— Czuję się tak, jakbym mieszkała w prochowni, w ciągłej obawie, że jakaś beczka wybuchnie podemną, rozmyślała p. Ludka po drodze do Parnasu, gdzie miała zamiar wspomnieć p. Amelce, że czarującej siostrze miłosierdzia należy powrócić do swych marmurowych bogów, zanim z jej winy doda się nowe cierpienie do dawniejszych ran bohatera. P. Ludka nie dotykała tajemnicy Dana, ale dość było jej jednego słówka, aby przerazić p. Amelkę. Odrazu znaleziono sposób. P. Lorenze wybierał się do Waszyngtonu w interesie Dana i bardzo chętnie zgodził się zabrać z sobą p. Amelkę wraz z Betsi. Plan udał się znakomicie i p. Ludka wyruszyła do domu czując się w roli Judasza. Spodziewała się w domu gwałtownej sceny, ale Dan przyjął wiadomość tę bardzo spokojnie, a p. Amelka była przekonaną, że bujna wyobraźnia p. Ludki wprowadziła ją w błąd. Gdyby jednak widziała twarz Dana, kiedy się z Betsi żegnał, jej macierzyńskie oko widziałoby to, czego nie dostrzegło niedoświadczone oko córki.
P. Ludka bała się aby Dan nie zdradził się, ale on nauczył się panowania nad sobą i mężnie przetrzymał tę próbę. Tylko w ostatniej chwili wziął obie rączki Betsi i powiedział wzruszony:
— „Żegnaj książniczko, może być, że nie sądzonym nam będzie więcej spotkać się z sobą, wspomnij jednak czasami starego przyjaciela Dana“.
Zaniepokojona jego cierpieniem i smutnym wyrazem oczu odpowiedziała z niezwykłym jak na siebie zapałem.
— Jak mogłabym nie pamiętać o tobie, wszyscy jesteśmy tutaj dumni z ciebie. Życzę ci powodzenia w pracy i daj Boże abyś prędko do nas powrócił.
Mówiąc to, podniosła na niego oczy, w których tyle było prawdziwej tylko przyjaźni, że resztki nadziei Dana musiały zagasnąć. Tłumiąc swą rozpacz, Dan objął gwałtownie Betsi i wyszeptawszy „żegnaj“ uciekł do swego pokoju, który wydał mu się teraz więzieniem, pozbawionym światła słonecznego. Ta nagła pieszczota i szybkie wyjście Dana zmieszały trochę Betsi; z zakłopotaniem patrzała za nim, a twarzyczka jej to czerwieniła się, to bladła.
P. Ludka zauważyła jej zdenerwowanie, a obawiając się jej pytań, pośpieszyła z wyjaśnieniem:
— Przebacz mu Betsi, jego niedawno spotkało wielkie nieszczęście i dlatego jest tak zdenerwowowany. Jedzie teraz tak daleko i może nie powrócić z tych dzikich stron.
— Czy mówisz ciociu o jego nieszczęśliwym wypadku i niebezpieczeństwie, które groziło mu— zapytała Betsi dobrodusznie.
— Nie, kochanie, nieszczęście było gorsze, nie mogę ci jednak nic więcej powiedzieć. Wierz mi i szanuj go nadal tak jak i ja.
Betsi nie pytała więcej. Zadowolniła się swym domysłem i uspokojona poszła do domu.
Zaspokoić ciekawość Teodorka było jednak o wiele trudniej. Niezwykła skrytość Dana doprowadzała go do rozpaczy. P. Ludka uprzedzała go, aby nie męczył Dana pytaniami, dopóki ten zupełnie nie wyzdrowieje, ale Teodorek postanowił przed wyjazdem otrzymać detaliczny spis wypadków, które, sądząc po tym co Dan bredził w malignie, musiały być niezwykle interesujące. Pewnego też dnia, gdy nikogo ze starszych nie było w pokoju, Teodorek przystąpił do szturmu.
