Czym jest szczęście? Mam wrażenie, jakbym goniła za nim przez całe swoje dorosłe życie. Studiuję je w reklamach, dostrzegam na twarzach innych. Gdy pobraliśmy się z Thomasem, zabrał mnie na wakacje do Meksyku. Przybieraliśmy zmyślone nazwiska, wymyślaliśmy coraz dziwniejsze historie. On był klaunem, który uciekł z cyrku, a ja wypaloną girlsą z Las Vegas. Śmialiśmy się do rozpuku i piliśmy bez umiaru. A potem budziliśmy się i robiliśmy to od nowa. Pamiętam, jak leżałam na ciepłym piasku plaży po wyjątkowo szalonej nocy, czując słońce na zamkniętych powiekach, i myślałam, że to właśnie musi być szczęście. I że potrafię.
Tyle że budziłam się noc w noc z krzykiem. Bez względu na ilość wypitego alkoholu. Bez względu na nową, ulepszoną wersję przeszłości. Bez względu na obejmujące mnie silne ramiona Thomasa.
Okazuje się, że szczęście to nabyta umiejętność, a ja mam problemy, żeby się go nauczyć.
Po prostu bądź szczęśliwy – śpiewają w piosenkach. Tego też próbowałam. Zwłaszcza rankiem, gdy się budziłam i widziałam, jak Thomas uważnie mi się przygląda. Bo znowu coś mi się śniło, a może krzyczałam albo go uderzyłam. Szybko się nauczył, żeby mnie nie dotykać, gdy zaczynam się rzucać. Że jestem silniejsza, niż można by sądzić.
Medytacja, joga, dieta złożona z soków owocowych. Aż zdumiewające, ile jest sposobów. Zaczęłam malować. Terapia sztuką, bo oboje wiedzieliśmy, że żadne rozmowy, żadne wygadanie się komuś nie pomogą. Przez te pierwsze lata Thomas wprawił się w paleniu płócien… To nie były obrazy, które mogłyby zawisnąć na ścianie.
Udawaj, aż się uda. Przyglądałam się zdjęciom kwiatów i uroczych krajobrazów. Analizowałam płatki, liście i puch dmuchawców. Odtwarzałam każdy obraz na płótnie co do najdrobniejszego szczegółu, bo skoro nie potrafię poczuć szczęścia, to może je chociaż skopiuję. I wtedy będzie moje. Będę mogła wskazać je i powiedzieć, że ja to szczęście stworzyłam.
I wtedy nie będę płakać w listopadzie. I nie będę spędzać czasu, leżąc z żółtą narzutą i rozmawiając z pokrytym robakami szkieletem małej dziewczynki.
Może szczęście jest wrodzone. Może to coś, co przekazują rodzice. To by wiele wyjaśniało.
A może jest zaraźliwe. Trzeba się zarazić, złapać je samemu, a biorąc pod uwagę mój mały, izolowany świat…
Chcę być szczęśliwa. Chcę nie tylko dostrzegać ciepły uśmiech mojego męża, ale czuć go w piersi. Chcę wystawiać twarz ku czystemu letniemu niebu i nie dostrzegać od razu chmur na horyzoncie. Chcę spać tak, jak wyobrażam sobie sen innych ludzi, głęboko i spokojnie, i budzić się następnego ranka wypoczęta.
Ale ja taka nie jestem. Jestem kobietą, która dwa razy powstała z martwych.
Zanim rozmowa z detektywami dobiega końca, jestem wykończona. Zadają mi jeszcze jakieś pytania, ale ja już nie mogę. Opadają mi powieki. Ledwo stoję. Można by pomyśleć, że spędziłam wieczór na piciu, a nie na relacjonowaniu nieszczęść, jakie mnie spotkały przy ostatniej takiej okazji.
Vero.
To imię przychodzi do mnie i odchodzi. Straciłam ją. Znalazłam. Zabiłam ją. Wiem, gdzie żyje.
Te wszystkie koncepcje to zbyt wiele. Mój wstrząśnięty mózg jest przytłoczony. Każda ewentualność wydaje się mniej prawdopodobna niż poprzednia. Vero to wyimaginowany przyjaciel; tak powiedział mi Thomas. Vero i ja siedzimy razem i popijamy herbatę ze szkocką, ale jedynie w moim wstrząśniętym umyśle.
