ROZDZIAŁ XX.

Po rozmowie z p. Ludką, Dan miał wrażenie jakby ogromny ciężar zwalił mu się z piersi. Pragnął on teraz z całej duszy okazać przyjaciołom swym wdzięczność, miłość i szacunek. Profesor i p. Lorenze nie poruszali tego tematu, serdeczny jednak uścisk dłoni, gorące współczucie, słowa zachęty i podwójna serdeczność nie pozwalały wątpić w szczerość ich przebaczenia. P. Lorenze zaczął zaraz wtajemniczać wpływowe osoby w projekty Dana, a p. Bhaer, ze znajomością doświadczonego nauczyciela, starał się o pokarm dla jego głodnej duszy z takim przejęciem, że biedny chłopiec patrzał na niego jak na rodzonego ojca. Chłopcy wozili Dana na spacer i rozweselali go różnemi sposobami, a całe kobiece państwo tak troskliwie pielęgnowało go, że Dan czuł się jak sułtan turecki otoczony swymi niewolnikami. Tego było tylko trzeba, żeby wyprowadzić Dana z subordynacji. Nie cierpiał leczyć się i pielęgnować, potrzeba więc było użyć do pomocy autorytetu p. Ludki i całej umiejętności postępowania dziewcząt, aby zmusić go do leżenia aż do zupełnego wygojenia pleców i ran na głowie. Stokrotka dbała o jego żołądek, Ańdzia zawiadywała lekarstwami, Józia czytywała głośno, aby skrócić długie godziny leżenia, a Betsi, stosując się do jego prośby, urządziła w jego pokoju pracownię, zabrawszy się do lepienia głowy bawołu, którą jej przywiózł jeszcze dawniej. To były bardzo miłe chwile dla Dana, a p. Ludka, pracując w sąsiednim pokoju, mogła napawać się ładnym obrazkiem, jaki tworzyły obie kuzynki i Dan. Dziewczęta były bardzo zadowolone z rezultatu swych zabiegów i z kobiecym taktem starały się stosować do nastroju Dana. Gdy był wesoły—w pokoju było pełno śmiechu—jeśli wpadał w smutek, czytały i pracowały w spokoju, a podczas długich dni, gdy więcej cierpiał, pochylały się nad nim jak dwa anioły. Często nazywał Józię swą „mamą“! ale Betsi była zawsze „księżniczką“, a postępowanie jego z obiema kuzynkami było bardzo różne. Józia draźniła go często swym żywym charakterem, długim czytaniem i temi morałami, któremi obsypywała go za każdą nieuwagę. Ale w stosunku do Betsi nigdy nie objawiał niezadowolenia, ani zmęczenia, słuchał z uwagą każdego jej słowa, starał się być zdrowym w jej towarzystwie i tak interesował się jej pracą, że mógł godzinami śledzić za nią, wtedy, gdy doskonałe czytanie Józi nużyło go szybko. Starsze panie były również ogromnie tkliwe i miłe w stosunku do chorego, ale każda z nich miała swą pracę i kłopoty. P. Małgosia zajmowała się gospodarstwem, p. Amelka szykowała się do długiej podróży, a p. Ludka śpieszyła się z napisaniem książki, bardzo opóźnionej z powodu ostatnich wypadków. Gdy siedziała jednak przy swym biurku, przeglądając papiery, lub gryząc pióro w oczekiwaniu natchnienia, myśli jej często odbiegały od bohaterów jej wyobraźni i przechodziły do rozmyślań nad żywymi ludźmi, których miała przed sobą. W ten sposób ona pierwsza dojrzała coś, co zaniepokoiło ją mocno:

Drzwi od pokoju Dana były zwykle otwarte. Z jednej strony widać było Betsi w swej szarej roboczej bluzie, zajętą pracą, z drugiej Józię z nierozłączną książką w ręku, a między niemi na kanapie, obłożony poduszkami, leżał Dan w jasnym szlafroku, ofiarowanym mu przez p. Lorenza. Twarz jego była zwrócona do p. Ludki, ale widocznie nie widział jej wcale, bezustannie śledząc oczami zgrabną figurkę Betsi, na blond główkę której, padały blade promienie zimowego słońca. Józia była do polowy ukryta za drzwiami, rozpaczliwie bujając się na fotelu, czytała głośno i miły jej głosik rozlegał się tylko w ciszy. Coś, co spostrzegła w wielkich czarnych oczach Dana poruszyło p. Ludkę i, odłożywszy robotę, zaczęła go obserwować, gdyż widocznym było, że nie słucha on zupełnie czytania. Czasami wzrok jego nabierał tkliwego i smutnego wyrazu, czasami był pełen ognia i rumieniec krasił jego blade policzki, chociaż widocznym było, iż Dan stara się ukryć swoje wzruszenie niecierpliwemi poruszeniami rąk i głowy. Po większej części jednak leżał smutny, posępny i surowy. P. Ludka nie na żarty niepokoić się znowu zaczęła. Gdy Dan był z kolegami, lub jeździł na spacer po pierwszym śniegu, był znowu tym samym dawnym Danem, dlaczego więc—myślała często,—smutek ten powraca do niego, gdy jest w towarzystwie dwóch miłych, niewinnych dziewcząt. Dziewczęta nie mogły dostrzedz tego nigdy, gdyż ilekroć która z nich podniosła głowę i spojrzała na niego, uśmiech, jak promień słoneczny z poza ciemnej chmury, rozjaśniał twarz Dana. P. Ludka śledziła ciągle, aż raz, prosty wypadek potwierdził jej obawy. Pewnego dnia Józię zawezwano nagle i Betsi, która zmęczyła się pracą, zaproponowała, że czytać będzie w zastępstwie Józi.

— Proszę cię bardzo, wolę kiedy ty czytasz. Józia czyta tak szybko, że męczy mnie i ostatecznie sprowadza mi to ból głowy. Tylko nie mów jej tego, to taka miła dziewczynka i taka jest dobra, że przesiaduje wciąż z takim jak ja niedźwiedziem.

— Ty jesteś bardzo dobry i wcale nie jesteś podobny do niedźwiedzia, tak cierpliwie znosisz swoje więzienie, a po takiej nieograniczonej swobodzie musi to być dla ciebie straszne.

Gdyby Betsi nie oglądała tak uważnie książki, zauważyłaby niechybnie jakie wrażenie zrobiły na nim ostatnie jej słowa, zauważył to jednak ktoś inny i p. Ludka, pochwyciwszy swój koszyczek do roboty, pośpieszyła do sąsiedniego pokoju.

— Co mamy czytać ciociu? Ty znasz przecież gust Dana, poradź mi więc coś dobrego i krótkiego, gdyż Józia niebawem powróci—prosiła Betsi, przerzucając książki na stole.

Zanim p. Ludka zdążyła odpowiedzieć, Dan wyciągnął z pod poduszki starą zniszczoną książeczkę i dając ją Betsi powiedział:

— Proszę cię przeczytaj trzecie opowiadanie. Ono jest ładne i krótkie, ogromnie je lubię.

Książka otworzyła się sama w odpowiednim miejscu, a Betsi uśmiechnęła się ujrzawszy tytuł.

— Czyż naprawdę podoba ci się ta niemiecka powieść. Wiem, że tu mowa jest o wojnach, ale prócz tego jest ogromnie sentymentalna.

— Wiem, ale ja tak mało czytałem, że takie proste opowiadania najbardziej są dla mnie odpowiednie. Znam tę książkę na pamięć prawie, ale nigdy nie nudzę się, gdy słyszę o walczących rycerzach, złych duchach, aniołach i pięknych paniach, zresztą w tej powieści główna bohaterka bardzo mi ciebie przypomina.

Gdy Dan to mówił, p. Ludka usiadła przed lustrem, w którym mogła obserwować wyraz jego twarzy, Betsi wyciągnęła się w dużym wygodnym krześle, lecz przed zabraniem się do czytania zaczęła poprawiać włosy.

— Proszę cię, rozpuść twe włosy, tak lubię patrzeć jak błyszczą w słońcu, zresztą będziesz doskonałą ilustracją do opowiadania, „złoto-włosa“—prosił Dan, nazywając ją tak, jak nazywano ją w dzieciństwie.

