Vero jest w szafie. Wcisnęła się w najdalszy kąt, przysunęła kolana do klatki piersiowej, a kobieta układa na niej stos koców.
– Bądź cicho – rozkazuje kobieta przyciszonym, pełnym strachu głosem. – Miał zły dzień. I tyle. Trochę go nosi. Więc bądź grzeczna. Nie wychylaj się. Rozumiesz mnie, dziecko?
Vero kiwa głową. Boi się ciemności. Nie chce być uwięziona sama w ciasnej, cuchnącej szafie. Ale wie już, że są gorsze rzeczy niż abstrakcyjne lęki. Po co na przykład martwić się wyimaginowanym potworem pod łóżkiem, gdy śpi na nim prawdziwy?
Chcę ją pocieszyć. Czuję jej narastający lęk jak swój. Ale gdy wyciągam rękę, nic się nie dzieje. Jestem tu, ale jakby mnie nie było. Jestem obserwatorem z zewnątrz. I skupiam swoją uwagę na Vero, bo ta kobieta… Ta kobieta za bardzo mnie boli.
Kobieta cofa się. Zrobiła, co mogła. Ale to nie wystarczy. Wiem to. Przynajmniej się starała, a jak na kogoś, kto prowadzi takie życie jak ona, to już coś.
Kroki na korytarzu. Płyta rezonująca mojego życia – myślę. Dudniące, groźne kroki na korytarzu.
Kobieta zamyka drzwi szafy. Nie do końca, zostawia wąski pasek światła, bo kiedyś Vero spanikowała w zupełnej ciemności i zaczęła krzyczeć. Mężczyźnie się to nie spodobało. Zbił je obie, aż zalały się krwią, a Vero straciła przytomność. Kobieta musiała poczekać, aż mężczyzna przewróci się na bok i zacznie głośno chrapać, zanim mogła wydostać się z łóżka i przytulić nieruchomą córkę.
Trzymała ją w objęciach całą noc, kołysząc bezgłośnie, błagając malutką córeczkę, żeby nie umarła, bo jest wszystkim, co ma, jej jedyną nadzieją, jej jedynym światełkiem. Bez niej zginie w ciemnościach. Choć kobieta nie powiedziałaby tego głośno, to ona też przez całe życie bała się ciemności.
Vero przeżyła. Kolejną noc, kolejny dzień, kolejny tydzień, kolejny miesiąc. Kobieta też przeżyła i tak trwały w obskurnym, małym mieszkanku, żyjąc w strachu przed dźwiękiem kroków na korytarzu.
Tej nocy mężczyzna wtacza się do sypialni. Zdjął już koszulę, jego owłosiony brzuch zwisa nad pasem powypychanych dżinsów.
– Kobieto – ryczy, sięgając za pasek. – Czemu, do cholery, nie jesteś naga?
Vero pojękuje w kącie szafy.
Przepraszam – próbuję jej powiedzieć. Nie powinnaś tego widzieć. Nie powinnaś tym żyć.
Ale obie wiemy, że to nic nowego, a najgorsze dopiero nastąpi. Nie w tych ścianach. W zupełnie innym miejscu z tupotem mnóstwa stóp na podłogowych deskach. Ta kobieta nie jest ideałem, ale przynajmniej się stara. Już wkrótce, szybciej niż Vero się spodziewa, kobiety nie będzie, a jej zostanie różany krzew z krwawymi kolcami, pnący się po ścianie. Gdyby wtedy Vero to wiedziała, ta brudna szafa wydałaby jej się rajem.
Kobieta zdejmuje poplamioną niebieską podomkę. Lepiej robić, jak mówi. Sprzeciw tylko pogarsza sprawę.
Mężczyzna chrząka z zadowoleniem. Zdejmuje spodnie. Żąda, by naga już kobieta podeszła i zabrała się do roboty.
Vero zamyka oczy. Nie chce na to patrzeć, ale nie może się uchronić przed dźwiękami. Kiedyś próbowała nucić, ale znalazł ją i znowu zbił.
– Dzieci ma być widać, ale nie słychać! – wrzeszczał na nią, a Vero nie rozumiała, bo przecież jej nie wolno też było się pokazywać. Pokazywała się w mieszkaniu tylko wtedy, gdy mężczyzna wychodził do pracy. Wtedy ona i matka były razem i, krótko mówiąc, wszystko było dobrze. Dopóki nie rozległy się kroki na korytarzu. Zgrzyt klucza w drzwiach mieszkania.
To właśnie życie Vero. Ale jak protestować, gdy ma się sześć lat?
