech tylko wrócą jaknajprędzej. Te nieszczęsne kurjerskie pociągi tak często podlegają wypadkom i p. Ludka, zapomniawszy o pogróżkach, wysłała gorący list do p. Teodora, prosząc go, aby pilnował dobrze jej nieznośnego syna.
P. Lorenze ubawiony był serdecznie wyznaniem Teodorka, że to jego własne słowa wypowiedziane nieopacznie „jak Teodorek ucieknie“ skłoniły go do wyjazdu. Znalazł go śpiącego w wagonie, bez żadnych bagażów, prócz butelki wina dla Dana i szczotki do bucików. P. Lorenze odniósł się sympatycznie do tej ucieczki i tak jak przypuszczała p. Ludka, wuj z siostrzeńcem spędzali doskonale czas w podróży.
Zastali Dana bardzo ciężko chorego, nie poznawał absolutnie nikogo, gorączkował i lekarze tracili nadzieję utrzymania go przy życiu. Silny jego organizm zwyciężył w końcu i radość Teodorka nie miała granic gdy pierwsze słowa Dana, gdy powrócił do przytomności były „to ty Teodorku“.
— Rada jestem, że pojechał i nie będę się już na niego gniewała—mówiła p. Ludka, gdy nadeszły te radosne wieści do Plumfieldu i o powrocie do zdrowia Dana.
Wysyłano też stamtąd tak olbrzymie paki, że starczyłyby na wykarmienie całego szpitala.
„Dan zmienił się ogromnie—pisał p. Lorenze do p. Ludki—ale powód tej zmiany nie leży w samej chorobie. Nie wiem co się stało i pozostawiam tobie dowiedzenie się prawdy, ale sądząc z oderwanych słów, które wypowiadał w malignie, musiał ten biedny chłopiec wiele bardzo przeżyć w przeciągu tego roku. Postarzał o lat dziesięć, ale znacznie się uspokoił, ogromnie nam jest wdzięczny za przyjazd i wzruszającem jest patrzeć z jakim uczuciem spogląda on na Teodorka. Wyprawa do Kanzas, według słów jego, była niefortunną, zbyt jednak jest chory jeszcze aby mógł mówić dużo. Tutaj wszyscy kochają go bardzo i widocznym jest, że mu to sprawia wielką przyjemność. Twój syn kwitnie,—taka podróż przyniesie mu z pewnością wiele korzyści. Musisz go dać mi, gdy wyjedziemy do Europy, on teraz czuje taką samą chęć podróżowania, jak ja, kiedy namawiałem cię, abyś pojechała ze mną do Waszyngtonu, a z pewnością żałujesz teraz, żeś nie wyjechała wtenczas“.....
Po otrzymaniu tego listu p. Ludka wysłała długą epistołę do Dana, prosząc go bardzo serdecznie, po macierzyńsku, aby przyjechał do niej, i pozwolił się przez nią pielęgnować.
Nikt prócz Dana nie czytał tego listu, ale odniósł on pożądany rezultat i, pewnego listopadowego dnia, p. Lorenze wprowadził bardzo jeszcze osłabionego Dana do mieszkania państwa Bhaerów, którzy przyjęli go tak jak rodzonego syna. W tym czasie Teodorek, w niemożliwym kapeluszu i dziwacznych butach, tańczył koło nich coś w rodzaju wojennego tańca dzikich.
— Idźcie teraz na górę, ja tu pozostanę. Będę pielęgniarką i nie pozwolę nikomu z tobą rozmawiać dopóki się nie posilisz po drodze—mówiła wesoło p. Ludka, starając się nie okazać wzruszenia na widok wynędzniałego wyglądu Dana!
Dan nie protestował i leżał na kanapie w przygotowanym dla niego pokoju, patrząc naokoło siebie z pokorą małego dziecka. P. Ludka karmiła i pocieszała go, powstrzymując pytania, które cisnęły się jej na usta. Dan wkrótce zasnął, wtenczas wyrwała się do swych winowajców, aby pogadać z nimi.
— Ludko, zaczął p. Lorenze, gdy Teodorek wybiegł, aby przywitać swych kolegów, mnie się zdaje, że Dan uczynił coś takiego, za co został surowo ukarany, to złamało go zupełnie. Nieraz, gdy w nocy siedziałem przy nim, mówił w malignie o jakimś nadzorcy, sądowej sprawie, zabitym człowieku, wciąż wyciągał ku mnie rękę z zapytaniem czy mu przebaczam, gdy trzymałem jego ręce, aby go uspokoić trochę, błagał mnie abym mu nie kładł kajdan, a wciąż wspominał kochany swój Plum i błagał aby go puścić do domu gdzie chce umrzeć spokojnie.
— Nie umrze, będzie żył aby mógł zmazać swą winę i wiele jeszcze dobrego w życiu zdziałać. Nie męcz mnie więc Teodorku twemi posępnemi przepowiedniami. Jeśli nawet ominął jedno z dziesięciu przykazań, nie wyprę się go i ty także. Postawimy go na nogi i uczynimy z niego człowieka. Widzę po jego twarzy, że pozostał tym samym dobrym chłopcem, jakim był dawniej. Proszę cię, nie mów nikomu o twych przypuszczeniach, a ja wkrótce dowiem się wszystkiego.
Słowa p. Lorenza zaniepokoiły jednak bardzo p. Ludkę i pragnęła dowiedzieć się co się stało rzeczywiście z jej chłopcem podczas tego nieszczęsnego roku.
Dan odpoczywał tymczasem idealnie, wszyscy pragnęli go odwiedzać, wszyscy winszowali mu tego bohaterskicgo postępku. On chciał widzieć jednak tylko swych starych przyjaciół, był wciąż milczący, i z niechęcią dawał objaśnienia na ciągłe pytania o katastrofie.
