Rozdział 10

Thomas wrócił. Wyszedł, mówiąc mi, że powinnam odpoczywać, choć oboje wiedzieliśmy, że to on jest wykończony. A teraz znowu tu jest, a ja jestem mile zaskoczona, że pamiętam jego imię i cieszę się na jego widok. Przyniósł mi ubranie na zmianę. Czarne spodnie do jogi i luźny sweter z dzianiny w kolorze cynamonu. Nie rozpoznaję ich od razu. Ale gdy przytykam je do nosa i wącham…

Przebłysk pamięci. Siedzę z podwiniętymi nogami na czekoladowobrązowej sofie. Trzymam w rękach książkę, a na szklanym stoliku przy moich stopach stoi filiżanka herbaty. Naprzeciwko mnie w fotelu od kompletu siedzi Thomas. Jest pogrążony w krzyżówce z porannej gazety.

Czuję nagle ochotę na owsiankę, ale wiem, że to nie ma żadnego sensu.

Doktor Celik zjawia się w drzwiach, trzyma brązową papierową torbę. Obrzuca mnie przelotnym spojrzeniem, a potem skupia uwagę na Thomasie. Ponawiają swoją szeptaną naradę przez pokój. Niczym wspólnicy – myślę znowu. Zastanawiam się, czy jestem zazdrośnicą. Albo czy Thomas miał jakiś skok w bok. Czy się dowiedziałam? Czy mnie to obeszło?

Nie wiem, czy jestem dobrą żoną. Najwyraźniej jestem drażliwa. A biorąc pod uwagę siniak na żuchwie Thomasa, zdolna do agresji. Ale czy jestem słodka, czuła i troskliwa? Czy raczej apodyktyczna, dominująca, prawdziwa zołza?

Bez względu na problemy z pamięcią, czuję, że takie rzeczy powinnam o sobie wiedzieć. Podstawowe cechy charakteru, historia naszego małżeństwa, emocjonalne migawki z całego życia.

Może po prostu jestem zbyt zmęczona, bo nic sobie nie przypominam. Uczucie, jakby się przebywało pod wodą, czy nie tak opisała to lekarka Thomasowi? Bo tak właśnie się czuję. Jakbym była po części zanurzona, jakbym unosiła się na powierzchni i dryfowała, coraz dalej i dalej.

Doktor Celik nagle podnosi głos. Nie muszę być geniuszem, żeby się domyślić, że nie chce mnie wypuścić. Z pewnością niezbędna jest dalsza obserwacja, następne badania, kolejne szturchające i kłujące mnie pielęgniarki, które zjawiają się co godzinę, żeby odczytać wyniki i przy okazji mnie poterroryzować.

Pod wodą czy nie, nadal jestem zdeterminowana. Nie mogę tutaj zostać. Urządzenia są zbyt głośne, światła za jasne, a z wyłożonego linoleum korytarza wciąż dochodzi echo kroków. Szpital to nie jest dobre miejsce, żeby zdrowieć po wstrząśnieniu mózgu. Za dużo bodźców jak dla kogoś, kto potrzebuje spokoju i odpoczynku.

Kolejna wymiana argumentów, tym razem ostrzejsza.

– Zdaje pan sobie sprawę, że wypisuje ją pan wbrew zaleceniom lekarskim? Według mojej profesjonalnej oceny pańska żona powinna pozostać w szpitalu przynajmniej na kolejne dwadzieścia cztery godziny. Wciąż może dojść do obrzęku, nie wspominając o krwawieniu do mózgu. Krótko mówiąc, jeśli ją pan zabierze do domu, ona może tam umrzeć.

Czy rozpoznam swój dom? Próbuję go sobie wyobrazić. Natychmiast widzę przed sobą pomalowany na szaro budynek w stylu kolonialnym z czarnymi okiennicami. Może to obrazek z gazety, a może rzeczywiście mój dom. Wkrótce się dowiem. Próbuję wyobrazić sobie kota albo psa, ale nic z tego. Najwyraźniej mężowi i mnie wystarcza nasze własne towarzystwo. Pracujemy razem – Thomas mi tak powiedział. On projektuje elementy scenografii, ustala ceny, a ja pomagam mu je wykończyć. Mieszkamy razem, pracujemy razem i śpimy razem.