Dźwięki w końcu ustają. Kobieta płacze cicho, ale to nic nowego. Vero kołysze się w przód i w tył. Jest głodna. Chce jej się siku. Ale czeka na chrapanie. To sygnał, że można bezpiecznie wyjść.
W końcu, gdy mija niemal wieczność, mężczyzna zasypia. Drzwi do szafy otwierają się. Stoi za nimi kobieta.
Ma spuchnięte oko. Porusza się ostrożnie, jakby bolało ją całe ciało. Ale ani ona, ani dziewczynka nie komentują tego. To jest też życie kobiety, a ona już dawno przestała protestować.
Kobieta pomaga Vero wydostać się z szafy. Na palcach wychodzą z sypialni, do ciasnego salonu z malutką wnęką kuchenną. Vero nareszcie siusia, ale nie spuszcza wody. Przez kolejne kilka godzin mają z kobietą wspólny cel: nie obudzić drzemiącej bestii.
Kobieta przygotowuje Vero miskę płatków. Sama nie je, zapala tylko papierosa i wpatruje się znużonym wzrokiem w przeciwległą ścianę. Czasami, gdy kobieta milknie na tak długo, Vero martwi się, że umarła, że jej oczy są otwarte, ale nie widzą.
Wtedy wspina się kobiecie na kolana i mocno ją przytula. I zwykle po krótszej czy dłuższej chwili ta wzdycha. Smutno i przeciągle. Jakby musiała dać upust latom, całym życiom, oceanom smutku. Vero nie potrafi odpędzić tego smutku. Siedzi tylko i pozwala, by ją też ogarnął, aż wreszcie kobieta wstaje i zapala kolejnego papierosa.
Vero zjada płatki. Zanosi miseczkę do zlewu, płucze ją dokładnie i odstawia na suszarkę.
– Możemy pójść do parku? – pyta.
– Może jutro.
– Dobrze, mamusiu. Kocham cię.
– Ja też cię kocham, dziecko. Też cię kocham.
Nie ma jej. Sześcioletnia Vero znika. Sześcioletnia Vero nie miała żadnej szansy. A teraz jestem ja i starsza, mądrzejsza Vero z powrotem w sypialni księżniczki. Pijemy szkocką z filiżanek do herbaty i patrzymy, jak krwawią róże.
– Powinnaś była zabić mnie wcześniej – mówi Vero.
Podnoszę porcelanową filiżankę, wypijam kolejny łyk whisky. I pamiętam. Tamtą kobietę. Park. I to, co stanie się potem.
– Przepraszam – mówię.
A później siedzimy w milczeniu, zaginione dziecko i kobieta, która dwa razy powstała z martwych.
Stukanie do okna. Zmusza mnie do otwarcia oczu, ocknięcia się. Leżę na tylnej kanapie policyjnego SUV-a. W ustach czuję smak kredy i czegoś zepsutego. Do piersi przyciskam żółtą narzutę. Szeleści dziwnie, gdy siadam prosto, odkładam ją obok siebie.
Ten drugi detektyw, Kevin, stoi przy samochodzie i zagląda do środka.
– W porządku? – pyta przez szybę.
Kiwam głową. Otwiera drzwi i obaj razem z sierżantem Wyattem uważnie mi się przyglądają.
– Przynieść pani coś? – pyta Wyatt.
– Wodę. – Waham się. – Chyba wejdę do środka. Odświeżę się w łazience.
Nie wymieniają bezpośrednio spojrzeń, ale i tak zajmuje im chwilę rozważenie mojej prośby.
– Zaprowadzę panią – mówi w końcu Wyatt. – Kevin, kupisz butelkę wody?
– Boicie się zostawić mnie samą w sklepie z alkoholami? – pytam go.
– Nie – odpowiada.
Gdy wysiadam z auta, czuję, jak trzęsą mi się nogi. Jeśli miałabym być szczera, w głowie wciąż czuję tępy ból, a jaskrawy blask parkingowych lamp sprawia, że mam ochotę krzyczeć. Jestem słaba, zupełnie zdezorientowana i wciąż mnie mdli. Skupiam się na tym, że jest zimno, to przypomina mi, że znajduję się w New Hampshire, a nie w jakiejś sypialni w wieży. Przyglądam się swoim butom, żeby skojarzyć, że jestem dorosłą osobą, a nie dzieckiem wciśniętym w kąt szafy.
– Z głową lepiej? – pyta Wyatt, jakby czytał mi w myślach.
– Nie.
– A co zwykle pomaga?
– Okład z lodu. I ciemny, cichy pokój.
– Już wkrótce odwieziemy panią do domu.
