Rozdział 7

Vero i ja urządzamy przyjęcie. Siedzimy przy dziecięcym stoliku z drewna klonowego, Gruby Miś zajął miejsce naprzeciwko niej, a ja mam przed sobą księżniczkę Priscillę. W pokoju jest widno i słonecznie. Po jednej stronie pomalowane na jasną zieleń ściany pokrywa dekoracja przedstawiająca pnące róże, podkreślona świeżym białym obramowaniem. Duże łóżko Vero stoi pod samą ścianą, otulone różową gazą. To piękny pokój, idealny dla małej dziewczynki, ale ja czuję ukłucie, bo od razu wiem, że żadnej z nas się tu nie podoba.

Vero podaje mi porcelanowy czajniczek. Ostrożnie nalewam soku jabłkowego do maleńkiej filiżanki. Robię to samo dla Grubego Misia z pękatymi brązowymi łapkami i sympatycznym, okrągłym brzuszkiem, który siedzi po mojej lewej stronie. Po raz pierwszy zauważam, że Vero nakleiła krzyżyki na jego oczach. To samo zrobiła księżniczce Priscilli.

Zerkam na Vero, która w różowym szyfonie i długim sznurze pereł wygląda ślicznie.

– W porządku – mówi mi. – One nie boją się ciemności.

Kiwam głową, jakby to było całkowicie zrozumiałe, i odstawiam czajniczek na środek stolika. Ręcznie malowany krzak róży porusza się na ścianie. Różowe płatki zdają się opadać z kwiatów na ziemię. I jeszcze coś ciemniejszego, złowrogiego. Krople krwi skapujące z kolców.

– Napij się herbaty – mówi Vero.

Popijamy małymi łyczkami w przyjemnej ciszy, chrupiąc biszkopty.

Sok jabłkowy i ciasteczko to zbyt słodki posiłek; czuję mdłości. Ale kontynuuję. Potrzebuję tej chwili, każdej chwili z Vero, jest ich za mało.

– On cię zostawi – mówi teraz. Domyślam się, że chodzi jej o Thomasa. – Uważa, że jesteś wariatką.

Nic nie mówię, tylko odstawiam przypominającą naparstek filiżankę. Żałuję, że nie mogę sięgnąć przez stół i wziąć ją w ramiona. Chcę ją pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Chcę jej powiedzieć, że mi przykro. Że nie potrafiłam inaczej. Że tak się zdarza.

Ale nie chcę kłamać.

Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że stół i pokój są dla niej za małe. Nie ma sześciu lat, a raczej dwanaście, rzęsy otaczające stalowoszare oczy są wytuszowane, na ustach widać rozmazaną jaskrawą szminkę.

Wpatruje się we mnie, wypija kolejny łyk soku. A może to szkocka, osiemnastoletnia glenlivet, prosto z butelki.

– To nie twoja wina – szepczę.

– Kłamstwo.

– Gdybym mogła wrócić, wróciłabym.

– Jeszcze większe kłamstwo.

– Vero.

– Cii… – Wstaje gwałtownie, a ja też już słyszę: ciężkie kroki dochodzące z holu na dole.

Nie potrafię powstrzymać dreszczu, który mnie przechodzi, a Vero naprzeciwko uśmiecha się, ale nie jest to miły widok.

Teraz, gdy stoi, zauważam, że ma sukienkę z dekoltem niemal do pępka. Zupełnie niestosowną dla dwunastolatki. A spod różowych falbanek wystają zielone i fioletowe smugi, siniaki pokrywające jej nogi i ręce.

Kroki się zbliżają. Kolejne płatki opadają z pnącej róży, świeża krew kapie z kolców.

Chcę dotknąć tej marmurowej figury kobiety-dziecka, która już się spina i samym wzrokiem zabrania mi komentowania dekoltu jej sukienki i stanu jej ciała.

– Bądź silna – szepczę, ale obie wiemy, że nie w tym problem. Vero zawsze była twarda. W tym świecie jednak ci, którzy nie potrafią się ugiąć, zostają złamani.

Kroki. Głośniejsze. Cięższe. Złowrogie.

– Nie powinnaś była przychodzić.

– Tęsknię za tobą…

– Zabiłaś mnie.

Otwieram usta. Nie mam nic do powiedzenia.

– Biegnij – mówi stanowczo Vero, dziecko, które lepiej panuje nad sytuacją niż dorosły. – Uciekaj stąd, do cholery, i nie oglądaj się.

Ale ja nie potrafię zmusić się do tego, żeby ją opuścić.

Znowu.

– On tu jest! Nie rozumiesz? Znajdzie cię, a gdy to zrobi…

– To nie twoja wina – słyszę, że to powtarzam, ale Vero już się ode mnie odwraca.