— Słuchaj staruszku, jeśli nie chcesz bym ci czytał, opowiadaj o Kanzasie, fermach i o wszystkim wogóle. Historję Montana znam ale co było z tobą dawniej. Przebudź się i opowiadaj—zaczął tak niespodzianie, że Dan otrząsnąć się musiał ze swych rozmyślań.
— Nie, nie zapomniałem, ale to jest ciekawe tylko dla mnie jednego. Nie widziałem ferm, uciekłem od tego, zaczął wolno.
— Dlaczego?
— Miałem inne zajęcie.
— Co takiego?
— Naprzykład fabrykację szczotek.
— Nie kpij ze mnie, mów prawdę.
— Rzeczywiście, wyrabiałem szczotki.
— Dlaczego?
— Najbardziej dlatego, aby uchronić się od pokus.
— W każdym razie ze wszystkich twych dziwacznych pomysłów, a było ich co niemiara, ten chyba był najdziwaczniejszy. Ale o jakich pokusach mówisz—ciągnął dalej, postanowiwszy nie poddawać się tak łatwo.
— Wszystko jedno, nie nudź.
— Ja muszę wszystko wiedzieć, jestem przecież twym przyjacielem. Opowiedz mi wszystko, a ja będę milczał jak ryba, jeśli zależy ci na sekrecie.
— Czyż naprawdę?—i Dan popatrzał na niego, chcąc wyobrazić sobie jak zmieniłaby się jego ruchliwa twarzyczka, gdyby dowiedział się całej prawdy.
— Złożę jaką chcesz przysięgę, to musi być strasznie zajmujące i ja muszę dowiedzieć się wszystkiego.
— Ciekawszy jesteś od dziewcząt. Józia... i... Betsi nie pytają nigdy.
— One nie lubią awanturniczych historji, jednakowoż cały ten wypadek w kopalni bardzo się im podobał. Mnie także, ale widzę doskonale, że są jeszcze ciekawsze rzeczy, które ukrywasz. Kto to jest Bler i kto Meezon, kto kogo uderzył, kto uciekł i t. d.
— Co?—krzyknął Dan takim głosem, że Teodorek drgnął.
— Widzisz, mówiłeś wciąż o tym w malignie, ale nie kłopocz się, jeśliś zapomniał lub nie chcesz opowiadać.
— Cóż jeszcze mówiłem, dziwne, jakie głupstwa może opowiadać człowiek, gdy jest bez przytomności. Cóż jeszcze mówiłem?
— Więcej nic nie słyszałem, ale to zainteresowało mnie, powiedziałem więc chcąc ci przypomnieć resztę—powiedział Teodorek grzecznie, zażenowany posępnym wyglądem Dana.
Po chwili jednak Dan rozjaśnił swą twarz i zaczął wesoło, chociaż czuć było pewne zdenerwowanie w jego głosie.
— Czekaj, niech przypomnę sobie: Bler to jest młody człowiek, którego poznałem w wagonie, a Meezona poznałem w szpitalu, gdzie leżałem chory. Bler uciekł od swych braci, a Meezona tak uderzyli, że umarł w szpitalu. Cóż, zadowolony jesteś?
— Nie, widzę, że nie chcesz opowiadać, słuchaj więc ja będę zgadywał, a po twojej twarzy poznam czy zgadłem. Dobrze?
— Proszę cię mów.
— A więc słuchaj. Tam na Zachodzie, bywają straszne krwawe rozprawy i ja jestem pewny, że jesteś zamięszany w coś podobnego. Nie myślę aby to było ograbienie poczty lub napad na pociąg, ale przypuszczam, że broniąc tubylców, powiesiłeś lub zastrzeliłeś paru niegodziwców. Widzę, widzę doskonale, że odgadłem, możesz nawet nic nie mówić — wołał uszczęśliwiony Teodorek, skacząc po pokoju.
— Zuch, zuch, zgaduj dalej — powiedział z uśmiechem Dan.
— Teraz już ty mów dalej, zobaczysz, że zaraz lżej ci będzie jak powiesz mi wszystko, jeśli naturalnie nie jesteś związany tajemnicą.