Vero ma sześć lat. Nie ma jej. Zniknęła.
Nigdy nie istniała.
Tylko że mój mąż miał jej zdjęcie schowane w kieszeni marynarki.
Detektywi pomagają mi wspiąć się po zboczu jaru. Poruszamy się powoli. Moje nogi nie chcą współpracować. Potykam się o gałęzie, zapadam się głębiej w błoto.
Pamiętam ten jar, krew na dłoniach, deszcz na twarzy. Walkę z bólem, przedzieranie się przez zarośla, kamienie i błoto, bo muszę uratować Vero. Myślę, że to klucz do mojego szczęścia. Bez względu na to, czy dziewczynka jest prawdziwa, czy nie, moim obowiązkiem jest ją uratować. Więc staram się, raz za razem, bo nawet najgorsi z nas chcą móc spokojnie spać w nocy.
– Nie rozumiem – młodszy detektyw, Kevin, szepcze do drugiego. – Myślałem, że uzgodniliśmy, że Vero nie istnieje.
– Technicznie rzecz biorąc, to mąż powiedział nam, że nie istnieje. A to nie znaczy, że musimy się z nim zgadzać.
– Ale jeśli Vero jest prawdziwa, to czy to nie znaczy, że nasza podejrzana właśnie przyznała się do jej zabójstwa?
– Tylko jeśli Vero nie żyje. Nasza podejrzana twierdziła też, że znalazła ją żywą.
– W życiu nie chcę mieć wstrząśnienia mózgu – stwierdza Kevin.
– Szkoda by było tak wspaniałego okazu, drogi Mózgu.
Potykam się. Obaj detektywi zatrzymują się, Wyatt pochyla się, żeby mi pomóc.
– Northledge Investigations – mówi do mnie. – To firma, którą pani wynajęła, tak? Chcę z nimi porozmawiać, Nicky, a to nastąpi szybciej, jeśli dostanę na to pani zgodę. Mogłaby mi pani w tym pomóc? Dać im swoją zgodę?
Wpatruję się w niego niewidzącym wzrokiem. Nie kiwam głową, więc marszczy brwi.
– Myślałem, że chce pani odpowiedzi. – W jego głosie słychać zarzut.
– Cii… – mówię.
– Nicky…
– To nie chodzi o latanie, tylko o lądowanie – informuję go trzeźwo.
Ale on nie rozumie. Niby skąd? Nie rozumie przecież jeszcze żółtej narzuty ani prawdziwego powodu, dla którego Thomas z nami nie pojechał.
Nie rozumie, że ta noc jeszcze się nie skończyła.
Detektywi wciągają mnie w górę jaru. Pakują z powrotem do SUV-a. Wręczają cenną narzutę.
Siedzę z tyłu auta. Myślę, że oni dwaj naprawdę ciężko pracują. I zasługują na coś lepszego niż babranie się w moim życiu.
Przykro mi.
A potem zamykam oczy i odpływam.
Leżę na podłodze w piwnicy. Czuję pod karkiem i ramionami twardy beton. Próbuję się ruszyć, usiąść, przekręcić, cokolwiek. Ale nie mogę. Ból promieniuje na wszystkie strony, lecz przede wszystkim czuję go w tyle głowy.
Dalekie kroki, szybkie.
Kroki na dole w korytarzu – myślę, czując natychmiast panikę.
Nie. Stop. Skup się. Jestem w piwnicy. Zimna podłoga. Wokół porozrzucane ubrania. Pranie. Właśnie. Jestem dorosła, robię pranie w moim własnym domu i nagle…
Skrzypienie podłogi nade mną.
– Nicky?! – woła męski głos. – Nicky, wszystko w porządku?
Zastanawiam się, kim jest Nicky. Czy to jej dom?
– Kochanie, gdzie jesteś? Wydawało mi się, że słyszę auto na podjeździe. Nicky?
Czuję w głowie pulsowanie. Muszę mocno zacisnąć oczy w obronie przed bólem, który wywołuje światło. Próbuję odwrócić głowę, ale mój mózg aż jęczy. Powinnam coś powiedzieć. Krzyknąć, zawołać o pomoc. Ale tylko bezradnie oblizuję usta.
