Unoszę się samotnie pośród ciemności. Zbliżają się cienie. Mocno naciągnęłam żółtą narzutę. Starannie zamknęłam drzwi sypialni. Głowa mi płonie, ale dopóki oczy mam zamknięte, panuję nad bólem. Lubię ciemność. Jest chłodna, niesie komfort.
Dotykam palcami narzuty i znowu myślę o kobiecie, która ją uszyła. Tęsknię za nią, zawsze tęskniłam. Dziwne, bo mogłoby się wydawać, że upływ czasu złagodzi tęsknotę, stępi ból. Ale teraz właśnie tym bardziej odczuwam jej brak.
Nie lubię o tym myśleć, więc wołam Vero.
Migawki. Vero w wieku trzech lat. Sześciu. Dziesięciu, dwunastu, czternastu. Rozmywają się przed moimi oczami, mój umysł nie potrafi się skupić. Gdy próbuję sprawić, żeby przesuwały się wolniej, widzę już tylko szkielet, który pyta: Dlaczego ja, dlaczego ja, dlaczego ja?
Hałas. Kroki, ktoś schodzi na dół. Thomas – myślę – krąży po domu. Zastanawiam się, co robił od momentu, gdy wyszli policjanci. Zajął się jakimiś domowymi obowiązkami czy też usuwał dowody? Zaniepokoiły mnie pytania detektywów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że jedna kobieta będzie miała trzy wypadki w ciągu sześciu miesięcy? Na dodatek kobieta bez rodziny i bez przyjaciół. Kobieta, która według wszelkich oznak jest całkowicie uzależniona od męża. Chociaż on twierdzi, że to moja wina, że ja sobie tego życzyłam.
Doprawdy? Naprawdę nie wiem. Może coś w tym jest, ale dlaczego miałabym się przy tym upierać? I kto porzuciłby wszystko i zrobiłby wszystko dla dziewczyny, którą dopiero co poznał?
Czuję, że powinnam wiedzieć na ten temat więcej, ale im bardziej się staram, tym więcej szczegółów mi umyka. Moje wspomnienia nie są pomocne. Wcale mnie nie zachęcają. Szepczą tylko nieustannie: Strzeż się, strzeż się, strzeż się.
Wiem, że lepiej służy mi pamięć ciała. Automatyczne działania, to, co robię, a nie to, co myślę. Ale czy w takim razie nie powinnam pamiętać założenia płaszcza i chwycenia za kluczyki przed wieczorną jazdą? Albo tego, że wsiadłam do auta i wycofałam je z podjazdu? Staram się, ale moja pamięć jest pusta. Widzę tylko ciemność i nic więcej.
A to sprawia, że myślę, że policja może mieć rację – że piłam tamtej nocy.
Myślę o szkockiej. Osiemnastoletniej glenlivet. Najlepszej. Wyobrażam sobie kryształową szklankę napełnioną płynnym złotem, czuję, jak jego delikatny smak rozgrzewa mi język. Natychmiast napływa mi ślina do ust. Co do tego nie ma wątpliwości. Przydałby mi się drink.
I wtedy coś przychodzi. Stare wspomnienie.
Wiesz, jakie jest najlepsze miejsce, gdy żona chce coś schować przed mężem? Wcale nie jej kuferek na biżuterię, to zbyt oczywiste. I na pewno nie spód wspólnego małżeńskiego materaca. Ani szafka z lekarstwami, ani puszka z ciastkami, ani kącik za mrożonym indykiem w zamrażarce.
Nie, jest jedno miejsce, do którego żaden szanujący się mąż nie zajrzy: pudełko z tamponami, upchnięte w łazience w szafce pod umywalką.
Znowu kroki na dole. Oczami wyobraźni śledzę Thomasa w drodze na tył domu. Ciche skrzypnięcie. Otworzył tylne drzwi. Leciutki trzask. Drzwi się zamknęły. Wyszedł z domu, poszedł do warsztatu. Nie muszę myśleć, żeby to wiedzieć.
Natychmiast ogarnia mnie nieodparta pokusa.
Ściągam z siebie bladożółtą narzutę i wstaję. A potem – nie da się tego inaczej określić – zakradam się korytarzem do łazienki dla gości.
Pojedyncza umywalka, zamocowana w granicie w kolorze ziemi, zwieńcza szafkę z hikory. Tuż obok jest sedes, a daleko po prawej wanna. To moja łazienka. Skorzystałam z niej automatycznie, żeby wziąć prysznic z samego rana. Wykorzystuję pamięć ciała: sięgnąć po talerz, nie zastanawiając się, gdzie on się znajduje. I rzeczywiście, w górnej szufladzie jest moja szczoteczka do zębów, szczotka do włosów i pikowana kosmetyczka w tureckie wzory z kosmetykami do makijażu.