— W tym rzecz, że jestem—powiedział Dan.
— Rozumiem, sprawa honoru. Bardzo rad jestem, że ująłeś się za nieszczęśliwym, powiedz tylko wielu zabiłeś.
— Jednego.
— Niegodziwca, naturalnie.
— Skończonego łotra.
— To samo zrobiłbym, bardzo rad jestem, że wiem o tym. Później musiałeś się ukrywać, pojechałeś do kopalni i tam dokonałeś bohaterstwa. Dzielny jesteś mój Danie.
— Słuchaj Teodorku, gdybyś zabił człowieka,—zaczął znowu Dan po chwili milczenia, człowieka złego naturalnie, czy męczyłoby cię sumienie?
Chłopiec chciał już odpowiedzieć „ani trochę“, gdy coś w twarzy Dana zastanowiło go:
— Jeśli zdarzyłoby mi się to na wojnie lub w samoobronie to nie, jeśli w napadzie gniewu to rzecz inna, ale z tobą tego nie było, biłeś się uczciwie, prawda?
— Miałem słuszność, ale zawsze mi żal, że tak się stało, Kobiety patrzą na to innemi oczyma, ale cóż robić.
— Nie mów też tego kobietom, dlaczego im robić niepotrzebnie przykrość—powiedział Teodorek z miną znawcy kobiet.
— Wcale się nie wybieram, ale i ty trzymaj to wszystko przy sobie, a teraz możesz mi trochę poczytać.
Na tym skończyła się rozmowa, ale Teodorek długo jeszcze chodził z tajemniczą i wiele wiedzącą miną.
Przeszło parę tygodni, Dan zaczął zbierać się, z gorączkową niecierpliwością, do drogi, a gdy tylko nadeszły papiery, wyjechał na swej Okcie, w towarzystwie wiernego Dona. Wyruszył w drogę, aby wyrzekłszy się osobistego szczęscia, poświęcić życie swe dla innych.
— Boże mój, życie całe to ciągłe rozłąki — mówiła smutnie p. Ludka tydzień później, siedząc w dużym salonie na Parnasie, gdzie zebrała się cała rodzina, aby przywitać powracających z Waszyngtonu pp. Lorenzów.
— I spotkań także moja droga. Teraz powróciliśmy do was, a Alfred jest już w drodze do domu. Szukaj we wszystkim dobrych stron, tak jak radziła mama—odparła p. Amelka, rada z powrotu do domu, gdzie nic już nie groziło spokojowi jej Betsi.
— Tak jestem zmęczona ostatniemi wypadkami, że umiem tylko gderać. Jak bardzo musiał się zmartwić Dan nie spotkawszy was w Waszyngtonie... To było burdzo rozumnie z waszej strony, ale jemu byłoby tak miło raz jeszcze spojrzeć na swoich przed tą długą i niebezpieczną drogą—powiedziała smutnie p. Ludka.
— Tak było daleko lepiej. Zrobiliśmy dla niego wszystko co było można, Teodorek zostawił dla niego listy i wyruszyliśmy. Dla Betsi było tak lepiej a i ja odetchnęłam spokojniej—i p. Amelka uśmiechnęła się czule do swej córki, wesoło rozmawiającej z kuzynkami.
P. Ludka pokiwała głową, nie wiedząc dobrze gdzie szukać dobrej strony takiego rozwiązania sprawy, ale dalej mówić już nie mogła, gdyż wpadł rozradowany p. Lorenze, wołając radośnie.
— Spojrzyjcie dobrzy ludzie i powiedzcie mi jak podoba się wam ten Andersenowski skrzypek.
Mówiąc to otworzył drzwi i oczom wszystkich ukazał się młody człowiek z rozradowaną twarzą i skrzypcami w ręku. Wszyscy powstali z miejsc wołając:
— Alfred, Alfred.