Nie wiem, co zawołać. Nie wiem, kogo prosić. Gdzie ja jestem? Kto jest na górze schodów?
Nicky, Nicky, Nicky – mówi.
Ale ja myślę tylko o Vero.
Kroki się zbliżają. Nade mną pojawia się mężczyzna, widać jego sylwetkę na szczycie schodów.
– Nicky, czy to ty? – A potem: – O mój Boże! Co się stało? Nicky?
Mężczyzna z tupotem zbiega ze schodów. Opada obok mnie na kolana. Thomas – myślę, ale potem marszczę brwi, bo przysięgłabym, że to nie jest właściwe imię. Tim. Tyler. Travis. Todd. Mężczyzna z setką imion – myślę sobie. Co absolutnie ma sens, bo ja jestem kobietą z setką duchów.
Dotyka mnie. Moich ramion, kolan, bioder. Jego dotyk jest lekki, delikatny, bada mnie, boi się, że coś sobie zrobiłam.
– Nicky, odezwij się.
– Światło – szepczę, a może jęczę, oczy uciekają mi do tyłu.
– Chyba uderzyłaś się w głowę. Jest trochę krwi. Spadłaś ze schodów? Chyba rozbiłaś sobie czaszkę o beton.
– Światło – jęczę ponownie.
Zrywa się, wyłącza światło, a mnie ogarnia błogosławiona ciemność. Zapala inne światło, gdzieś za mną, pewnie w pralni, delikatna poświata, która umożliwia dalsze oględziny.
– Skarbie, możesz się ruszyć?
Udaje mi się poruszyć palcami stóp, unieść rękę, nogę. Na więcej mnie nie stać.
– Jak się znalazłam tu na dole? – pytam.
Ale on nie odpowiada.
– Powiedz, jak masz na imię? – żąda.
– Natalie Shudt.
Mruga oczami. Może mi się wydaje, ale chyba jest zdenerwowany.
– Jak się znalazłam tu na dole? – próbuję jeszcze raz.
– Możesz policzyć do dziesięciu?
– Oczywiście, Theo.
Znowu to dziwne spojrzenie. Liczę. Lubię liczyć. Liczenie uspokaja. Liczę do dziesięciu, potem z powrotem, a wtedy…
– Toby, masz na imię Toby.
– Thomas…
– Tobias.
– Cii… Już, cii… Muszę przez chwilę pomyśleć.
Leżę na podłodze w piwnicy. Czuję pod karkiem i ramionami twardy beton. Powinnam zawołać, sprowadzić pomoc.
Och, jest tu mężczyzna. Tyler.
– Nazywasz się Nicole Frank – mówi mi.
– Natasha Anderson – odpowiadam.
– Jestem Thomas, twój mąż. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu dwóch lat.
– Trenton – mówię śpiewnie.
– Dopiero się tu przeprowadziliśmy. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi. I… – patrzy na mnie surowo – nie mamy dzieci.
– Ted, Teddy, Tim, Tommy. Ta-dam!
– Chyba powinienem zabrać cię do szpitala. – Wyraźnie go to martwi. – Nicole…
– Nancy!
– Nicole, musisz coś dla mnie zrobić. Po prostu… nic nie mów, okej? Niech lekarze robią swoje. A ty skup się na tym, żeby poczuć się lepiej. Ja będę odpowiadać na ich pytania i wszystkim się zajmę.
– Vero! – wołam.
Zamyka oczy.
– Nie teraz. Proszę. – A potem: – Skarbie, po co tutaj schodziłaś? Dzisiaj nie jest dzień prania.
Patrzę na niego. Nic nie mówię. Kim jest ten człowiek? – zastanawiam się nagle. A później, jeszcze intensywniej: Kim ja jestem? Nicole-Natalie-Nancy-Natasha-Nan-Nia-Nannette. Jestem wszystkimi. I nikim.
Jestem listopadem – myślę. Najsmutniejszym miesiącem w roku.