Musimy się bardzo kochać albo nic dziwnego, że przyłożyłam mu w szczękę.

I nagle… inne wspomnienie. Siedzę w zalanym słońcem pomieszczeniu. Zielone wąsy wiszących roślin łagodzą rząd olbrzymich okien. Wyłożona płytkami podłoga, wielobarwne ściany. I ja, siedząca pośrodku i malująca. Uśmiechnięta. Aż czuję ten uśmiech na twarzy. Jestem szczęśliwa.

Głos Thomasa, dochodzący od drzwi za moimi plecami: „Hej, skarbie, chcesz coś na lunch?”.

Uśmiecham się coraz szerzej. Jestem coraz szczęśliwsza.

– Nicky.

Mój umysł błyskawicznie powraca do teraźniejszości. Skromna szpitalna sala. Ja leżąca na łóżku i mąż stojący obok.

– Doktor Celik zgodziła się cię wypuścić – mówi mi, co natychmiast wydaje mi się dziwne, bo ich rozmowa wcale na to nie wskazywała. – Ale musisz obiecać, że będziesz odpoczywać i że za kilka dni wrócimy na kontrolę.

Przytakuję. Głowa mnie boli, ale nie jakoś strasznie. Nagle krzywię nos. Thomas trzyma papierową torbę, którą przed chwilą miała w rękach lekarka. Czuję krew, silny, ziemisty zapach. Ale także… szkocką. Dobrą. Nie wiem, czy cofnąć się z obrzydzeniem, czy nachylić z ochotą.

– Twoje ubranie – mówi Thomas, podtrzymując torbę z nadrukowanym symbolem zagrożenia biologicznego.

Trwa to chwilę, ale w końcu pojmuję. To ubranie z wczoraj. Z wypadku.

– Możemy je zabrać? – Nie potrafię się powstrzymać. – Myślałam, że policja… Powiedziałeś, że będą chcieli ze mną porozmawiać.

– Miałaś we krwi sześć dziesiątych promila alkoholu – wyjaśnia mąż. – A w New Hampshire dozwolona jest jazda do ośmiu dziesiątych. W tym momencie nie mają podstaw, żeby cię oskarżyć ani zająć prywatnego mienia.

Kiwam głową. Zastanawiam się, czy powinnam być pod wrażeniem, jak dobrze mój mąż zna lokalne przepisy. Czy też powinno mnie to zmartwić.

– Ale to wszystko jest we krwi… Zniszczone. – Wciąż nie rozumiem. Dlaczego on ma moje podarte ubrania? Czemu są dla niego ważne?

Nie odpowiada na pytanie, tylko pokazuje na świeże rzeczy, które położył u stóp szpitalnego łóżka.

– Dasz radę sama się ubrać?

– Tak.

– Dobrze. Ja zejdę na dół do apteki, żeby wykupić twoje recepty, a potem wrócę. Będę za dwadzieścia minut.

– Która jest godzina?

– Piąta trzydzieści.

– Na zewnątrz jest ciemno.

– Tak.

– Vero nie boi się ciemności – informuję go.

Thomas wzdycha i wychodzi z sali.

Nasz dom to piętrowy budynek w stylu kolonialnym. Nie mogę dostrzec koloru, bo jest noc. W każdym razie po czterdziestu minutach jazdy bocznymi drogami i kręcenia uroczymi zaułkami Thomas wjeżdża na podjazd i gasi silnik. Siedzimy przez chwilę w ciszy. Nie rozmawiamy. Po prostu trwamy w ciemności.

A potem Thomas otwiera swoje drzwiczki, obchodzi auto i pomaga mi wysiąść.

Wciąż bolą mnie żebra. I klatka piersiowa, gdy próbuję głębiej wciągnąć powietrze. Ale przekonuję się, że jeśli wykonuję ograniczone i powolne ruchy, daję radę. Na zadaszone patio od frontu prowadzą cztery schodki. Drzwi oświetla jedna lampa, chyba mają kolor wina. A może krwi? Nie żartowaliśmy kiedyś z tego?

Thomas otwiera drzwi, zaprasza mnie gestem do środka.