Wracamy do sklepu z alkoholami. Automatyczne drzwi rozsuwają się przed nami. Natychmiast mrugam, oślepiona nadmiarem światła.
Wyatt bierze mnie pod rękę i prowadzi wzdłuż ściany w kierunku toalety. Nie mogę się powstrzymać; szukam wzrokiem kasjerki, tej, która była dla mnie miła, zanim zwymiotowałam. Chcę ją znowu zobaczyć. Tego dnia wyjątkowo brakuje mi oznak życzliwości.
Ale nigdzie jej nie widzę. Kasę obsługuje teraz jakiś znudzony dzieciak. Nie kupiłabym u niego whisky – myślę od razu. Nie chciałabym widzieć jego porozumiewawczego uśmieszku.
Wyatt stoi pod drzwiami toalety, gdy opłukuję twarz. Jestem strasznie blada, wręcz bezbarwna, pomijając oczywiście paskudny patchwork z siniaków i szwów. Wyglądam jak narkomanka. Tak działa szkocka – myślę. Tylko że ja nie piłam od co najmniej… czterdziestu ośmiu godzin? Zastanawiam się, czy jeśli rzeczywiście jestem alkoholiczką, to czy nie powinnam być na odwyku? Może dlatego tak mi niedobrze i tak bardzo boli mnie głowa.
Ale z odwykiem kojarzą mi się poty i trzęsawka, a ja nie dostrzegam kropelek wilgoci na swojej skórze. Jestem przede wszystkim zmęczona. Jestem kobietą z potłuczonym mózgiem, która powinna odpoczywać, a nie szaleć po sklepach monopolowych.
Płuczę usta. Opryskuję twarz wodą. Myję ręce raz za razem. A potem koniec. Otwieram drzwi i widzę moją policyjną obstawę.
– Zabierzecie mnie teraz do domu? – pytam Wyatta.
– Pracujemy nad tym – mówi.
To znaczy, że nie.
Kevin znowu siedzi ze mną z tyłu SUV-a. Kupił trzy butelki wody, po jednej dla każdego. Wyatt trzyma swoją nieotwartą w uchwycie z przodu. Ale ja i Kevin popijamy, jadąc w milczeniu. Od czasu do czasu wsuwam rękę w głąb narzuty i czuję krawędź czegoś, czego nie powinno tam być.
Ale to nie jest ani czas, ani miejsce. Później, gdy detektywi zostawią mnie już w spokoju…
Jedziemy długimi, krętymi bocznymi drogami. Nie ma lamp. Nie ma barierek. Nie ma pasa zieleni między jezdniami. Witamy w północnym New Hampshire. Żadne z nas nie widzi niczego poza zasięgiem świateł auta. Możemy jechać przez środek lasu, mijać pojedyncze domy albo maleńkie wioski. Wszystko jest możliwe.
Wyatt rozmawia przez komórkę, ale przez przegrodę jego głos jest zbyt przytłumiony, żebym zrozumiała. Mimo to czuję się nieswojo. Im dłużej jedziemy, im bardziej zagłębiamy się w noc, tym mocniej jestem przekonana, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
W końcu pojawia się stacja benzynowa. Auto zwalnia. Wyatt zerka na mnie w lusterku wstecznym.
– Zatankuję – mówi.
Zjeżdża z szosy i zatrzymuje się przy dystrybutorze.
– Głodna? – pyta mnie Kevin. – Kupić jakąś przekąskę czy coś?
A gdy się waham:
– No dalej. Zobaczmy, czy mają tu coś dobrego.
Sprawdzają mnie – uświadamiam sobie. W ilu miejscach zatrzymałam się tamtego wieczoru? Czy w każdym będę wymiotować?
Wygrzebuję się z SUV-a, z niechęcią odkładając narzutę. Wyatt zajmuje się tankowaniem. Idę za Kevinem na stację, mrugając przed światłem i żałując, że nie mam czapki.
W środku nie dzieje się nic szczególnego. Nie wymiotuję ani nie łapię się za głowę i nie jęczę z bólu. Idę za Kevinem wzdłuż alejek z przekąskami. On wybiera chipsy Pringles, ja decyduję się na paczkę gumy do żucia.
Później facet z brodą przy kasie patrzy na mnie, przygląda się Kevinowi, bez wątpienia rozpoznając policjanta z hrabstwa, a potem bez słowa komentarza przyjmuje od niego zapłatę. Na ladzie leży czasopismo dla myśliwych. Gdy wychodzimy, bierze je do ręki i wraca do lektury.
