Rozdział 16

Thomas idzie za mną do sypialni. Spodziewam się, że będzie mocniej protestował. Może chwyci mnie za ramię i obróci, żebym stanęła z nim twarzą w twarz. Samą siłą swojej osobowości postawi na swoim. Czy chcę, żeby się ze mną kłócił? Żeby mną poniewierał? Żeby przycisnął mnie do siebie? Czy tak zwykle kończą się nasze kłótnie?

Ale on nie robi nic. Stoi tylko w drzwiach, gdy wybieram parę dżinsów i grubszy sweter z szafy w sypialni dla gości.

Może nie przyszedł, żeby się kłócić. Może po prostu czeka, żebym oddała mu zapas szkockiej.

Zamykam mu drzwi przed nosem, żeby móc się przebrać, i szykuję się do wyjścia. Ale gdy otwieram je dwie minuty później, on wciąż na mnie czeka.

– Też idziesz? – pytam z ciekawością, bo spodziewałam się, że zajmie się w tym czasie swoją garderobą.

– Nie.

Zaskakuje mnie. Byłam pewna, że pojedzie, choćby po to, by odgrywać dalej rolę opiekuńczego męża.

– Muszę popracować – mówi.

– Naprawdę? Twoja praca jest aż tak ważna?

– Ten projekt tak.

Detektywi, Wyatt i Kevin, czekają na nas na dole.

Powinnam już iść. Ale gdy ruszam, żeby przejść obok męża, on dotyka mojego ramienia, na tyle delikatnie, na tyle lekko, że się zatrzymuję.

– Dlaczego? – pyta cicho. – Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. A ty nadal trzymasz w ukryciu zapas whisky?

Nic nie mówię, czuję tylko przyśpieszone bicie serca. Wstyd – myślę. Wyrzuty sumienia. Poczucie winy. Coś innego, czego nie umiem rozpoznać. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy. Nie mam odwagi się ruszyć. Ale wciąż nie zamierzam oddać mu szkockiej.

– Jeśli nie potrafisz jej wyrzucić – kontynuuje Thomas – to przynajmniej powiedz mi, gdzie jest. Ja się tym zajmę, gdy ciebie nie będzie.

– Nie.

– Nicky, na miłość boską, dopiero co przywiozłem cię ze szpitala.

– To wszystko, co mam – słyszę swój szept i w tym momencie uzmysławiam sobie, że to prawda. Nie mam rodziny. Nie mam przyjaciół. Nie pamiętam swojej przeszłości. Nie wiem, czy mam jakąś przyszłość. Mam tylko ukryty skarb złożony z miniaturowych buteleczek. Nie mniej, nie więcej.

– Masz swoją narzutę – mówi mój mąż.

Marszczę niepewnie brwi. Wskazuje łóżko, a ja widzę ładnie poskładaną i ułożoną w jego nogach bladożółtą narzutę. Czy on to zrobił? Czy ja, ale już nie pamiętam?

– Powinnaś zabrać ją ze sobą – mówi Thomas. – Może przyniesie ci szczęście.

– Nie mogę wybrać się na przejażdżkę z dwoma policjantami z kocykiem. To byłoby… śmieszne.

– Nicky.

Jego głos brzmi poważnie. Na tyle poważnie, że waham się i zaczynam mu się długo i intensywnie przyglądać. Milion obrazów przesuwa mi się przed oczami. Jak się śmiejemy, jak się całujemy, biegamy po piaszczystych plażach, zbiegamy po skalistych zboczach gór. Żyliśmy. Kochaliśmy. I kiedyś to wystarczało. Wiem to, patrząc na niego.

Czuję smutek, gdzieś tak głęboko, że nawet nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje. Stracę go. Wiem to od jakiegoś czasu. Może to nawet lepszy powód, żeby chować buteleczki szkockiej. Bo przez dwadzieścia dwa lata ten mężczyzna był całym moim światem. Moim jedynym towarzyszem, moim najlepszym przyjacielem, największym źródłem irytacji i najważniejszym źródłem pociechy. Był dla mnie wszystkim.

Tylko że tego rodzaju relacja nie jest zdrowa. Dla żadnego z nas.