Otwieram teraz szafkę poniżej, a tam znajduję środki do czyszczenia, suszarkę i tak… pudełko tamponów.
Wyciągam je. Pudełko cicho grzechocze, niczym brzęczące szkło. I wiem, co znajdę w środku. Zdejmuję z wierzchu symboliczną warstwę sześciu tamponów. Odsłaniam zestaw miniaturowych buteleczek whisky. Okazuje się, że mam swój własny ukryty zapas maleńkich glenlivetów.
Policja się myliła. Mąż nie musiał mnie upijać w środowy wieczór, a potem sadzać za kierownicą.
Wygląda na to, że jestem kimś, kto jeździ po pijaku.
Wygląda na to, że jestem taką właśnie żoną.
Przyglądam się miniaturowym buteleczkom. Jest ich sześć. Wystarczy na kiepskie popołudnie albo trudny wieczór. Zastanawiam się, czy to Thomas sprawia, że piję. A może Vero? Czy to ja sama jestem swoim najgorszym wrogiem?
Nie mogę sięgnąć do pamięci ciała, żeby odpowiedzieć na te pytania. Mam tylko przeczucie, że gdybym była na tyle mądra, żeby wiedzieć, dlaczego robiłam to, co robiłam, to wystarczyłoby, żebym przestała to robić.
Wkładam tampony z powrotem do pudełka. Pudełko wsuwam do szafki. Nie wyrzucam buteleczek ani nie wylewam alkoholu. Nie jestem na tyle silna. Ale nachodzi mnie nowa myśl i jest na tyle intrygująca, że wychodzę z łazienki.
Wiem, gdzie żona chowa rzeczy przed swoim mężem. Ale gdzie mąż chowa swoje sekrety przed żoną?
Teraz, gdy Thomas jest w warsztacie, muszę poszukać. To cholernie ważne.
Zakradam się z powrotem na korytarz, nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku z dołu. Ale w domu panują cisza i spokój. Jestem sama. Na razie.
Zaczynam od głównej sypialni, tej z wielkim łożem z baldachimem i z za dużymi meblami z ciemnego drewna. To jego teren, nie mój, a gdy ukrywa się sekrety, chce się je zwykle mieć gdzieś najbliżej. Wsuwam dłoń pod stos poduszek, a potem pod brzeg ciężkiego, podwójnego materaca. Sprawdzam też pod łóżkiem, ale nie znajduję nic poza kłębkami kurzu na brudnej wykładzinie.
Zabieram się za szafkę nocną. Domyślam się, z której strony łóżka korzysta Thomas, bo panuje tam większy bałagan. Na szafce leży para okularów do czytania, tabletki na nadkwasotę i stos gazet: „Guns & Ammo”, „Entertainment Weekly”, „National Geographic”. Sądząc po rozmaitości tematyki, mój mąż to prawdziwy człowiek renesansu.
Ale nie ma tam niczego podejrzanego. A przynajmniej żadnego ukrytego alkoholu.
Na biurku stoi lampa do czytania, ramka z naszym zdjęciem i skórzane pudełko ze starym zegarkiem, grubym złotym łańcuszkiem i złotą obrączką. To ślubna – wiem, nie zastanawiając się nad tym. Nie nosi jej już, bo mogłaby zniszczyć się podczas pracy. Ale chciał obrączkę, więc poszłam do najbliższego lombardu i wybrałam najtańszą, która i tak była szczytem możliwości dla dwojga biednych dzieciaków. Uśmiechnął się, gdy wsunęłam mu ją na palec. Nie, rozpromienił się, cała twarz mu pojaśniała.
„Teraz jestem twój” – powiedział, a ja pamiętam, jak serce łomotało mi w piersi, gdy poczułam instynktowny lęk przed taką odpowiedzialnością.
Obrączka ma w środku napis, datę: 3 października 1993. Byliśmy ze sobą zaledwie miesiąc. Co myśmy sobie myśleli? Od pierwszej randki do wieczności w ciągu niecałych czterech tygodni?
I czy fakt, że po dwudziestu latach nadal jesteśmy razem, oznacza sukces? Czy też po prostu mimo upływu lat nic innego nie wymyśliliśmy? I nie mamy innych marzeń?
Uświadamiam sobie, że spędziłam z tym mężczyzną ponad połowę swojego życia.
