– Popatrz na mnie, mamusiu! Popatrz! Umiem latać.
Biegnie przed siebie, rozkładając szeroko ramiona i wydając różanymi usteczkami dźwięki samolotu. Podziwiam jej długie, ciemne włosy, które aż podskakują, gdy jej małe nóżki tupoczą po niewielkiej przestrzeni.
Zastanawiam się, czy ja w jej wieku też byłam tak pełna energii. Albo tak odważna, kiedy przeskakuje nad jedną przeszkodą i sprawnie omija kolejną.
Czuję, że gdzieś z tyłu głowy mam już odpowiedź na to pytanie i że lepiej trzymać się od niej z daleka.
Ciesz się tą chwilą. Czteroletnią Vero, która uczy się latać.
Chichocze, zwiększając obroty i nabierając rozpędu. A jej dźwięczna radość zdejmuje mi ciężar z piersi. Bierze zakręt, omija wystrzępioną brązową kanapę – wypełnienie wychodzi przez rozdarcie, ktoś powinien to naprawić, czy to ja powinnam to zrobić? – a ja widzę jej twarz, zaróżowione pucołowate policzki, błyszczące szare oczy otoczone gęstymi rzęsami, kiedy nakierowuje się na cel i zmierza prosto na mnie.
– Mamusiu! Umiem latać, umiem, umiem!
Kocham cię – myślę. Ale nie mówię tego. Te słowa nie padają. Stoję tam, przygotowując się na zderzenie, gdy pruje prosto na mnie.
Zwolnij. Pomału. Prawie jakbym wiedziała, co się zaraz stanie.
W ostatniej chwili jej malutka stopa zahacza o nogę stolika do kawy i przez moment rzeczywiście leci, mocno wyciągnięta, machając rączkami i nóżkami w pustce.
Oczy Vero się rozszerzają.
Jej usta układają się w wyrażające idealne zdziwienie „o”.
– Mamusiu! – krzyczy.
– Ciii… – mówię szeptem. Nie hałasuj. Niech cię nie słyszy.
Twarde lądowanie. Stukot. I chrzęst.
I dopiero wtedy słychać prawdziwy krzyk.
– Ciii… – znowu ją uciszam.
Wpatrzone we mnie szare oczy napełniają się łzami.
Krzyk mężczyzny z sypialni. A potem ciężkie, złowieszcze kroki.
– Mamusiu, umiem latać – mówi Vero i już nie płacze. Po prostu stwierdza fakt.
Wiem – chcę jej powiedzieć. Rozumiem.
Chciałabym sięgnąć, dotknąć jej włosów, pogłaskać policzek.
Zamiast tego zamykam oczy, bo gdzieś z tyłu głowy wiem, co się teraz wydarzy.
Budzi mnie popiskiwanie jakichś urządzeń. Jasne światło razi mnie w oczy. Mrużę je instynktownie, odwracam głowę i natychmiast tego żałuję, bo moje czoło eksploduje bólem.
Leżę w szpitalnym łóżku. Na plecach, ręce mam przyciśnięte do boków szorstkim białym prześcieradłem, które przykrywa cienki niebieski koc. Patrzę na metalowe poręcze po obu stronach łóżka, a potem na przewody wychodzące z klipsa na moim palcu i prowadzące do różnych monitorów. Mam sucho w ustach i drapie mnie w gardle. Jęknęłabym, ale nie stać mnie na taki wysiłek.
Boli mnie… wszystko. Całe ciało, od stóp do głów i po czubki palców. Najpierw myślę, że musiałam spaść z dwudziestego piętra i połamałam wszystkie kości. Potem zastanawiam się, po co zadali sobie trud, żeby mnie poskładać. Skoro zebrałam się na odwagę, żeby w końcu skoczyć, to nie mogli zostawić mnie w spokoju?
A potem widzę jego, z pochyloną do przodu głową na krześle ustawionym w nogach łóżka.
Ściska mnie w sercu. Myślę: Kocham cię.
Znów eksplozja bólu w głowie. Myślę: Zostaw mnie, do cholery, w spokoju!
A później: Jak on, do diabła, ma na imię?
Mężczyzna ma zniszczoną twarz, z głębokimi zmarszczkami od zmartwień i stresu nawet podczas snu. Ale to nadaje mu sympatyczny, całkiem atrakcyjny wygląd. Jest raczej po czterdziestce niż przed, ma ciemne włosy z licznymi siwymi pasmami, a ciało wciąż szczupłe pomimo upływu lat. Podoba mi się to ciało. Wiem to na pewno.
A mimo to nie chcę, żeby się obudził. Wolałabym, żeby nigdy mnie tu nie znalazł.
Mamusiu, umiem latać – szepcze Vero z tyłu mojej głowy.
Przypomina mi się stare powiedzenie lotników. To nie latanie jest trudne, tylko lądowanie.
Mężczyzna otwiera oczy.
Nie jest dla mnie niespodzianką, że są brązowe, ponure i przepastne.
– Nicky? – szepcze, od razu unosząc ramiona. Spina się całe jego ciało.
– Vero? – chrypię. – Błagam… Gdzie jest Vero?
Mężczyzna nie odpowiada. Jego ciało opada z powrotem, moje pierwsze słowa pozbawiły go woli walki. Zasłania oczy dłonią, może po to, żebym nie mogła dostrzec czającej się w nich odpowiedzi.
I wtedy mężczyzna, którego kocham, mężczyzna, którego nienawidzę – jak on ma, do diabła, na imię? – szepcze zgnębiony:
– Och, skarbie. Tylko nie znowu to.