Betsi zaśmiała się, wstrząsnęła główką i zaczęła czytać, ciesząc się, że włosy jej zakrywają twarz jej, gdyż komplementy zawsze sprowadzały nieznośne rumieńce.

Dan słuchał uważnie, nie przepuszczając ani słowa, z których każde miało dla niego większe znaczenie jak dla każdego innego słuchacza.

Słuchał z całym natężeniem, a na jego wyrazistej twarzy widać było tak gorącą miłość dla tego dziewczęcia, które było dla niego uosobieniem piękności, dobroci i szczęścia, że serce p. Ludki ścisnęło się żałośnie, gdyż widziała ona doskonale całą beznadziejność takiego marzenia. Dziewczę nie domyślało się jeszcze niczego, a wiele mówiące oczy Dana mogły z łatwością wydać tajemnicę i wiele byłoby gorzkiego rozczarowania dla niego i smutku dla Betsi, która nie myślała jeszcze nawet o miłości.

— Jak srogie jednak jest życie dla mego biednego chłopca—myślała p. Ludka, przyszywając w zadumie zupełnie źle rękaw u bluzy Teodorka.

Czytanie skończyło się wkrótce, Betsi poprawiła włosy i wzięła do ręki gazetę, aby mu przeczytać ostatnie wiadomości.

— Co czytać—zapytała —giełda nie obchodzi cię wcale, teatr i sztuka również. Oto zabójstwo. Jakiś człowiek zabił drugiego. Lubiłeś dawniej takie wiadomości.

— Nie.

Jedno słowo, ale p. Ludka drgnęła i przez chwilę bała się spojrzeć w zdradzieckie lustro. Gdy się zdecydowała podnieść głowę, Dan leżał nieporuszenie, zakrywszy oczy ręką, a Betsi czytała dalej wiadomości polityczne.

Czując się złodziejem, który ukradł cudzą tajemnicę, p. Ludka cicho wyszła z pokoju, Betsi wkrótce podążyła za nią, gdyż, jak mówiła, Dan mocno zasnął.

Wyprawiwszy siostrzenicę do domu z mocnym postanowieniem zatrzymania jej tam jaknajdłużej, p. Ludka pogrążyła się w głęboką zadumę. Gdy zaś, posłyszawszy lekki szmer w pokoju Dana, poszła do niego, przekonała się, że udany sen przeszedł w prawdziwy. Dan ciężko oddychał, policzki jego pałały, a ręka jego była mocno ściśnięta na szerokiej piersi. Serce p. Ludki napełniło się jeszcze większym żalem i usiadłszy koło niego, starała się wymyślić jakiś punkt wyjścia dla tego biednego chłopca. Dan we śnie zrobił ruch ręką i oberwał sznurek na szyi, na ziemię zaś upadł mały medaljon. P. Ludka podniosła mały, indyjskiej roboty medaljon, a ponieważ Dan nie budził się, trzymała go w ręku, napróżno starając się domyślić jaki talizman kryje.

— Naprawię sznurek i nigdy nie powiem mu, żem widziała jego talizman, pomyślała sobie, ale gdy położyć go chciała, aby zabrać się do naprawy sznurka, jakaś fotografja wypadła jej na kolana. W pierwszej chwili p. Ludka myślała, że to jej własna podobizna, ale bibułka rozwinęła się i główka Betsi wychyliła się, zrobiona jeszcze tego szczęśliwego lata przez Adasia i rozdarowywana tak szczodrze przez tego ostatniego. P. Ludka odłożyła fotografję na miejsce i już miała położyć medaljon, gdy nachyliwszy się nad Danem zobaczyła, że nie śpi i patrzy na nią z takim wyrazem, jakiego nigdy nie widziała jeszcze na jego zmiennej twarzy.

— Porwałeś we śnie sznurek, medaljon spadł na ziemię i ja chciałam ci to naprawić—tłómaczyła się p. Ludka, która czuła się jak mała dziewczynka, złapana na gorącym uczynku.

— Czy widziała pani fotografję?

— Widziałam.