I przeszukuję jego sypialnię, próbując natknąć się na dowody oszustwa.
W komodzie nic nie ma, więc podchodzę do garderoby, nasłuchując co chwila kroków. Ale dom jest cichy. Thomas musi się skupić, gdy pracuje, i potrzebuje dłuższej chwili koncentracji, żeby zrobić jakiś przedmiot od początku do końca. Może będzie w warsztacie do zapadnięcia zmierzchu, a nawet do późnego wieczoru. Dużo pracuje – wiem to, nie zastanawiając się. Dużo czasu spędzam sama. Ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Odpowiada mi to.
Garderoba okazuje się zaskakująco duża i wyposażona w wyrafinowany system segregowania ubrań. Także z drewna wiśniowego, półki, wieszaki i wbudowane szuflady, coś takiego widuje się w magazynach poświęconych urządzaniu wnętrz. Thomas tak to urządził. To był jeden z jego projektów na weekend. Zrobił to wszystko, żeby mnie uszczęśliwić.
Bo przynajmniej na początku ja też spałam w tej sypialni.
Bez wątpienia część ubrań w garderobie należy do mnie. Sukienki, eleganckie spodnie, ładne bluzki. To nie są moje codzienne stroje, takie znalazłam w szafie w sypialni dla gości. Ale nadmiar, to, czego na co dzień nie potrzebuję, został tutaj. Czy to znak, że pracujemy nad problemami? A może byłam zbyt leniwa, żeby przenieść wszystkie swoje rzeczy?
Thomas ma rzędy luźnych spodni, stosy przetartych dżinsów oraz imponującą kolekcję flanelowych koszul z długim rękawem. To zdecydowanie swobodny styl, pasujący do człowieka, który spędza większość dnia w warsztacie. Znajduję trzy garnitury, jeden szary, jeden czarny i jeden granatowy. Na śluby i pogrzeby – myślę – tylko, że nie mamy ani przyjaciół, ani rodziny, więc czy gdziekolwiek bywamy?
Zaczynam od szuflad, przeszukuję jedną za drugą. Znajduję skarpetki, bieliznę, dresy, T-shirty, piżamy, majtki i nic więcej. Potem przeglądam stos butów, głównie sportowych, traperów i oczywiście dwie pary półbutów do garniturów, czarne oraz błyszczące brązowe.
Próbuję wymyślić jakiś męski ekwiwalent tamponów, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Mimo to cały czas szukam. On ma jakieś sekrety. Wiem to. Bo dwadzieścia dwa lata później te sekrety zaczęły nas doganiać. Jeszcze zanim się tu przeprowadziliśmy. Jeszcze przed moimi „wypadkami”. Było między nami jakieś napięcie.
I nagle, przesuwając dłonią po ciemnoszarej marynarce od garnituru, wyczuwam to. Coś cienkiego i płaskiego pod klapą. Zatrzymuję się, dotykam wolniej. A potem wyciągam z wewnętrznej kieszeni starą, poprzecieraną kopertę.
I wtedy słyszę skrzypienie schodów.
Zamieram, czując się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku. Nie mam dokąd uciec. Jeśli jest już na schodach, to widzi korytarz, zauważy mnie, gdy tylko wyjdę z jego sypialni. W takim razie mogę zrobić tylko jedno.
Nie opuszczam sypialni. Wsuwam kopertę za pasek spodni od jogi. A potem kuśtykam przez pokój, oddychając z trudem, i rzucam się na plecy na łóżko.
Sekundę później z korytarza dobiega głos Thomasa.
– Nicky? Nicky? Wszystko w porządku?
Nie odpowiadam. Boję się, że w moim głosie słychać będzie poczucie winy albo zdenerwowanie. Ale już nie muszę. Thomas pojawia się w drzwiach, jego wzrok spoczywa na mnie, wyciągniętej niczym w trumnie po mojej stronie łóżka.
Nic nie mówi. Podchodzi bliżej, patrząc na moją twarz.
– Wypróbowuję je – mówię.
– I jak?
– Swojsko.
– Słusznie. Kiedyś tu spałaś. – Nie podchodzi bliżej, tylko okrąża łóżko. Czuję lekki nacisk materaca, gdy się kładzie. Nie jest taki sztywny jak ja, układa sobie wygodnie ręce pod głową i krzyżuje stopy. Odwracam głowę, żeby mu się przyjrzeć. Jest w swoim pokoju, na swoim łóżku. Widać, że to jego miejsce.
– Dlaczego się przeniosłam do tamtej sypialni?
Przekręca się na bok.
– Chodź tutaj – mówi.