– Zabierz ze sobą narzutę – mówi cicho mąż. – Kolejne kilka godzin będzie trudne. Możesz się zmęczyć, znowu poczuć ból głowy. Detektywi zrozumieją, że potrzebujesz koca na wypadek, gdybyś chciała odpocząć.

Mówiąc to, już sięga po narzutę. Wciska mi do rąk gruby kwadrat, a ja instynktownie przytulam go do piersi. Czuję pod palcami miękkość znanego mi materiału, wdycham zapach, który niesie pociechę, ale też poczucie samotności.

Płakałam, gdy narzuta przyszła pocztą. Teraz też mam ochotę płakać.

– Masz zdjęcie Vero – słyszę swój głos.

– Nie, nie mam.

– Tak, masz. Znalazłam je w twojej garderobie.

Mój mąż uśmiecha się, ale to smutny, blady uśmiech.

– Nie – odpowiada cicho. – Nie mam. Skoro naprawdę zamierzasz to zrobić, to pora zejść na dół i wyruszyć. Tylko pamiętaj – mówi, odsuwając mnie od siebie – że problem z zadawaniem pytań polega na tym, że nie masz kontroli nad odpowiedziami. Takie jest życie. Zwłaszcza dla mnie i dla ciebie.

Detektywi są wyraźnie zaskoczeni, że Thomas z nami nie jedzie. Wymieniają spojrzenia, ale na razie nic nie mówią. Nie komentują też koca, który trzymam pod pachą. Thomas najwyraźniej ma rację: kobieta ze wstrząśnieniem mózgu może sobie pozwolić na wszystko.

Młodszy z detektywów – Kevin, tak zwracał się do niego sierżant – trzyma w rękach płaszcz przeciwdeszczowy Thomasa. Widocznie mój mąż zgodził się im go oddać. Żeby mogli sprawdzić piasek. To zabawne i nigdy o tym wcześniej nie myślałam, ale w Nowej Anglii rzeczywiście jest na poboczach mnóstwo piasku.

Lecz nie ma go ani na naszym podjeździe, ani na podwórku z tyłu. Thomas skłamał w tej sprawie.

Kładę złożoną narzutę na jednym ze schodków, otwieram szafę w holu i instynktownie sięgam po jasnobrązową kurtkę z flanelową podszewką. Potem biorę czarne chodaki, bo to najlepsze buty na prowincję z błotnistymi drogami i poboczami. A nie tenisówki. Nie potrafię sobie wyobrazić tego, że w środę założyłam sportowe buty.

Bo po prostu tam stały, a ja musiałam szybko wyjść.

I dzwonił telefon.

„Halo” – powiedziałam.

I wtedy…

Boli mnie głowa. Bezwiednie pocieram skronie. Powinnam wziąć więcej advilu. A może coś mocniejszego. Ale nie chcę się już więcej otumaniać. Co prawda to ja wymyśliłam tę małą wyprawę, ale też ja najszybciej się męczę. Thomas miał rację. Rzeczywiście potrzebny mi odpoczynek.

Sięgam do szafy po ostatnią rzecz. Wieszak na drzwiach. Ale tam tego nie ma. Dotykam tego samego miejsca, a starszy detektyw, Wyatt, zauważa mój ruch.

– Czego pani szuka?

Muszę się zastanowić.

– Baseballówki. Czarnej. – Z daszkiem, który można nisko opuścić. Na przykład, żeby lepiej ukryć twarz, gdy robię zakupy w lokalnym sklepie z alkoholami.

Otrząsam się z tego wspomnienia z niemiłym uczuciem, niemal brudna, jakbym weszła w pajęczynę.

– Pani mąż na pewno nie jedzie? – dopytuje się drugi detektyw, Kevin.

– Musi pracować.

– On dużo pracuje – stwierdza Wyatt.

Kiwam głową, bo co mogę powiedzieć? Według Thomasa to jakiś ważny projekt. Tylko że ja nie mam pojęcia, co to za projekt.