— I wie pani już jaki ja jestem głupi.

— Tak Danie, mnie tak żal....

— Nic nie szkodzi, bardzo się cieszę, że pani wie wszystko, chociaż sam nie powiedziałbym pani tego nigdy w życiu. Rozumiem doskonale, że to może być tylko marzeniem nigdy nieziszczonym i godzę się zupełnie z mym losem.

Poruszona jego cichą pokorą bardziej niż najbardziej krasomówczemi wynurzeniami, p. Ludka mogła powiedzieć tylko głosem pełnym współczucia.

— Mnie bardzo jest ciebie żal, mój drogi chłopcze, ale tutaj rzeczywiście nie może być innego punktu widzenia. Czy starczy ci jednak odwagi aby pozostawić to tylko między nami.

— Przysięgam, że nie zdradzę się ani słowem ani spojrzeniem, a ponieważ nikt nie wie i nikt się nie domyśla, to przecież mogę zachować swoją tajemnicę i tę małą rzecz, która jedynie uratowała mnie w tym przeklętym miejscu.

— Zostaw to sobie i opowiedz mi wszystko, ponieważ wypadkowo odkryłam twoją tajemnicę, pragnę wiedzieć jaką pomoc okazać ci w tym wypadku można.

— Żadnej, proszę pani, ale chętnie opowiem pani wszystko, tak jak dawniej zwierzałem ci się z wszystkich mych smutków i rozczarowań. Kiedy pokochałem Betsi, tego nie wiem, ale tam, podczas strasznych chwil rozpaczy i zwątpienia, jej śliczna główka stawała mi przed oczami. Cela moja była bardzo wysoko i ledwo widoczny kawałek nieba odróżnić mogłem. Czasami widziałem gwiazdkę i tak bardzo cieszyłem się nią, jakgdybym zobaczył żywego człowieka. Taką niedoścignioną gwiazdką jest ona dla mnie. Nie zabraniajcie mi jej kochać, człowiek nie może żyć bez miłości, a ja wolę kochać bezcielesnego ducha niż jedną z tych zwykłych dziewcząt, której mógłbym wypadkowo się spodobać.

Cicha rozpącz w głosie Dana ciężko odezwała się w sercu p. Ludki, ale nie mogła dodać mu żadnej nadziei. Czuła, że on ma rację, że ta nieszczęsna miłość bardziej uszlachetni i oczyści jego duszę niż każde inne przywiązanie.

— Tak Danie—odparła—zachowaj sobie to niewinne marzenie, dopóki nie znajdziesz czegoś bardziej realnego, co może ci da jeszcze szczęście. Ogromnie mi żal, że w niczym nie mogę okazać ci pomocy, ale wiemy oboje doskonale, jak bardzo rodzice ubóstwiają to dziewczę i nie wiem czy znajdą kiedyś kogoś jej godnego. Niech pozostanie dla ciebie ona tą gwiazdą, która podnosić cię będzie wciąż ku lepszemu. Głos p. Ludki zadrżał w tym miejscu.

Zmrok już zapadł, a p. Ludka i Dan rozmawiali jeszcze, a ta druga tajemnica zbliżyła ich bardziej jeszcze od pierwszej. Kiedy odezwał się dzwon, wzywający na wieczerzę, słońce dawno już zgasło, a na zimowym niebie jaśniała jedna wielka gwiazda. Gdy podszedł do okna, aby spuścić roletę, p. Ludka powiedziała wesoło.

— Popatrz jaka cudna noc.

A gdy blady i wychudzony zatrzymał się przy niej, dodała cicho:

— I, jeśli nie jest ci sądzonym związać losu twego z ukochaną dziewczyną, pamiętaj, że masz starą przyjaciółkę, która zawsze kochać cię będzie serdecznie.

I w tym wypadku p. Ludka nie rozczarowała się co do uczuć Dana. Objął ją swą zdrową ręką i powiedział głosem, wynagradzającym ją za wszystkie jej trwogi i starania.

— Nigdy nie zapomnę ci tego, matko, jak uratowałaś duszę moją i wiem że tylko dzięki tobie pozostałem człowiekiem.

––––––––––