W moim domu jest hol z kolebkowym sufitem. Łupkowa podłoga, u góry świecznik z czarnego kutego żelaza, w głębi kręte schody. Podchodzę do stolika z drewna wiśniowego, nawet się nie zastanawiając. Dwie ramki na zdjęcia. Na jednym chyba my, młodsi, szczęśliwsi, roześmiani na plaży. Ramkę zdobią fragmenty potłuczonej ceramiki, a mnie natychmiast przychodzi na myśl Meksyk. To była udana podróż. Piliśmy na śniadanie tequilę i spędzaliśmy popołudnia na ganianiu się… Byliśmy w sobie zakochani namiętnie, szaleńczo, zabójczo.

Tęsknię za Meksykiem. Do dziś.

Obok czarno-biały portret. To nie jest obrazek szczęśliwej pary. Tylko ja, oświetlona przez coś, chyba biurkową lampkę. Nie widać wyrazu mojej twarzy, tylko profil i buntowniczo potargane kosmyki ciemnych włosów. Jest w tej fotografii coś bardzo melancholijnego, odstawiam ją z zadumą.

– Zawsze lubiłem to zdjęcie – mówi Thomas. Wrzuca klucze do koszyka na stoliku, starając się mnie obserwować tak, żebym tego nie zauważyła.

Nie muszę pytać, żeby mieć pewność, że to on zrobił to zdjęcie i że tuż przed tym płakałam. Dramatyczny, pełen łez, smarków i czkawki szloch, który tak go zaniepokoił, że chwycił za aparat, żeby odwrócić moją uwagę.

Czasem płaczę bez powodu.

A jednak coś o sobie pamiętam.

Idę za Thomasem w głąb domu i napotykam czekoladową skórzaną kanapę i szklany stolik do kawy. Kuchnia jest oddzielna. Jaśniejsze szafki z drewna klonowego, bo nie chciałam, żeby było w niej ponuro. Przełamane morską zielenią szklanych płytek, które przypominały mi ocean. Stolik na dwie osoby, z kutego żelaza, a na blacie mozaika w kształcie motyla, bo zawsze marzyłam o lataniu.

To moje miejsce. Podobnie jak oszklona weranda tuż obok, pokój ma ściany pokryte szaloną mieszanką limetkowej zieleni i magenty. Thomas aż jęknął, gdy zobaczył te kolory. Nie zmuszaj mnie – błagał przerażony. Ale to był mój pokój, moja przestrzeń, i mogłam ją urządzić, jak tylko chciałam, więc miałam limetkową zieleń i magentę.

Dopóki po ścianie nie zaczął się piąć malowany krzew róży.

– Warsztat jest na tyłach – mówi teraz, pokazując na drzwi werandy. – Ty pracujesz tutaj. A ja tam.

– Nie ramię w ramię?

– Niezbyt często. Ja buduję, a ty malujesz. Właśnie tak to wygląda.

Prowadzi mnie na górę. Na ścianach nie ma zdjęć i z jakiegoś powodu mnie to zaskakuje, jakbym się ich spodziewała. Na piętrze są trzy sypialnie, w tym małżeńska z oddzielną łazienką. Ma sklepiony sufit i stoi w niej naprawdę olbrzymie łoże z drewna czereśniowego z baldachimem.

Moja pierwsza myśl jest taka, że nie ma możliwości, żebym to ja wybrała takie okropieństwo. To musiał być Thomas, bo ja takiego stylu nienawidzę.

Nic nie mówi, tylko kończy krótkie oprowadzanie.

– Po co taki wielki dom dla nas dwojga? – pytam. – Czyżbyśmy często zapraszali gości?

– Spodobał nam się ten dom, choć był większy, niż potrzebowaliśmy. A biorąc pod uwagę to, że pracujemy razem, czasem dobrze jest mieć trochę więcej przestrzeni.

Wchodzę do mniejszej z dwóch pozostałych sypialni. Stoi w niej śliczne, pomalowane na biało łóżko z kutego żelaza, okryte bladożółtą patchworkową narzutą.

– Podoba mi się ten pokój.

Nic nie mówi.

Dotykam rogu narzuty, czuję ją w palcach. Została uszyta ręcznie. Ale nie przeze mnie, uświadamiam sobie natychmiast. To poziom rzemiosła powyżej moich umiejętności. Ale mimo to…

Wiem, kto ją uszył. I tęsknię za nią.