Nie reaguję od razu.
– Wypróbuj tu – mówi i pokazuje miejsce obok siebie. Wiem, czego chce, ale po prostu nie mogę. I nie muszę. Przysuwa się do mnie, zajmując miejsce między nami. Aż czuję ciepło jego ciała. Czuję zapach trocin, potu, resztek mydła z porannego prysznica. Wstrzymuję oddech, nie mając pewności, czego się spodziewać, nie mając pojęcia, co chciałabym, żeby się zdarzyło.
Sięga ręką i odgarnia do tyłu moje długie włosy. Jego kciuk jest szorstki. Czuję, jak przesuwa się delikatnie wokół pierwszej linii szwów, a potem drugiej i trzeciej. Wzdrygam się, ale to nie dlatego, że mnie boli.
– Zastanawiasz się, czy spaliśmy ze sobą? – pyta. – Czy dwadzieścia lat później nasz związek wciąż jest intymny?
Nie mogę mówić. Zbyt intensywnie go odczuwam, jego dotyk, głos, zapach. Natychmiast instynktownie wiem, że to dla mnie nic nowego lub nieznanego. Podoba mi się ten dotyk. Nawet go pragnę. Chcę czuć jego ciało na moim. Ten napięty wyraz jego twarzy, gdy pierwszy raz się we mnie wsuwa. Dźwięk jego serca, dudniącego dziko w moim uchu.
– Wciąż mnie pragniesz – mówi. – I ja wciąż pragnę ciebie. Czasem wydaje mi się, że tylko w ten sposób jesteśmy jeszcze razem. Tutaj, w ciemności, na nowo się odnajdujemy. I wiem, że mnie potrzebujesz, że mnie pragniesz, że mnie kochasz, nawet jeśli nic nie mówisz przez resztę dnia.
– Dlaczego się przeniosłam? – szepczę. Jego palce wciąż muskają moją twarz, przesuwają się po linii włosów. Chce odwrócić moją uwagę? Czy to mi przeszkadza?
– Masz koszmary. Zawsze miałaś. Ale ostatnio, po tym jak spadłaś ze schodów w piwnicy, jest gorzej. Budzisz się z krzykiem, niemal odchodzisz od zmysłów, pot zalewa ci twarz. Jeśli spróbuję dotknąć cię w jakikolwiek sposób, wyciągnę rękę, żeby cię pocieszyć, jeszcze ci się pogarsza.
– Biję cię.
– Czasami.
– Uderzyłam cię lampą w głowę.
– Zabolało.
– A potem płakałam. Bo nie chciałam, naprawdę nie chciałam, a tobie krew spływała po twarzy.
– Uznałaś, że lepiej będzie, jeśli będziesz spać sama.
– Żebym cię nie skrzywdziła.
– Sądzisz, że twoja przeprowadzka do innej sypialni mnie nie zabolała?
Spuszczam wzrok. Nie mogę patrzeć na niego i na bezradny wyraz jego twarzy. Sama nie wiem, jak to się dzieje, ale przykładam dłoń z rozstawionymi palcami do jego klatki piersiowej. Czuję bicie jego serca. Jest zaskakująco równomierne, zwłaszcza gdy porównam je z moim przyśpieszonym tętnem.
– Kochasz mnie? – słyszę swój głos.
– Tak.
– Dlaczego?
Uśmiecha się. Czuję, jak jego usta muskają moje włosy. Znów wdycham zapach jego skóry.
– Na początku – mówi cicho – byłaś taka smutna. Otaczający cię smutek był niemal namacalny. Więc pomyślałem… chciałem, żebyś uśmiechnęła się tak naprawdę. Chciałem być tym, który cię uszczęśliwi.
– Czy to jest miłość? – zapytałam. – Czy pragnienie zostania bohaterem?
– Teraz już nie wiem – mówi, a ja wiem, że szczerze. – Może to coś pomiędzy. Ale gdy w końcu sprawiłem, że się uśmiechnęłaś, czułem, że było warto. I chciałem to zrobić znowu. I znowu. Myślę, że są gorsze sposoby na spędzenie życia niż staranie się, by uszczęśliwić kobietę, którą się kocha.
– Ale ja nie jestem szczęśliwa.