– Wszystko będzie dobrze – mówi mi Thomas-Tyler-Theo-Tim-Trenton. – Zajmę się tobą. Obiecuję. Tylko muszę wiedzieć jedną rzecz. Gdy byłem w warsztacie, przysiągłbym, że słyszałem auto. Czy ktoś przyjechał z wizytą, Nicole? Czy wpuściłaś kogoś do domu?
A gdy nie odpowiadam:
– O mój Boże, to był detektyw, tak? Mimo że cię prosiłem.
Wciąż nic nie mówię. Nie muszę.
Kocham tego mężczyznę. Nienawidzę go. Jak on ma na imię, jak on ma na imię, jak on ma na imię? Ted-Tom-Tim-Tod-Tyler-Taylor-Tobias…
Mężczyzna wzdycha ciężko.
– Och, Nicky – szepcze. – Co ty zrobiłaś?
Najpierw jest zapach. Gryzący dym w systemie wentylacyjnym SUV-a. Nie mogę się powstrzymać. Wyciągam dłoń. Ale oczywiście Thomasa tu nie ma. Zaciskam ręce na narzucie. I zmuszam się, żeby trzymać się tego momentu.
Muszę pozostać w tym momencie.
Bo zapach dymu, zapach dymu…
Ci dwaj biedni policjanci – myślę bezradnie. Oni jeszcze nie wiedzą, co to szaleństwo.
Jedziemy w spokojnym tempie. Odkąd opuściliśmy miejsce wypadku, od sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu minut, kręcimy się po ciemnych wstążkach wiejskich dróg, Wyatt za kierownicą, Kevin zapatrzony w komórkę i ja. Ale teraz, gdy coraz mocniej czuć dym i zaczynam widzieć migoczący blask, od którego kręci mi się w głowie…
Wyatt naciska gaz, obaj stają się czujni.
Pozostań w tym momencie – upominam samą siebie. Nie ma żadnego dymu, żadnego żaru płomieni.
Ani jej krzyków.
Teraz jest teraz. Jestem w tym momencie. I dziś jestem tylko widzem. Najważniejsze stało się kilka godzin temu.
Thomas podał mi narzutę, gdy policjanci czekali na mnie na dole. I powiedział mi, że powinnam ją zabrać.
Ostateczny gest miłości, bo chłopak przynosi ci kwiaty, ale mąż po dwudziestu dwóch latach daje ci to, czego potrzebujesz najbardziej. Głębia wszystkich spędzonych wspólnie lat. To, jak dobrze się wzajemnie poznaliśmy, pomimo kłamstw.
Thomas dał mi moją narzutę z wpiętą w nią ostatnią rzeczą, której utraty bym nie zniosła: zdjęciem Vero. Tajemnicą, którą mu wykradłam, a potem wsunęłam pod swój materac. Wyczułam je kilka razy tego wieczoru, przyczepione do rogu koca.
Pożegnalny podarunek od mężczyzny ze zbyt wieloma imionami dla kobiety o jeszcze większej liczbie imion.
Zapach dymu.
Ja wyciągająca dłoń do męża.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Och, Thomas, tak bardzo przepraszam.
Widać już mój dom. Strzelający płomieniami i otoczony wozami strażackimi.
– Co do diabła… – zaczął Wyatt, gwałtownie hamując tuż za wozami ratowniczymi. Odwraca się na fotelu kierowcy i patrzy na mnie złym wzrokiem. – Wiedziała pani o tym?
Kręcę głową, to tylko częściowe kłamstwo.
– Nie widzę auta Thomasa… Cholera! On to zrobił, prawda? Pani mąż podpalił dom, żeby zatrzeć ślady, zanim zniknie na dobre!
Kiwam głową, to tylko częściowe kłamstwo.
Zapach dymu. Żar płomieni.
Jej krzyki.
Zamykam oczy. I myślę, pozostając w tym momencie, że mój mąż miał rację. Powinnam była odpuścić. Powinnam była mocniej starać się być szczęśliwa.
Powinnam była powiedzieć Vero raz na zawsze, żeby zostawiła mnie w spokoju.
Ale oczywiście nie zrobiłam tego. Nie byłam w stanie. A teraz…
– Czego on się tak boi? – Wyatt wali dłońmi w kierownicę.
Więc w końcu mówię mu prawdę.
– Mnie.