Detektywi wyprowadzają mnie z domu. Przyjechali jednym z należących do hrabstwa białych SUV-ów, z napisem „North Country Sheriff”. Oficerowie w mundurach zajmują się czasem kontrolowaniem ruchu drogowego, ale Thomas wspomniał kiedyś, że zastępcy szeryfa większość czasu spędzają na transporcie więźniów. A te samochody, które widuję zaparkowane to tu, to tam, czekają tak naprawdę na odebranie lub przekazanie więźniów.

Może dlatego czuję się tak nieswojo, gdy detektywi otwierają tylne drzwi i zapraszają mnie gestem do środka. Powinnam mieć skute nadgarstki – myślę. To właśnie to: początek końca.

Jestem zaskoczona, kiedy Kevin obchodzi auto dokoła i wsiada z drugiej strony obok mnie. Żeby obserwować moje reakcje albo pograć jeszcze w zabawę z pamięcią? A może boją się zostawić mnie samą?

Kładę sobie złożoną narzutę na kolanach. Czuję się pewniej, trzymając na niej zaciśnięte ręce. Cieszę się, że ją zabrałam.

Wyatt włącza bieg i wycofuje auto z podjazdu.

Rzucam okiem na dom. Ciemna sylwetka Thomasa w oknie na piętrze.

A potem mój mąż znika.

Przez dłuższy czas jedziemy w milczeniu. Między przodem auta a tylną kanapą jest przegroda, chyba z pleksiglasu, czegoś szorstkiego, ale przezroczystego. Tylne siedzenia nie są z twardego plastiku, jak to często bywa w radiowozach, żeby łatwiej było posprzątać po wymiotujących pijakach. Siedzimy z Kevinem na oryginalnej szarej, wyściełanej kanapie SUV-a. Jest tak wygodna, że łatwiej udawać, że jesteśmy grupką przyjaciół, którzy wybrali się na przejażdżkę.

Jednak gdy spojrzę przed siebie, na przednią część policyjnego auta, widzę rozbudowaną deskę rozdzielczą, z radiem, podłączonym laptopem i mnóstwem bajerów, których nie ma nawet w moim nowoczesnym audi. Wyatt mruczy coś do radia, ale przez przegrodę niemal nic nie słychać. Coś ustala? Może aresztują mnie już dziś?

Wyglądam przez okno, lecz pędząca za szybą ciemność wywołuje mdłości. Żałuję, że nie jestem w sypialni na górze, otulona narzutą i z lodem przyłożonym do czoła. Chłód i czerń. Lodowata oaza, by złagodzić rwanie w mojej głowie.

SUV zwalnia, zatrzymuje się. Miga kierunkowskaz. Skręcamy w prawo. Wyjeżdżamy z bocznej drogi na główną szosę. Mija pięć, może dziesięć minut, zanim pojawiają się pierwsze oznaki cywilizacji. Małe centrum handlowe tu, stacja benzynowa tam, zaraz potem spożywczak. I sklep z alkoholami.

Czuję, że moje ciało się napina. Gotowe do działania. To tu kupuję zapasy, zgaduję. Ale radiowóz jedzie dalej.

– Znajoma okolica? – pyta mnie Kevin, który najwyraźniej odczytał mowę mojego ciała.

– Robię tu zakupy.

– To ma sens. To sklepy najbliżej pani domu.

– Ta butelka szkockiej z tamtej nocy. Wiecie, gdzie ją kupiłam?

– Owszem.

– Czy to było tam, w tym monopolowym? – W New Hampshire wino i piwo można kupić w spożywczym, ale mocniejszych trunków już nie. Te sprzedawane są tylko w sklepach z alkoholami.

– Nie, nie w tym – odpowiada detektyw, zaskakując mnie.

Auto wciąż jedzie. Droga jest gładka, co w North Country jest raczej wyjątkiem. Zamykam oczy, poddaję się kołysaniu. Jestem zmęczona. Bardzo zmęczona. Wróciło poczucie, jakbym była pod wodą. Jakby to wszystko było nierealne, jakby to wszystko się wcale nie działo.

Unoszę się, pozbawiona ciężaru i czucia. Gdybym mogła pozostać w tym stanie, to może nikt by mnie już nigdy nie zranił.