– Byłaś. Przynajmniej na początku. Gdy po raz pierwszy wyjechaliśmy z Nowego Orleanu, pojechaliśmy do Austin. Uwielbiałaś ciepłą pogodę, dobrą muzykę, psy bawiące się w Zilker Park. Ale potem zaczęłaś być niespokojna. Coraz więcej kiepskich dni, coraz mniej tych dobrych, więc spróbowaliśmy w San Francisco. Później w Phoenix. W Boulder i w Seattle, i w Portland, i w Chicago, i w Knoxville, i w Raleigh, i w Fort Lauderdale, i tak dalej. Byłaś szczęśliwa. A potem smutna. Więc znowu się przeprowadzaliśmy. Bo aż do dziś jedynym moim pragnieniem jest, żebyś się uśmiechała.
Nic nie mówię.
– Ale masz rację. Już nie potrafię cię uszczęśliwić – wyznaje cicho Thomas. – Znów otacza cię smutek, a gdy zadaję ci pytania, nie odpowiadasz. Czego potrzebujesz, jak mogę cię uszczęśliwić? Wystarczy, że powiesz mi, czego chcesz. Ale ty już ze mną nie rozmawiasz, Nicky. Do diabła, nie wyjaśniłaś mi nawet, o co chodzi z tą cholerną żółtą narzutą.
– Jest moja – słyszę samą siebie. Odpowiadam natychmiast. Bronię się.
– Zamówiłaś ją na eBayu trzy tygodnie temu. Gdy przyszła, zamknęłaś się z nią w łazience i przepłakałaś cały dzień. Pytałem, czekałem, błagałem. Ale nie powiedziałaś mi, do czego ci ona potrzebna i dlaczego jest taka ważna. Kochałem cię przez większość mojego życia. A mimo to są chwile, gdy nie jestem pewien, czy w ogóle cię znam.
– Ty też masz sekrety – mówię, czując poprzecieraną kopertę na krzyżu.
– Milczenie za milczenie – odpowiada mój mąż.
– Dlaczego wciąż ze mną jesteś? Wygląda na to, że same ze mną kłopoty.
– Bo nie porzuciłem nadziei.
– Nadziei na co?
– Że pewnego dnia znowu sprawię, że się uśmiechniesz.
Odsuwa się ode mnie. Odczuwam jego brak dotkliwiej, niż bym chciała. Powietrze jest chłodne, łóżko puste i na moment wyciągam rękę, jakbym pragnęła przywołać go z powrotem. Przypominam sobie, co pomyślałam, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Patrzył prosto na mnie, uśmiechał się do mnie. A moim pierwszym wrażeniem było to, że chciałam, żeby sobie poszedł.
Ale wtedy, gdy sobie poszedł, zapragnęłam, by wrócił, bo nigdy dotąd nikt się tak do mnie nie uśmiechał.
Kocham go. Boję się go. Pragnę go. Drażni mnie. Przyciągam go bliżej. Odpycham.
I czuję, że to nie ma nic wspólnego z nim. Wszystko wiąże się ze mną.
– Możesz zostać – mówi Thomas, wstając z łóżka. – Odpoczywaj, ile chcesz. Zejdę na dół i zacznę szykować kolację. Grillowany ser i zupa pomidorowa, może być?
Kiwam głową, nie mając odwagi się odezwać.
– Damy sobie radę – mówi. Chce mnie pocieszyć? Siebie? Może to wszystko jedno. Mój mąż wychodzi z sypialni.
Czekam, aż jego kroki ucichną na dole schodów, a potem dotrze do mnie ich echo z kuchni. I dopiero wtedy przekręcam się ostrożnie na bok i wyciągam spod pleców kopertę. Trzęsą mi się palce. Odkładam paczuszkę na łóżko, zauważając, że krawędzie są pożółkłe, a papier pociemniał od starych plam, chyba od jakiegoś smaru.
Często trzymał to w rękach przez te lata. Najwyraźniej co jakiś czas do niej zaglądał.
Zaczynam się wahać. To punkt zwrotny. Czy naprawdę chcę wiedzieć? Może wszystkie małżeństwa mają swoje sekrety. Ja najwyraźniej mam swoje tajemnice, począwszy od bladożółtej narzuty, a skończywszy na zapasie szkockiej.
Ale nie mogę odpuścić. Odkrywszy tę kopertę, muszę się dowiedzieć, co zawiera. Delikatnie ją otwieram i wyciągam to, co jest w środku: stare zdjęcie, mniej więcej wielkości koperty.
Wyblakłe, pożółkłe, usmarowane. Ale od razu wiem, na co patrzę. Letni dzień. Dziesięcioletnia dziewczynka w znajomej sukience w kwiatki i z delikatnym, niepewnym uśmiechem na twarzy.
Dławię westchnienie. Zaciskam dłonie na fotografii.
Vero.
Trzymam w rękach zdjęcie Vero.
Które mój mąż przede mną ukrywał.