— Czy nie cieszy cię myśl, żeś uratował dwadzieścia istnień ludzkich, Danie, i żeś powrócił rodzinom ojców, mężów i synów—zapytała raz p. Ludka, zostawszy sama z Danem.
— Czy cieszy? Ta myśl zatrzymała mnie przy życiu. Nikt nie wie jak jestem szczęśliwy, że zapłaciłem życiem dwudziestu za...
Dan zatrzymał się raptownie, zauważywszy, że w podnieceniu powiedział zbyt wiele.
— Tak, uratować komuś życie, ryzykując własnym—jest wielkim szczęściem—powiedziała pani Ludka, żałując mocno, że przerwał swe zwierzenia w najciekawszym dla niej miejscu.
— Wiem, że byłoby mi lżej, ciągnął Dan po chwili milczenia, gdybym mógł wyspowiadać się pani z wszystkiego, ale są rzeczy, których się nie przebacza, a jeśli mnie pani odtrąci—przepadnę.
— Matki wybaczają wszystko, mów ze mną szczerze i bądź przekonany, że nie wyrzeknę się ciebie, nawet jeśli cały świat cię potępi,—i p. Ludka wzięła jego dużą wychudzoną rękę, chcąc w ten sposób dodać mu odwagi.
Wtenczas, głowę oparłszy o rękę, Dan opowiedział jej wszystko, ani razu nie podnosząc na nią oczu.
Teraz, kiedy pani zna całą tę straszną historję, niech pani powie szczerze, czy może wybaczyć zabójcy i pozostawić galernika w swym domu.
Zamiast odpowiedzi, objęła go serdecznie, przycisnęła jego ogoloną głowę do piersi, a gorące łzy stoczyły się po jej twarzy. To było wymowniejsze nad wszystkie słowa i biedny Dan przytulił się do niej z milczącą wdzięcznością, znajdując niewypowiedzianą pociechę w jej macierzyńskiej miłości.
— Mój drogi chłopcze, coś ty przecierpieć musiał przez ten rok cały, gdy my myśleliśmy, że bujasz sobie swobodnie po świecie. Dlaczego nie zawiadomiłeś nas, nie zawezwałeś na pomoc? Czy zwątpiłeś w swych przyjaciół, zapytała p. Ludka, zaglądając w jego duże, wpadnięte oczy.
— Nie mogłem; łatwiej mi było cierpieć samemu jak uczynić wam zmartwienie. Wiem, że i teraz zasmuciłem panią, ale cóż robić.
— Martwię się twym przestępstwem, ale cieszy mnie to, że to tak odczuwasz. Nikt prócz Fritza i Lorenza wiedzieć nie będzie o tym; przed nimi jednak ukrywać tego nie możemy, bądź jednak spokojny—oni patrzeć na to będą tak jak ja— odparła p. Ludka.
— Nie, mężczyźni nie przebaczają tak łatwo jak kobiety. Ale trudno, niech pani im powie. P. Lorenze pewno się wielu rzeczy domyśla, gdyż ja musiałem w gorączce wiele rzeczy powiedzieć, pomimo to był zawsze tak dobry dla mnie. Niech wiedzą, ale broń Boże nie Teodorek i nie dziewczęta—i Dan pochwycił ją za rękę z taką rozpaczą, że zapewniła go pośpiesznie, iż tajemnica jego powierzoną zostanie dwóm wypróbowanym przyjaciołom.
— Mój postępek nie był zabójstwem ale więcej samoobroną. On przecież pierwszy napadł na mnie, musiałem więc się bronić. Rzeczywiście chwilami mi się wydaje, że zbyt mało rozpaczam nad swym postępkiem. Przecierpiałem przecież dosyć już chyba, a taki niegodziwiec, który oszukuje niedoświadczonych chłopców, nie powinien żyć na świecie. Wiedziałem, że się pani przy mych słowach wzdrygnie, ale cóż robić, kiedy ja znieść nie mogę podłych ludzi; bardzo często myślę o tym, że lepiej byłoby o wiele dla mnie, gdyby to on był mnie zabił, wszak i tak życie moje jest już zmarnowane...
— Nie upadaj na duchu, Danie, rozpoczniesz na nowo życie, a my wszyscy ci w tym pomożemy. Nie straciłam mej wiary w ciebie i czuję, że jeszcze wiele dobrego w życiu swym ździałać będziesz w stanie.
— Nigdy nie będę już tym, czem byłem. Czuję się tak jak bym miał lat sześćdziesiąt i wszystko mi już jest obojętne. Pozwól mi pani pozostać tutaj póki nie nabiorę sił, a potem pojadę gdzieś w świat szeroki i nie będę was już niepokoić.
— Jesteś jeszcze bardzo osłabiony i dlatego tak posępnie zapatrujesz się na to wszystko. Powrócisz do swych indjan z dawniejszą energją, ale z nową cierpliwością, powściągliwościę i umiejętnością życia. Opowiedz mi coś więcej o tym zacnym kapelanie, Mary Meeson i tej dobrej pani, słowa której tak bardzo pomogły ci. Wszystko chcę wiedzieć, co się tyczy mego biednego chłopca.
Uspokojony Dan, długo bardzo opowiadał p. Ludce o swych przejściach. Słuchała go spokojnie, ale gdy zasnął zmęczony, uciekła na dół i, padłszy w objęcia Fritza, gorzko płakać zaczęła ku wielkiemu przerażeniu tego ostatniego i p. Lorenza.
Wysłuchali oni opowiadania jej, zmartwieni niezmiernie tym przejściem, a następnie długo jeszcze w nocy zastanawiano się nad tym co czynić, w jaki sposób przyjść z pomocą nieszczęsliwemu chłopcu.
––––––––––