Mamusiu, mamusiu, popatrz na mnie. Umiem latać.

Ale to nie latanie jest najtrudniejsze. Tylko lądowanie. To ono nas na końcu czeka.

Słyszę swoje westchnienie. Długi, żałosny dźwięk.

A wtedy auto się zatrzymuje.

– Jesteśmy na miejscu – mówi Kevin.

Gdy wysiadam z policyjnego SUV-a, jestem zdezorientowana. Nie jesteśmy na poboczu ciemnej, nieuczęszczanej drogi, tylko przy przydrożnym centrum handlowym. Stacja benzynowa ze sklepem obok, chyba biuro nieruchomości, i tak, kolejny sklep z alkoholami. Nie znam tego miejsca – to moja pierwsza myśl. A mimo to znam.

Odkładam narzutę na tylne siedzenie i instynktownie czegoś szukam. Czapki – uświadamiam sobie po chwili. Wciąż szukam czapki z daszkiem, żeby ukryć twarz przed sklepowymi kamerami. Tak jak zawsze.

Wtedy czuję pierwsze ukłucie niepokoju. Bo naprawdę nie jestem pewna: czy nie chcę, żeby mnie rozpoznawano w okolicznych sklepach z alkoholami, czy też staram się unikać kamer bezpieczeństwa?

Detektywi na mnie czekają.

– Dlaczego tu przyjechaliśmy? – pytam.

– Wejdźmy do środka – mówi Wyatt. – Rozejrzymy się.

Mam kłopot. Nie jestem pewna dlaczego, ale to nie jest to, czego chciałam, to nie jest to, czego się spodziewałam. Policja miała zabrać mnie na miejsce mojego wypadku. Chciałam to miejsce zobaczyć. Miałam się dowiedzieć, co wtedy dokładnie robiłam i co myślałam tamtej nocy. Unieść się w powietrzu. Znaleźć wreszcie Vero. I ona by mi przebaczyła.

A zamiast tego… jesteśmy tutaj.

– Nie chcę – ociągam się.

– Tylko na chwilkę – mówi Wyatt.

– Boli mnie głowa.

– W tym sklepie mają aspirynę.

Nie mogę się ruszyć. Tylko na niego patrzę. Błagam, proszę, czy on widzi to w moich oczach?

– Kupiłam tę butelkę szkockiej tutaj, tak? Dlatego mnie tu przywieźliście. Żebym dokładnie zobaczyła, gdzie wszystko spieprzyłam.

– Wejdźmy do środka – powtarza Wyatt. – Rozejrzymy się.

A potem obaj ruszają. Czuję, jakbym nie miała już wyboru. To koniec. Pora zmierzyć się z przeznaczeniem.

Niski, szary budynek z nawiązaniami do architektury Nowej Anglii. Zadaszenie nad wejściem, kopułka na szczycie, kilka udawanych mansardowych okien, żeby wyglądał bardziej jak dom, a mniej jak wypełniony po brzegi alkoholem supermarket. Automatyczne drzwi otwierają się, gdy się zbliżamy. Czuję ulgę, że Wyatt i Kevin są w cywilu, bo wejście tutaj w towarzystwie dwóch mundurowych to byłoby zbyt wiele. Ale i tak widać, jak się poruszają, jak natychmiast obiegają wzrokiem wnętrze. To nie są zwykli klienci i każdy, kto na nich spojrzy, będzie to wiedzieć od razu. Jakaś kobieta z wózkiem wypełnionym wódką natychmiast odwraca wzrok. Podzielam jej wstyd.

Nikt nie życzy sobie policji w sklepie z alkoholami. To tak, jakby ksiądz wszedł do burdelu.

Mam spuszczony wzrok. Idę alejkami i niemal natychmiast trafiam przed półkę ze szkocką. Ależ oczywiście. Glenlivet ustawiona jest na poziomie wzroku, żeby kusić klientów. Sklep oferuje imponującą kolekcję rarytasów, takich jak droga osiemnastoletnia whisky, do której mam słabość. Nie mogę się powstrzymać. Chcę wszystkie te butelki. Ręce zaczynają mi się trząść, a potem drży całe moje ciało.