– Ty głupia niedołęgo. Wynoś się. Uciekaj. Biegnij, do diabła! Biegnij!

Chcę to zrobić. Ale nie robię nic. Odpycham się od stolika. Podchodzę do tej małej dziewczynki, która nie jest już taka mała. I choć wiem, co się teraz zdarzy, biorę ją w ramiona.

Przez ułamek sekundy tam jest. Czuję ją. Wdycham jej zapach. Vero. I w tym momencie, jak zawsze, uświadamiam sobie dokładnie, co zrobiłam.

A potem jej ciało rozpływa się w moim uścisku. Obejmuję stertę kości pokrytych setkami białych robaków, które wwiercają się w moją skórę.

Otaczam dłońmi czaszkę, która obraca się powoli i patrzy na mnie ciemnymi, pustymi oczodołami.

– Uciekaj – rozkazuje mi szkielet Vero.

Ale jest za późno. On już tu jest.

Gwałtownie otwieram oczy. U góry jasne światła. Sterylna sala szpitalna. Już nie myślę. Poruszam się.

Chwytam najbliższy pęk rurek i odrywam od swojego ciała. Krew tryska z wierzchu mojej dłoni, gdy wyrywam wenflon. Z kolców róż – myślę gorączkowo, patrząc, jak czerwone krople opryskują szpitalne łóżko. On tu jest. On tu jest.

Nie radzę sobie z metalowymi poręczami łóżka. Są podciągnięte do góry, stanowiąc pułapkę. Pcham je rozpaczliwie, próbując złożyć. Gdy to się nie udaje, czołgam się na koniec materaca i zeskakuję, uderzając bosymi stopami o zimną podłogę. Szpitalny fartuch powiewa luźno, gdy biegnę w stronę otwartych drzwi.

Muszę biec. Dokąd, dokąd, dokąd?

Wybiegam na szeroki korytarz. Jest za duży, zbyt otwarty. Każdy może mnie zobaczyć. Jak na zawołanie, pielęgniarka na końcu korytarza woła coś ostrzegawczo.

Biegnij. On nadchodzi. A może już tu jest.

Uciekam, nie myśląc, nieprzytomna, kierowana instynktem. Bolą mnie stopy, żebra, klatka piersiowa. Jest mi wszystko jedno. Nic nie jest ważniejsze niż pragnienie ucieczki. Potrzebuję jakiejś kryjówki. Czegoś małego i ciemnego. Niczym zwierzę chowające się do nory. Jakiś schowek mógłby mnie uratować.

Słyszę za sobą tupot nóg, a potem kolejne zaniepokojone głosy.

Śmigam za róg, a tam… stoi on.

– Nicky – mówi Thomas.

Wyciąga ramiona, blokując mi drogę. Jego twarz jest pozbawiona wyrazu. Widzę tylko jego ciemne oczy, które się we mnie wpatrują.

– On tu jest – stwierdzam na granicy histerii.

– Cii… – odpowiada mój mąż.

– Nie, nie, muszę biec. Muszę uciekać. Vero tak mówi.

W jego spojrzeniu pojawia się jakiś błysk. Przez moment wydaje się, że mi wierzy. A potem:

– Posłuchaj brzmienia mojego głosu, Nicky. Skoncentruj się. Mój głos. Mówi do ciebie. Mój głos. Uspokaja cię.

– Muszę stąd uciec!

– Skup się. Na jednej rzeczy. Na moim głosie. To wszystko, co słyszysz. Wszystko, co się liczy. Jedna rzecz, Nicky. Skup się na moim głosie. A reszta minie.

Nie chcę się skupiać. Jestem spięta, ale słaniam się na nogach, w żebrach tak mnie ściska, że nie mogę złapać tchu, a przed oczami mam szkielet, na rękach robaki, i czy on nie wie, że różany krzew wciąż krwawi i że ją zawiodłam. Tyle razy, na tyle sposobów. Wracam do niej raz po raz. I raz po raz zawodzę.

Nagle czuję zmęczenie. Całkowite. Wydaje mi się, że nie ustoję już ani chwili.

– Wszystko w porządku – szepcze Thomas. – Chodź, kochanie. Pewnie ci zimno. Odprowadzę cię do łóżka.

Robi krok w moją stronę.

Dlaczego ja? – szepcze mi do ucha Vero. Ale nie jęczy już, po prostu mówi.

– Jak twoja głowa? – pyta Thomas. – Nie boli cię?

Oczywiście w tej samej sekundzie wręcz eksploduje bólem. Chwytam się za skronie, mocno zaciskam oczy. W tym momencie Thomas podchodzi całkiem blisko. Jego ręce zatrzaskują się wokół moich ramion niczym stalowa pułapka. Personel szpitala wycofuje się. Czemu nie? Na miejscu jest mąż. Z pewnością sobie poradzi.