I przez króciutką chwilę znów to czuję. Pustka w piersi. Pragnienie.

– Możesz spać tutaj, jeśli chcesz – odpowiada cicho Thomas.

– Okej. – Nawet na niego nie patrzę. To jest mój pokój, a sypialnia małżeńska należy do niego. Może mówić, co chce. Ja wiem swoje.

Thomas pyta, czy nie jestem głodna. Rzeczywiście jestem. Wracamy na dół, a on robi dwa omlety z serem. Kroję melona, podziwiając lśniące ostrze kuchennego noża. Jeśli ta kuchnia to moja domena, to najwyraźniej traktowałam jej wyposażenie z należytą powagą.

Siadamy przy kuchennym stoliku, a ja uświadamiam sobie, że poruszam się automatycznie, według rytmu, który wypracowałam w ciągu tych sześciu miesięcy, gdy tu mieszkaliśmy. Dwoje ludzi, obijających się po siedemsetmetrowym domu z przytulnymi wnętrzami, ale z zadziwiająco niewieloma fotografiami, bibelotami i osobistymi dekoracjami na ścianach.

Zastanawiam się, czy zdążyliśmy rozpakować wszystkie pudła z przeprowadzki. Czy może po prostu jesteśmy ludźmi, którzy mają oszczędne podejście do urządzania wnętrz.

Po kolacji Thomas proponuje obejrzenie filmu. Ale widać, że ze zmęczenia słania się na nogach. Za to ja czuję się rozbudzona, nakręcona, ciekawa, jakby otaczająca mnie mgła wreszcie zaczęła opadać. Jakbym była w stanie ogarnąć wszystkie tajemnice wszechświata, jeśli tylko skupię się wystarczająco długo i odpowiednio mocno się postaram.

Mówię Thomasowi, że powinien położyć się do łóżka. Próbuje protestować. Nie ustępuję i wreszcie się zgadza, choć nie jest zadowolony.

Gdy znika na górze, biorę do ręki pilota i stwierdzam, że nie mam problemu z obsługą telewizora ani ze znalezieniem wszystkich swoich ulubionych programów. Dopóki nie myślę za dużo, tylko działam, nic nie sprawia mi trudności.

Przełączam na TV Land. Oglądam stare odcinki Wyspy Gilligana, ten serial wydaje się odpowiednią rozrywką dla kobiety z wielokrotnym urazem czaszki. Niezbyt ekscytujący, żadnej przemocy. Poza Skipperem trzepiącym od czasu do czasu Gilligana kapeluszem. Przełączam jednak na Złotka. Nie jestem aż tak zdesperowana.

Wyłączam telewizor, przechadzam się po salonie. Odkrywam stos książek, głównie w miękkich okładkach. Najwyraźniej lubię czytać Norę Roberts, a Thomas preferuje Kena Folletta. Wracam do kuchni i zaglądam do każdej szafki po kolei i do spiżarki. Po prostu muszę wiedzieć.

Oczywiście. Zero alkoholu. Nawet jednej puszki piwa, nawet jednej butelki wina. A co dopiero mówić o butelce zacnej szkockiej.

Przez moment czuję rozczarowanie. Straszne, koszmarne. Bo czy szklaneczka wyborowej whisky nie byłaby w tej chwili czymś idealnym?

Wychodzę z kuchni, idę na górę. Mam nierówny oddech, ale daję radę. Wracam do małego pokoju ze śliczną narzutą w kolorze ciepłej, pastelowej żółci.

I tam kładę się w ubraniu, wyciągam nogi, składam ręce na piersi. Jak dziewczynka w trumnie.

I wtedy gwałtownie wciągam powietrze.

Vero.

Znowu jest malutka. Drobna, energiczna, z dołkami w policzkach i tłuściutkimi piąstkami. Udaje samolot, biegając po małym pokoju, skacząc przez poduszki i próbując się unieść.

Kocham cię, kocham cię, kocham cię.

Vero leci. Vero upada.

Złowrogie kroki na korytarzu.

Śnię – mówię sobie.

Wciąż śnię – upominam siebie.

Gdy patrzę, jak Thomas wpada do pokoju.