Czuję łupiący ból głowy, a jednocześnie chce mi się wymiotować. Nie powinni mnie byli tu przywozić – myślę z żalem. Zabrali kobietę z urazem głowy na niepotrzebną wycieczkę. Wzięli pijaczkę na odwyku do sklepu z alkoholami.

Rzucam im obu surowe spojrzenie i mam tę satysfakcję, że obaj uświadomili sobie to samo.

– Dobrze się pani czuje? – pyta Wyatt.

– Nie chcę tu być.

– Ale zna pani ten sklep – stwierdza Kevin. – Ruszyła pani prosto do tej półki.

– Wiedzieliście o tym! – Wciąż jestem zła. Skupiam uwagę na brudnym, szarym linoleum podłogi. Wszystko, tylko nie whisky.

– Była tu pani w środę wieczorem? – pyta Wyatt.

– Nie wiem. Może. Prawdopodobnie. Tak mi się wydaje.

– Po co? – pyta Kevin.

– Żeby kupić szkocką. A jak pan myśli, po co?

– Powiedziała pani wcześniej, że śpieszyła się tamtego wieczoru – nalega Wyatt. – Musiała pani szybko wyjść.

– Tak.

– Więc po co przyjechała pani tutaj? Czterdzieści minut od domu, skoro inny sklep z alkoholami jest o wiele bliżej.

Mrugam oczami, przyciskam rękę do żołądka, żeby powstrzymać mdłości. Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. On ma rację. Kevin pokazał mi najpierw najbliższy sklep i ja go rozpoznałam, od razu. Więc po co jechałabym taki kawał drogi tutaj?

Kręcę głową. Mdłości nie mijają. Głowa boli mnie jeszcze bardziej, a światła w sklepie mocno rażą. Dziesiątki ostrych sztyletów wbijają się w moje skronie.

– Chyba zwymiotuję – mamroczę.

Detektywi wymieniają spojrzenia. Dochodzę do wniosku, że ich nienawidzę. Chciałabym, żeby Thomas tu był. Chcę się przytulić do jego piersi. Chcę, żeby jego palce w magiczny sposób przesunęły się po linii moich włosów. On sprawiłby, że poczułabym się lepiej. On by się mną zaopiekował.

Bo on jest dla mnie wszystkim. Tylko że właśnie go tracę, bo tak naprawdę nigdy na niego nie zasługiwałam. Vero starała się mi to powiedzieć, ale jej nie słuchałam.

Uciekaj – mówiła. Tyle razy, przez tyle lat. Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Ale ja tego nie robię. Nie mogę.

Szczypie mnie twarz. Szwy. Przez krótką chwilę mam ochotę sięgnąć i pociągnąć za brzydką czarną nić. Może odpruję szwy, a potem odczepię sobie twarz, jak kawałek patchworkowej narzuty. Zastanawiam się, kogo wtedy zobaczę, kto ukrywa się pod moją skórą.

Wyatt łapie mnie za ramię. Ciągnie mnie za sobą, a ja uświadamiam sobie, że wreszcie traktują mnie poważnie. Odbiło mi na tyle, że wychodzimy ze sklepu. Mam gdzieś miejsce wypadku. Jadę do domu. Muszę się położyć. Zamknąć oczy. Być w mojej małej sypialni, w chłodzie i w ciemności. Jak w trumnie. Przedwczesnym grobie.

Wyatt prowadzi mnie do kasy, jakbyśmy robili zakupy. Moje kroki są wolne, coraz bardziej ociężałe. Powinien wyprowadzić mnie na zewnątrz. Dlaczego tego nie robi? Potrzebuję świeżego powietrza.

Kasjerka patrzy prosto na nas. To starsza kobieta z posiwiałymi brązowymi włosami i twarzą osoby, która ma za sobą trudny dzień czy raczej trudne życie.

Jest miła.

– Wszystko w porządku, skarbie? – pyta uprzejmie.

Nie potrafię się już powstrzymać.

Jedno spojrzenie na nią i natychmiast wymiotuję na podłogę.