– Dźwięk mojego głosu – rozkazuje.

Więc tak robię. Słucham dźwięku jego głosu. I czując ciężar jego dłoni na ramionach, odwracam się i potulnie z nim idę.

W sali bez trudu opuszcza metalowe poręcze, a potem pomaga mi wspiąć się na wysokie łóżko. Dokładnie otula moje drżące nogi, wygładza niebieski koc na klatce piersiowej.

Patrzę na niego z niechęcią, spodziewając się triumfalnej miny. Wygrał, ja przegrałam, nawet jeśli nie rozumiem zasad. Jednak gdy przenosi na mnie spojrzenie, ze zdumieniem stwierdzam, że jego oczy płoną, twarz jest pełna rozpaczy. Powstrzymuje się, wyraźnie widać, że stara się nad sobą zapanować. Ze względu na mnie czy na siebie?

– Proszę, kochanie – zaczyna. – Nie możesz ciągle tego robić. Wywołujesz niepotrzebne zamieszanie… – Głos mu się łamie; odwraca wzrok. Jest zdenerwowany. To ja go zdenerwowałam. Czuję się źle, jakbym powinna przeprosić. Te ciemne, ciemne oczy. Myślę o tym, jak go kiedyś kochałam. I wciąż kocham?

Z trudem przełyka ślinę.

– Wiem, że mi nie wierzysz, wiem. Wszystko na opak, bez ładu i składu. Ale ja cię kocham, Nicky. Zawsze chciałem dla ciebie tego, co najlepsze. Bez względu na to, czy to pamiętasz, czy nie.

– Chcę do domu – szepczę.

Uśmiecha się znużony.

– Lekarze raczej ci nie pozwolą. Jesteś bardzo chora, Nicky. Trzy wstrząśnienia mózgu i potłukłaś sobie żebra.

– Ty się mną zajmiesz.

– Biorąc pod uwagę ostatnie pół roku, doktor Celik będzie odmiennego zdania.

– To nie twoja wina, że piję – mówię.

Nie odpowiada.

– Nie tknę alkoholu – obiecuję pochopnie. – Tylko mnie stąd zabierz. Tu jest za jasne światło. Oczy mnie od tego bolą.

– Policja chce cię przesłuchać – mówi wprost. – Czy tu, czy w domu, będziesz musiała z nimi porozmawiać.

– Ale ja niczego nie pamiętam!

– Nawet tego, jak kupiłaś szkocką?

Jego wypowiedziane chłodnym tonem pytanie powstrzymuje mnie. Czy ja pamiętam, jak kupowałam butelkę glenlivet? Możliwe. Chyba. Czy to wystarczająca odpowiedź?

– Chcę do domu – powtarzam.

Otwiera usta. Zamyka je. Widać, że nie wie już, co ze mną począć. Zostawi mnie?

Będę za nim tęsknić?

– Pamiętasz obietnicę, jaką ci złożyłem, gdy spędzaliśmy naszą pierwszą wspólną noc w Nowym Orleanie? – pyta nagle.

Nie. Chyba widać to po mojej twarzy.

– Dawno, dawno temu powiedziałaś, że twój dom jest zawsze tam, gdzie ja – mówi.

Te słowa nic dla mnie nie znaczą.

– Dawno, dawno temu powiedziałaś, że moja miłość daje ci siłę.

Nie mam na to odpowiedzi.

– Dawno, dawno temu powiedziałaś, że jeśli tylko będziemy razem, to wystarczy.

Nie wiem, co powiedzieć; opowiada mi historie z cudzego życia.

Chyba się orientuje. Opuszcza ramiona. Patrzy na mnie bez wyrazu.

– Tamtej nocy zawarliśmy układ. Gdy tylko poczujesz dym, chwycisz mnie za rękę. Czy czujesz dym, Nicky?

Marszczę brwi. Po raz pierwszy jego słowa brzmią znajomo, jakbym powinna wiedzieć, o czym mówi. Powoli kręcę głową.

– Czy czułaś dym zeszłej nocy?

Muszę się nad tym zastanowić.

– Po wypadku – szepczę.

Nic nie mówi. Tylko napina mięsień żuchwy. Na znak, że usłyszał. I że go zabolało.

– Umarłam już kiedyś – słyszę swój głos.

Mojego męża ta nowina nie zaskakuje.

– Kobieta tyle razy może powstać z martwych.

– Damy sobie z tym radę – mówi spokojnie Thomas.

Teraz moja kolej, żeby się uśmiechnąć. Bo może zapomniałam, jak ma na imię, ale wciąż wiem, kiedy mnie okłamuje.

Vero – myślę.

A potem sięgam i biorę męża za rękę.