– Zdałam? – pytam Kevina, kiedy wracamy do auta. Wyatt już na nas czeka, SUV najwyraźniej nie potrzebował tak dużo benzyny.
– Nic się nie przypomniało? – naciska Kevin. – Światła, zapach, plamy po piwie na podłodze?
– Nigdy tu nie byłam – mówię z całkowitą pewnością.
– To gdzie pani była? W środę w nocy. Kupiła pani butelkę szkockiej około dziesiątej wieczorem, w tamtym sklepie, oddalonym o trzydzieści kilometrów. Wypadła pani z drogi dopiero siedem godzin później. Więc gdzie pani była, Nicky? Co pani robiła przez cały ten czas?
– Nie mam pojęcia – mówię.
– Z kim się pani spotkała? – pyta Wyatt.
– Nie mam pojęcia.
– Z kochankiem? Z prywatnym detektywem? Skąd tyle sekretów, Nicky? Jeśli pani i Thomas prowadzicie tak szczęśliwe życie, to po co te wybiegi?
– Musi pan spytać jego.
Wyatt kręci głową.
– Jest pani pewna, że nigdy tu wcześniej nie była?
– Jestem pewna.
– Ale w sklepie z alkoholami…
– Tam się zatrzymałam.
– A potem co, Nicky? Gdzie pani pojechała?
Wciąż nie umiem odpowiedzieć.
W końcu Wyatt się poddaje.
– Jedziemy – mówi.
Po raz kolejny pakujemy się do SUV-a.
Vero uczy się latać. Myślę o niej. Niemal czuję, jak siedzi obok mnie w aucie. Uczy się latać. Bo gdy ma sześć lat, wie już, że to nie jest życie, jakie chce prowadzić; to nie jest miejsce, w którym chce być.
Śmiga więc po ciasnym salonie, dziecięca nadzieja dodaje jej skrzydeł.
Kobieta zabierze ją do parku. Tam usiądzie na pobliskiej ławce. A potem, bo jest wyczerpana, przybita, a może z powodu dwóch kieliszków taniej whisky na śniadanie, zaśnie. Nie zobaczy innej dziewczynki, która zjawi się w parku. I dołączy do Vero na huśtawkach.
Dziewczynka ma czternaście, piętnaście albo szesnaście lat. Jest ubrana tak, żeby wyglądać jak każde inne dziecko na placu zabaw. Może jak starsza siostra albo opiekunka zajmująca się młodszymi dziećmi.
Zagaduje Vero. Lubisz przychodzić do parku? Ja też. A co najbardziej lubisz robić, jaka jest twoja ulubiona zabawa? Lubisz lalki? Ja mam dwie. A może pójdziesz ze mną? Przyniesiemy je z mojego samochodu.
Vero uczy się latać.
Ale to jej nie pomoże. Nie ma szans z narkomanką, której kazano wrócić ze świeżym towarem. Nie spodziewa się kobiety o jasnych włosach, która zjawia się nagle i wbija jej igłę w ramię.
Vero nie krzyczy. I nie ucieka.
Stoi tam. Samotna sześciolatka, która chciała się tylko pobawić lalkami.
A potem jej nie ma.
Później kobieta wstanie z ławki w parku. Zacznie krzyczeć. Biegać. Przetrząśnie cały park w poszukiwaniu dziecka, które było jej jedynym powodem, by żyć. Przyjedzie policja. Zbiorą się miejscowi. Psy będą szukać.
Ale wtedy Vero będzie już zbyt daleko, zmierzając do sypialni w wieży i życia pełnego marszczonych sukienek i krwawiących krzewów róż.
Będzie płakać. Na początku rano, w południe i wieczorem. Będzie prosić o mamę. Będzie błagać, żeby wrócić do tego okropnego małego mieszkania. Będzie skakać z łóżka i uderzać o ściany. Nic jej nie pomoże.
Pewnego dnia Vero przestanie płakać. Będzie siedzieć przy stoliku, pić z filiżanek pełnych ponczu z alkoholem i robić dokładnie to, co jej każą.
Ale w środku, głęboko w środku…
Vero wciąż pragnie latać. Nie porzuciła jeszcze całkiem marzenia o lataniu.
SUV zwalnia. Zatrzymuje się na poboczu.
– Jesteśmy na miejscu – mówi Wyatt.
Kevin obchodzi auto, żeby otworzyć mi drzwi.
Noc wokół nas jest ciemna, zimna i gęsta.
Zatrzymuję się, żeby głęboko wciągnąć powietrze. A później czuję, jak umieram. Znowu.
Vero chce latać – myślę.
I nagle jestem przerażona tym, co stanie się potem.