Stokrotka, straciwszy w tym wypadku cały swój spokój, podbiegła do niego pierwsza, i rzuciwszy mu się na szyję płakać zaczęła z radości. P. Małgosia odsunęła łagodnie córkę, lecz sama zajęła jej miejsce, Adaś ściskał go z braterską czułością, a Józia tańczyła wokoło nich, przedstawiając wszystkie trzy wiedźmy Makbeta i śpiewając tragicznym głosem:
„Niczym nie był. Drugim skrzypkiem on był, pierwszym będzie. Wiwat, wiwat, wiwat“.
Chóralny śmiech wywołany tym śpiewem uspokoił wszystkich, następnie rozpoczęła się zwykła kolej pytań i odpowiedzi. Młodzi ludzie zachwycali się brodą Freda i zagranicznym krojem ubrania, panny znajdowały, że bardzo wyładniał, a starsi cieszyli się jego powodzeniem. Wszyscy ciekawi byli jego gry, nagadawszy się więc do woli z radością wziął do ręki skrzypce. Nawet najbardziej krytyczni słuchacze dziwili się jego postępom i temu, że zmienił się on tak nie do poznania. Po pewnym czasie, nacieszywszy się wszystkimi, Fred raz jeszcze zabrał się do gry i zagrał tę samą uliczną melodję, którą słyszeli wszyscy, gdy pierwszy raz zatrzymał się u wrót Plumfieldu.
— Teraz humor mój znacznie mi się poprawił—mówiła p. Ludka, gdy we dwoje z mężem powracali do domu. Nie wszyscy nasi chłopcy są szczęśliwi, ale Freda zaliczyć można do rzędu szczęśliwych i cierpliwość Stokrotki zostanie wynagrodzoną. Alfred to twoja robota Fritzu i ja serdecznie ci winszuję.
— Jeśli ja siałem, to ty doglądałaś, aby ptaki niebieskie nie rozniosły ziarnek, a Lori też niemało przyczynił się, dlatego też możemy podzielić zbiory nasze pomiędzy nas troje,—odparł w zamyśleniu profesor.
— Wciąż myślę o naszym drogim Danie i jednak pomimo wszystkiego mam głęboką wiarę, że będzie żył i umrze jak bohater—mówiła p. Ludka gotowa jak zawsze bronić swych „nieudanych“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Zmęczonemu historykowi rodziny Marchów chciałoby się zakończyć opowiadanie trzęsieniem ziemi, które pochłonęłoby całe Plumfield wraz z jego mieszkańcami, ale ponieważ taki melodramatyczny koniec nie wszystkim by się podobał, postaram się zadowolnić ciekawość czytelników krótkim wyliczeniem wypadków. Wszystkie małżeństwa okazały się szczęśliwymi. Prace młodzieży szły doskonale, Betsi i Józia odbierały laury na artystycznym polu, a z czasem znalazły odpowiednich towarzyszy pracy. Ańdzia pozostała dzielną, wesołą i niezależną starą panną, poświęciwszy się cierpieniom kobiet i dzieci. Dan nie ożenił się nigdy, prowadził pracowite źycie wśród wybranego przez siebie narodu i zginął w obronie jego praw. Śpi on cicho w ukochanej przez siebie pustyni, z lokiem złotych włosów na piersi, a na twarzy zastygł mu uśmiech, który świadczy, że znalazł w końcu upragniony spokój. Nadziany stał się członkiem miejskiego samorządu i umarł nagle po sutym obiedzie na atak apoplekcji, a Dolo, straciwszy majątek, wstąpił w końcu do wielkiego krawieckiego magazynu jako zarządzający. Adaś został wspólnikiem Tajbera i nazwisko jego widnieje na szyldzie wraz z nazwiskiem jego dawnego szefa. Robert został profesorem w kolegjum, a Teodorek wprawił w zdumienie wszystkich, zostawszy pastorem, co niezmiernie dziwiło i cieszyło jego matkę.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Zadowolniwszy wszystkich wielką mnogością wesel, małą ilością śmierci i możliwie wielu szczęśliwymi zdarzeniami, gasimy światło i zapuszczamy kurtynę nad rodziną Marchów na zawsze.